Rozdział XXXI: Dziedzic

495 42 0
                                    

Harry i Ron zaczęli odrabiać swój szlaban, jednak nikt nie spodziewał się tego, co usłyszeliśmy od okularnika. Powiedział, że gdy był u Lockharta usłyszał dziwne szepty, których nasz nauczyciel nie słyszał. Był to chwilowy temat, przynajmniej dla mnie, bo bardziej przejęłam się stanem Leo. Październik przyniósł niezwykły ziąb, a pani Pomfrey miała pełne ręce roboty. Lupin twierdził, że po prostu się przeziębił jak reszta uczniów.

Mogłam śmiało stwierdzić, że nie żałuję wstąpienia do drużyny, ale regularne treningi przeprowadzane przez Oliviera (który nawet w największą ulewę gotów był ćwiczyć cały dzień) potrafiły człowieka wykończyć. Przemoczona do suchej nitki przemierzałam korytarz, by wejść w końcu do ciepłego, okrągłego pomieszczenia jakim był pokój wspólny Gryffindoru. W środku wielu uczniów rozmawiało, uczyło się lub w przypadku Freda i George'a, próbowało nakarmić salamandrę zimnymi ogniami.

Pobiegłam do dormitorium, by przebrać się w suche ubrania. Rzuciłam miotłę w kąt i zabrałam się do przeszukiwania kufra. Szybko zarzuciłam na siebie zwykłą koszulkę i dresy. Ze względu na brak kolejnych lekcji nie musiałam paradować już w szacie szkolnej. Vesim wdrapał się na moje ramię i razem zeszliśmy na dół. Harry właśnie wchodził do pomieszczenia, dalej w brudnych ubraniach, więc podeszłam bliżej i parsknęłam śmiechem.

- Co cię zatrzymało?

- Filch - westchnął. - Wybacz, ale chciałbym wreszcie przestać się kleić.

Skinęłam głową, odwracając się do Freda głaskającego salamandrę. Przekrzywiłam głowę, posyłając pytające spojrzenie w kierunku George'a, ale ten jedynie zaśmiał się głośniej i powiedział, że nie warto pytać. Skierowałam się więc w stronę Hermiony i Rona zaciekle o czymś dyskutujących. Okazało się, że to zwykła kłotnia o pracę domową, także nie było się czym przejmować. Ułożyłam się wygodniej na kanapie, choć nie na długo. Wzrokiem przeskanowałam całe pomieszczenia i nigdzie nie zauważyłam Leo.

- George! - ryknęłam przez pół pokoju, zwracając na siebie uwagę innych. Rudzielec podszedł do mnie, pytając, o co chodzi. - Wiesz gdzie jest Leo?

- Na pewno nie u nas. Mogę się założyć, że znowu ma zamiar zarwać nockę nad eliksirem pieprzowym.

Dopiero po chwili doszedł do mnie sens słów George. Pokiwałam głową i zerwałam się z miejsca, lecz wcale nie miałam zamiaru pobiec do biblioteki. Nogi zaniosły mnie do skrzydła szpitalnego, gdzie pani Pomfrey właśnie podawała eliksir pieprzowy pierwszakowi z Hufflepuffu.

- Dzień dobry. Przepraszam, czy... Jest tu może Leo Lupin?

Pomieszczenie było czyste, lecz jedynym elementem, w którym przypominało prawdziwy szpital, były łóżka po obu stronach ustawione w szeregu. Większość z nich była zajęta przez kaszlących uczniów.

Pani Pomfrey popatrzyła na mnie, jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu i podeszła bliżej, odkładając pustą butelkę na swoje biurko.

- Leo nie czuje się dobrze. Nie mogę cię wpuścić, byś się nie zaraziła, więc zmykaj.

- Czyli jest tutaj?

- Nie nachodź go. Czuje się fatalnie i nie mogę pozwolić na żadne odwiedziny. Do widzenia.

I zasłoniła mi widok na resztę łóżek zasłoną. Stałam tam jeszcze przez chwilę, zastanawiając się czy Leo faktycznie jest w takim złym stanie. Odwróciłam się, wolnym krokiem ruszając na przechadzkę po pustych korytarzach. Nogi zaniosły mnie na czwarte piętro, gdzie usiadłam na jednym z parapetów. Minęła mnie para Krukonów zbyt zajętych sobą, by zauważyć moją obecność.

The Murderer's DaughterWhere stories live. Discover now