XXI. Wielka radość u Williamsów

108 31 96
                                    

Lucy i Danny przekroczyli próg domu państwa Willliamsów i zostawili w przedpokoju płaszcze. Już wcześniej zadzwonili do rodziców Daniela, by ci przyszli do domu Freda i Joan. Nie wiedzieli, komu powinni ogłosić radosne nowiny jako pierwszemu, uznali więc, że takie rozwiązanie będzie najlepsze. 

Lucy ledwo mogła ustać ze strachu. Podała rękę Danny'emu, ktróy położył ją sobie na piersi, i westchnęła. Młodzieniec uśmiechnął się do niej ciepło. 

— Będzie dobrze, kochanie — szepnął. — Przecież nasi rodzice bardzo się lubią, na pewno nie będą mieli nic przeciwko. 

— A co z pierścionkiem? Mama na pewno będzie pytała. 

Danny zaklął pod nosem. Lucy była na niego nieco zła za to, że jeszcze żadnego jej nie kupił. Nie chodziło jednak o to, że bardzo pragnęła mieć już cenną błyskotkę, a o fakt, że wywołają konsternację wśród bliskich. 

Ukochany wziął ją za rękę i zaprowadził do pokoju. Tam siedziała w napięciu cała rodzina. Wszyscy patrzyli na nich ze zdumieniem. Fred wykręcał palce, Joan postukiwała niecierpliwie obcasem, a państwo Traherne zerkali na siebie nerwowo. Jedynie dziadek Joe zdawał się absolutnie spokojny. 

— Dzień dobry, kochani — rzekli oboje, patrząc czule na bliskich. 

— Dzień dobry, dzieci. Cóż takiego się stało, że nas tu zwołaliście? — zapytała babcia Rose. 

Lucy spojrzała na młodzieńca błagalnie. Wiedziała, że jej słowa o zaręczynach nie przejdą przez gardło. Danny odkaszlnął, jakby chciał się pozbyć guli w krtani. Rozejrzała się dookoła siebie, taksując wszystkich wzrokiem. Twarze bliskich były tak enigmatyczne, że nie potrafiła określić emocji, które wyrażały. 

— Mamo, tato, państwo Williams, panie i pani Campbell, pani Knight... — zaczął Danny. 

Lucy pomyślała, że wymieniał nazwiska wszystkich w tak uroczysty sposób, byle tylko przedłużyć czas oczekiwania. Chciał jak najbardziej odwlec moment, w którym obwieści zaręczyny. 

— Słuchamy was, dzieci. — Uśmiechnął się Joseph. 

Lucy czuła, że dziadek już o wszystkim wie. Domyślił się wszystkiego, patrząc na ich ręce. Zawsze był niezwykle przenikliwy. 

— Ja i Lucy... Chcemy się pobrać — wydusił w końcu, na co Lucy ogarnęła ulga. 

— Och, to cudownie! — wykrzyknęła pani Traherne. 

— Gratulacje, dzieci! Gdzie pierścionek? — zapytała Joan, patrząc na Lucy z ciekawością. 

Dziewczyna spojrzała na narzeczonego. Chciała, żeby coś wymyślił, bo jej żadna wymówka nie przychodziła do głowy. Danny uśmiechnął się pokrzepiająco do dziewczyny i rzekł:

— Jeszcze go nie ma. Chciałem, żeby Lucy wybrała sobie taki, jaki się jej podoba. 

— Och, to ciekawy pomysł. Na pewno się sprawdzi. — Uśmiechnęła się Joan. — Ale gdzie wy będziecie mieszkali, moje słońce? 

Lucy jęknęła. O tym nie pomyślała. Głowę miała tak zajętą domniemaną ciążą, że nie starczało jej nawet sił na zastanowienie się nad tym, za co wyżywi swoje dziecko i gdzie będzie z nim mieszkała. Potomstwo zniknęło z planów, ale jako młode małżeństwo musieli mieć przecież gdzie mieszkać. 

— Ja już trochę nad tym myślałem — rzekł Danny. — Wynajmiemy z Lucy małe mieszkanko w okolicy uniwersytetu, ja pójdę do jakiejś dorywczej pracy... Damy sobie radę. 

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now