Rozdział 4. Michael

69 5 1
                                    

23 czerwca

Wstałem od biurka, przeciągając się i patrząc za okno, które ciągnęło się przez całą ścianę mojego gabinetu. Dni spędzone w biurze były dla mnie najbardziej męczące. Nie chodziło już nawet o to, że tak naprawdę moje życie powinno wyglądać zupełnie inaczej. Nawet lubiłem bycie prawnikiem; lubiłem wychodzić na środek sali, pokazywać elokwentne argumenty, czasami trochę się sprzeczać. Sale sądowe były dla mnie czymś na kształt ringu, tyle że walki w nich toczyły się na słowa. Jeden wychodził stamtąd przegrany, a drugi – wygrany.

Oczywiście wygranym byłem zawsze ja. I mój klient.

Cóż, poza tym przypadkiem, kiedy ja sam byłem klientem, a po drugiej stronie sali siedziała moja eks.

Spojrzałem za okno, przyglądając się biurowym wieżowcom w mieście. Nasza rodzinna kancelaria była częścią tej korporacyjnej rzeczywistości. Skrzywiłem się, przebiegając wzrokiem po szklanych budynkach. Cała ta głupia renoma wiążąca się z nazwiskiem...

Prawdę mówiąc, wolałbym stworzyć coś swojego; coś, co nie wiązałoby się z rozpoznawalnością nakreśloną już przez mojego dziadka. Tak naprawdę nigdy nie czułem, że powinienem być fragmentem tego rozpoznawalnego małego świata stworzonego w wielkim mieście.

A jednak właśnie w nim byłem i nie zanosiło się na żadne zmiany w tej kwestii.

Zabrałem telefon z biurka i ruszyłem do wyjścia, bo poczułem, że cały ten cholerny, papierkowy zgiełk za chwilę może doprowadzić mnie do szału. Potrzebowałem tylko jednego: jedzenia. Od zawsze byłem typem człowieka, który robi się okropnie zły i niesamowicie irytujący, jeżeli poczuje choćby namiastkę głodu. Mój urósł już do rozmiarów Manhattanu przez to, że od wczorajszego wieczoru niczego nie jadłem. Siedziałem tylko przy biurku, starając się znaleźć jak najwięcej kruczków prawnych do mojej kolejnej rozprawy, a z tyłu głowy wciąż miałem sprawę bliźniaków i ogniste włosy tamtej dziewczyny. Nie było ze mną zbyt dobrze.

Lepiej, żeby nikt nie zbliżał się do mnie, kiedy wyjdę z tego pokoju.

Otworzyłem drzwi, by szybko znaleźć się w korytarzu. Na szczęście nikt w zasięgu mojego wzroku nie zdawał się mieć palącej potrzeby rozmowy ze mną na jakikolwiek ważny czy mniej ważny temat. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zamykając je kartą elektroniczną, i prześlizgnąłem się szybko, niemal niepostrzeżenie, w stronę wind. Jedyną osobą, która mnie zauważyła, była Nina – nasza sekretarka. Ona jednak musiała wyczuć mój nastrój, bo tylko zerknęła na mnie kątem oka i wróciła do swoich spraw. Kto wie, może nawet wyglądałem tak, jakbym miał zamiar poćwiartować wszystkich, którzy spróbują się do mnie zbliżyć?

W zasadzie trochę tak się czułem. Zacząłbym pewnie od Anastasii.

Przywołałem windę, modląc się w duchu, by przyjechała jak najszybciej i wsunąłem dłonie do kieszeni swoich czarnych, garniturowych spodni. Wpatrywałem się w liczbę na małym ekranie nad windą, która przesuwała się w górę stanowczo zbyt wolno. Zauważyłem, że jedna z wind znajdujących się obok zatrzymała się na piętrze naszego rodzinnego przedsięwzięcia. To chyba jakiś cud.

Podszedłem bliżej, zamierzając wkroczyć do środka, kiedy w jej drzwiach stanęła moja matka. Cofnąłem się o krok, kiedy prawie na mnie wpadła, i uniosłem brwi w zdziwieniu. Fiona Valenzi wyglądała jeszcze młodziej niż zwykle. Podejrzewałem, że po kryjomu opatentowała jakiś eliksir odwracający proces starzenia. Wokół jej oczu widoczne były drobne zmarszczki, ale to było w zasadzie wszystko, co mogłoby świadczyć o jej wieku.

– Nie wyglądasz na zbytnio zadowolonego z mojej wizyty – stwierdziła, mierząc mnie wzrokiem.

– Chwilowo nie jestem zadowolony z niczego, więc musisz mi wybaczyć.

THAT SUMMERWhere stories live. Discover now