XVIII. W klubie i po nim

151 33 176
                                    

— Fred, nie zepsuj tego — szepnął dziadek Joe i skierował się do samochodu.

Fred skinął mu głową. Wiedział, że wyjście do klubu na koncert Joego może być jedyną szansą na pojednanie z Joan. W głowie zaplanował już, że najpierw uraczy żonę kilkoma lampkami dobrego wina, by nieco się rozluźniła. Później zamierzał porwać ją w tan i prawić tyle komplementów, ile tylko potrafił wymyślić, a po wszystkim zawieźć ją do domu i zastosować swoje stare uwodzicielskie sztuczki. Nawet obecność dziadka Joego mu zbytnio nie przeszkadzała. Starszy pan sam miał żonę i rozumiał pewne rzeczy. A że akurat uparł się, że pójdzie z nimi na koncert swego imiennika... Fred wiedział, że kiedy już porwie Joan w tan, dziadek Joe zajmie się sobą.

Wsiadł do samochodu i włączył silnik. Po chwili już ruszyli w drogę. Joan siedziała tuż obok niego w eleganckiej, czerwonej kreacji ze sporym dekoltem i rozcięciem przy prawej nodze. Błyszczący materiał sukienki mienił się przy każdym ruchu. Wprost nie mógł oderwać od żony spojrzenia.

Dziadek Joe, który siedział na tylnym siedzeniu, również niemożliwie się wystroił. Odziany w elegancki smoking, z zaczesanymi na brylantynie włosami, sprawiał wrażenie dziesięć lat młodszego. Uśmiechał się ciągle tajemniczo, co Fred widział w tylnym lusterku.

Kiedy zatrzymał się przed klubem, wysiadł z samochodu i otworzył Joan drzwi. Ta posłała mu wdzięczny uśmiech, lecz nic nie rzekła. Mimo to Fred czuł rozlewające się po jego ciele ciepło. Był niemal pewien, że ten wieczór będzie przełomem w ich małżeńskim życiu.

Wkroczyli we trójkę do wielkiego pomieszczenia obitego beżową tapetą w złotawe wzory imitujące wersalskie arrasy. Kelner zaprowadził ich do przykrytego białym obrusem stolika znajdującego się niedaleko sceny. Fred uśmiechnął się, gdy dostrzegł przez otwarte drzwi na zaplecze syna. Joe ubrany był w czarny garnitur, a na szyi zawiązał muchę. W takim wydaniu zupełnie nie przypominał tego swawolnego chłopca, którego znali jego rodzice

— Co dla państwa? — zapytał kelner w kamizelce ze złotymi guzikami, w których odbijał się blask lamp.

— Trzy razy zupę krem z jarzyn, potem trzy pieczenie z gęsi w sosie żurawinowym i trzy czekoladowe suflety. Do picia dla mnie będzie woda sodowa, a dla mojej żony i dziadka poproszę po kieliszku burgunda — rzekł Fred.

Kelner skinął im głową i odszedł. Joan uśmiechnęła się ze zdumieniem do męża. Fred wiedział, że zaimponował jej doborem dań. Nigdy nie znał się na eleganckich potrawach, ale kilka razy podpytał żonę, co zwykła jadać na spotkaniach z kontrahentami, miał więc choćby niewielkie pojęcie na ten temat.

— Fred, kto za to wszystko zapłaci? — zapytała nagle Joan, marszcząc brwi, na co on jedynie się zaśmiał.

— Oczywiście, że ja, mój aniele. — Uśmiechnął się i pogładził delikatnie jej dłoń.

Zrobiło mu się ciepło, gdy dostrzegł na niej pierścionek zaręczynowy z kamieniem w kształcie serca. Zarobił na niego nie do końca uczciwie, ale pragnął z całych sił, by Joan otrzymała od niego jak najpiękniejszy prezent, a nie byłoby go stać na coś tak wspaniałego, gdyby nie bił się za pieniądze. Fakt, że Joan wciąż nosiła go na palcu, znaczył, że nie układało się nimi jeszcze tak źle. Wciąż miał szansę.

— Smacznego — rzekł kelner, gdy przyniósł im jedzenie.

Zupa zniknęła szybciej, niż Fred by się spodziewał. Również i pieczeń została zjedzona bardzo szybko. Joan popiła ją winem, które najwyraźniej było wyborne, bo nie mogła się od niego oderwać. Nie mógł się napatrzeć na to, jak uwodzicielsko popijała trunek. Co rusz zerkała na niego z ukosa, zanurzając pomalowane na czerwono usta w kieliszku. Żałował, że dziś prowadził i nie mógł się zatopić w alkoholowym upojeniu wraz z nią.

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now