I. Pożegnalne przyjęcie

306 41 192
                                    

Młoda dama o ciemnych lokach spiętych w wymyślną fryzurę patrzyła z nadzieją na stojącego u jej boku młodzieńca o zawadiackim spojrzeniu i rozwichrzonych włosach. Koronkowa suknia, w którą się odziała, spływała po jej kruchej figurze niczym wodospad z misternie utkanej pajęczej sieci.

Joan westchnęła, odrywając wzrok od swojego zdjęcia ślubnego, i spojrzała w lustro. Od tamtej pory minęło już dwadzieścia lat. Nie wierzyła, że była panią Williams od tak dawna. Zdawało się jej, że dopiero co wyszła za Freda. Tymczasem jej dzieci były już dorosłe, a ona niebezpiecznie zbliżała się do czterdziestego roku życia. Uszczypnęła się w policzki, chcąc sprawdzić jędrność swej skóry. Uznawszy, że ma się całkiem nieźle jak na trzydziesty ósmy rok życia, nieco się uspokoiła. Wciąż jednak nie podobały się jej zmarszczki przy oczach.

Nagle poczuła, jak ktoś oplata ramiona wokół jej talii i przyciska ją do siebie. Po chwili na jej barku spoczęła głowa Freda, który musnął jej szyję ustami. Zachichotała jak mała dziewczynka.

— Oj, ty zbereźniku, nawet w takiej chwili nie możesz się powstrzymać! — zaśmiała się radośnie. 

— Co ja poradzę, że jesteś taka piękna — odparł i złożył pocałunek na jej szczęce.

— Wcale nie jestem. Mam zmarszczki wokół oczu, a do tego przytyłam.

— Zmarszczki masz od uśmiechania się, a przytyłaś, bo urodziłaś dzieci. Tobie może wydaje się, że to twoje wady, ale dla mnie twoje niedoskonałości są piękne, bo pokazują, jaką cudowną kobietą jesteś — szepnął.

Joan uśmiechnęła się do niego łagodnie. Fred codziennie pokazywał, jak bardzo ją kochał, te słowa jednak były naprawdę wyjątkowe. Nie wiedziała, jakim sposobem na niego zasłużyła, ale Pan Bóg pobłogosławił ją aż za bardzo, dając jej takiego męża.

— Kochany jesteś — rzekła i odwróciła się, by spojrzeć mu w oczy.

Prychnęła, widząc, że na jego skroni smuga ze smaru. Od dwudziestu lat próbowała mu wbić do głowy podstawowe zasady higieny, ale on wciąż nie potrafił pozbyć się tego przeklętego smaru. 

— Idź się umyj! Zaraz przyjdą goście, a ty wyglądasz, jakby cię zaatakował jakiś kot wykąpany w popiele!

— Na tym polega cały mój urok — zaśmiał się i już miał się nachylić do żony, by ją pocałować, ona jednak mu na to nie pozwoliła.

— Najpierw idziesz się umyć.

Fred westchnął cierpiętniczo, lecz posłusznie skierował swe kroki w stronę łazienki. Joan zaś podążyła do kuchni. Chociaż przez ostatnie dwadzieścia lat rozbudowali dom, by wszyscy członkowie ich rodziny mogli się w nim swobodnie pomieścić, to kuchnia wciąż pozostała tym samym małym, przytulnym pomieszczeniem, którym była, gdy Joan zamieszkała ze swym świeżo poślubionym mężem. Pamiętała jeszcze, jak przyszła do Freda po raz pierwszy i próbowała pozbyć się brudu z jego domu. Zdawało się jej, że wydarzyło się to ledwo wczoraj, a od tamtej pory minęło już dwadzieścia lat...

Pięć lat temu w końcu wymienili szafki na nowe, z ciemnego drewna, dzięki czemu kuchnia zyskała nieco nowoczesnego sznytu. Koronkowe firanki, kolorowe ścierki i urocze obrazki na ścianach zawieszone tu przez babcię Lucy tuż po tym, jak wprowadziła się do Freda, dodawały pomieszczeniu przytulności. 

Joan spojrzała z niepokojem na wysoką, szczupłą dziewczynę dekorującą ciasto kremem. Robiła to wyjątkowo nieudolnie, przez co warstwy lukru były bardzo nierówne. W niektórych miejscach ciasto pokrywała jedynie wąziutka linia słodkości, a w niektórych było jej aż nadto. 

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now