III. Przyjęcie powitalne

191 37 89
                                    

Lucy westchnęła ciężko, kiedy ojciec zniknął za drzwiami pokoju. Patrzyła jeszcze przez okno, jak jego stary, ale zadbany ford odjeżdża z parkingu przed akademikiem, i opadła na łóżko. Bardzo chciała wyrwać się do miasta na studia, ale mimo wszystko czuła dogłębny smutek. Myślała, że ten dzień będzie pełen radosnej ekscytacji i oczekiwania na przygody w nowym miejscu, lecz przeważającym w niej uczuciem była rozpacz. Już brakowało jej uśmiechu mamy, wsparcia taty i mądrych spojrzeń dziadków.

Chciało się jej płakać, ale nie mogła okazać słabości przy nowej koleżance. Judy zdawała się zupełnie nieprzejęta tym, że opuściła rodzinny dom i od dziś miała dzielić pokój, a także pewnie część trosk i smutków, nie z rodziną, a z nią.

— Skąd jesteś? — zapytała Judy, poprawiając blond loki.

— Z Oakwood.

— Och, to niedaleko! Nie wolałaś jeździć samochodem i mieszkać w domu? — Uniosła brew. 

— Nie, to dobra godzina drogi, jak nie lepiej. Pociągiem jedzie się podobnie, ale stacja jest godzinę drogi pieszo, a tata ma pracę i nie może mnie tak w kółko wozić. — Lucy zdobyła się na śmiech. — Poza tym chyba trzeba w końcu zacząć żyć samodzielnie.

— To prawda. — Skinęła jej głową Judy. — Nie wyobrażam sobie mieszkać w domu w czasie studiów, przyzwyczaić się do tego, że rodzice wszystko za mnie robią, a później nagle iść do pracy i szukać swojego mieszkania. Poza tym nasze Greenlake to taka dziura, że aż żal tam siedzieć.

— Oakwood też nie należy do zbyt rozrywkowych miejsc. Niewiele się tam dzieje. — Westchnęła. — Poza tym mój przyjaciel też mieszka w akademiku, choć jego tata tu codziennie dojeżdża do pracy, więc uznałam, że skoro on, to czemu nie ja.

— Ooo, przyjaciel. — Judy nagle zmieniła ton głosu na bardziej uwodzicielski i pełen zaciekawienia. — Czy to ktoś więcej?

— Nie, nasze mamy przyjaźnią się od dawna, więc można powiedzieć, że byliśmy na siebie skazani. Znamy się od dzieciństwa, a w Oakwood mało jest osób, z którymi warto by nawiązać znajomość. Z nim zawsze byłam najbliżej.

Zarumieniła się na myśl o Dannym. W istocie mógł się podobać kobietom. Był co prawda wysoki i chudy jak szczypior, a twarz miał nieco dziecinną, lecz nie dało mu się odmówić uroku, a jego zielone oczy patrzyły na nią zawsze z taką mądrością... Zdecydowanie coś w sobie miał. Ale chyba znali się zbyt długo, by mogła na niego spojrzeć jak na kogoś więcej niż przyjaciela.

— Uroczo — skwitowała Judy i wstała z łóżka.

Wyjęła z walizki swoje ubrania i zaczęła rozwieszać je w szafie. Lucy przyglądała się jej sukienkom z szeroko otwartymi ustami. Wszystkie były ogromnie eleganckie i drogie, z mnóstwem koronek i innych wymyślnych aplikacji. Pomyślała, że jej własne, proste stroje, choć doskonale uszyte, prezentują się nikle przy kreacjach Judy.

— Och, masz sukienkę od mojej mamy! — wykrzyknęła, widząc, jak Judy wyciąga z walizki niebieską sukienkę z falbanką przy zdecydowanie zbyt dużym jak na jej gust dekolcie.

— Twojej mamy? Poczekaj, Joan Williams, Lucy Williams... To naprawdę twoja mama? — Otworzyła usta. 

— Tak. Wiem, że nie wyglądam, bo ubieram się z dużo mniejszą klasą, ale tak, to moja mama.

— No nieźle! — zachwyciła się Judy. — Kto by pomyślał... Twój tata, z całym szacunkiem, też nie sprawiał wrażenia, jakby był mężem tej Joan Williams.

Widziała, że usta dziewczyny ułożyły się w przepraszający wyraz. Lucy jednak była już przyzwyczajona do tego, że kiedy ludzie patrzyli na jej ojca, odzianego zazwyczaj w dżinsy i flanelową koszulę, wyjątkowo w prosty garnitur, dziwili się, że był mężem tak eleganckiej kobiety. Jej rodzice z pozoru zupełnie do siebie nie pasowali, ale mimo to bardzo się kochali. 

Wierzbowe WzgórzeWhere stories live. Discover now