XIII. Kolejne niesnaski

148 33 89
                                    

Dnie mijały, a państwo Williamsowie wciąż trwali w niezgodzie. Joan bardzo nie odpowiadał taki stan rzeczy, bowiem jeszcze nigdy żaden ich spór nie trwał dłużej niż kilka godzin. Fred nigdy nie potrafił wytrzymać długo w gniewie, chodził więc po kwiaty i czekoladki, a później szczerze przepraszał żonę, całował ją i udobruchiwał, póki mu nie wybaczyła. Joan zawsze to czyniła, bo nie potrafiła oprzeć się jego uroczym zabiegom mającym na celu przebłaganie jej.

Tym razem jednak było inaczej. Fred nie widział swojej winy i nie zamierzał przepraszać żony, a Joan, powodowana dumą, nie chciała wyciągnąć jako pierwsza ręki na zgodę. W końcu ona nie uczyniła niczego złego. To Fred zrobił jej awanturę o pana Palmera i to on powinien się za nią pokajać.

Odzywali się do siebie jedynie przy obiedzie, kiedy trzeba było sobie podać sól lub masło, ewentualnie w sytuacjach, które absolutnie wymagały dialogu. Poza tym jednak milczeli. Joan nie miała ochoty z nim o czymkolwiek rozmawiać. Nawet do Lucy dzwonili osobno. Cieszyła się, że córka o nic nie pytała, bo inaczej musiałaby ją okłamać, a jeśli Joan czegoś nienawidziła, to właśnie kłamstwa i fałszu. 

Tak więc rano Joan wstawała jako pierwsza i jechała do pracy, a Fred robił sobie śniadanie i czekał na klientów. Po powrocie do domu Joan podawała obiad, jedyny posiłek, który w ich domu jedzono razem, później zaś zajmowała się jeszcze projektami w swoim biurze, czytała książki lub spędzała czas z dziadkiem, mamą i synkiem. Fred również zajmował się swoimi sprawami, a po kolacji bawił się z Artiem. Przychodził do sypialni zazwyczaj wtedy, gdy ona już spała, a jeśli nawet zdarzyło mu się zastać ją jeszcze nieuśpioną, to wyburkiwał jedynie ciche „dobranoc" i odwracał się plecami do żony.

Joan bardzo chciała, by Fred przestał się gniewać i przytulił ją mocno do siebie. Brakowało jej tego poczucia bezpieczeństwa, którego doznawała jedynie, gdy tkwiła w jego szerokich ramionach, jego czułych pocałunków i uroczych uśmiechów, tego delikatnego mrowienia, gdy przesuwał dłońmi po jej ramionach, żartów, gdy wspólnie leżeli jeszcze w łóżku i nie mieli ochoty wstawać.

A teraz tego wszystkiego zabrakło. Naprawdę pragnęła, żeby przy niej był, żeby normalnie rozmawiali, by było jak dawniej, ale Fred najwyraźniej nie chciał. Musiała sobie radzić bez niego.

Weszła do salonu z westchnięciem i spojrzała tkliwie na synka, który siedział na kolanach Freda i tulił do siebie pluszowego misia. Pamiętała, jak była w domu Freda w Redcoast dawno temu, gdy jeszcze nie zdawali sobie sprawy ze swojego zakochania, a ten sam pluszak leżał na łóżku Freda. Mąż powiedział jej wtedy, że kiedyś da go swojemu dziecku. I faktycznie, pluszowy miś wszedł w posiadanie Lucy, która później podarowała maskotkę braciszkowi. Jedynie Joe niespecjalnie przepadał za tą zabawką. 

W przypływie nostalgii Joan zaczęła zastanawiać się, gdzie zniknęły czasy, gdy wraz z Fredem posyłali sobie rozmarzone uśmiechy i snuli plany na przyszłość. Byli wtedy piękni, młodzi i nic nie mogło ich rozdzielić. 

Westchnęła. Teraz nie było czasu na zastanawianie się nad tymi sprawami. Zaraz miała kolejne spotkanie z panem Palmerem, na które musiała się wystroić. W końcu od tego, jak się prezentowała, zależała jego ocena jej umiejętności. A pan Palmer musiał widzieć, że jej stroje są doskonałe i idealnie nadadzą się do jego filmu.

— Fred, wychodzę. Zrób małemu kolację, bo mama wróci dziś późno i nie będzie miała siły — zaleciła.

Mąż uniósł podejrzliwie brew i wydął usta w gniewnym grymasie. 

— A co, ty nie możesz?

— Wiesz, nie zawsze to ja muszę stać w kuchni — odparła ostro. — Ale tak, nie mogę. Wychodzę zaraz na spotkanie z panem Palmerem i wrócę około dwudziestej. Mały ma już wtedy spać.

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now