Rozdział 1. Alyssia

94 12 3
                                    

22 czerwca

– To doprawdy niewiarygodne! – Dyrektor uniósł się ze swojego miejsca za biurkiem. Jego nerwy musiały unieść się dwa razy wyżej, bo cały aż poczerwieniał. – Nie mogę uwierzyć w to, że akurat wy... – podkreślił ostatnie słowo, wskazując na osoby siedzące obok mnie. Te, których nienawidziłam najbardziej na świecie. No cóż, może jeszcze poza dwiema innymi. – Akurat wy wyprawiacie takie rzeczy. Nic, powtarzam: NIC nie tłumaczy takiego zachowania! Zwłaszcza wy powinniście o tym wiedzieć!

Cholera, dzisiaj naprawdę się zdenerwował.

Siedziałam na sofie pod ścianą, bliźniaki natomiast na krzesłach przed biurkiem Sunderlanda. Byłam oddalona od nich wszystkich o co najmniej dwa metry, ale i tak niemal mogłam dotknąć gniewu, który wylewał się z dyrektora jak woda pod wysokim ciśnieniem z węża ogrodowego.

– Panie dyrektorze...

– Nie przerywaj mi, Bradley! – Spojrzał na chłopaka, który rozwalił się na krześle co najmniej tak, jakby siedział właśnie w barze. – Wasza dwójka powinna najlepiej wiedzieć o tym, że takie rzeczy nie są w żadnym wypadku dozwolone. Wasz ojciec jest prawnikiem, a wy mimo to nie macie w sobie ani krzty społecznej odpowiedzialności.

Musiałam przyznać, że jego wywód naprawdę mi się spodobał. Choć nie miałam pojęcia, że ojcem bliźniaków był prawnik.

– Też mi ojciec – prychnął lekceważąco Bradley.

– Nie macie w sobie żadnego szacunku dla drugiego człowieka, co? – zapytał dyrektor Sunderland, siadając z powrotem w swoim fotelu i pocierając poczerwieniałe od złości czoło, nad którym już jakiś czas temu utworzyły mu się zakola. Był człowiekiem, który miał już swoje lata. Z pewnością miał też nadciśnienie.

Bliźniaki nie odpowiedziały. Nie spodziewałabym się po nich niczego innego. Ani Bradley, ani Bethany nie mieli żadnych skrupułów, by zgnoić inną osobę, jeśli tylko mieli na to ochotę. A na mieszanie z błotem akurat mnie mieli ochotę już od dawna.

I już od dawna robili to iście efektywnie.

Sekretarka dyrektora wkroczyła do jego gabinetu, po tym, jak zapukała do drzwi dwukrotnie.

– Dzwoniłam do matki państwa Valenzi, jednak jej telefon milczy. Udało mi się natomiast dodzwonić do pana Valenzi, przybędzie tu niedługo.

– Dziękuję, Kathy – westchnął, opierając łokcie na blacie swojego biurka. – Jak widzicie, to właśnie wasz ojciec przyjedzie po was tym razem. Mam nadzieję, że wiecie, co by wam groziło, gdyby panna McPherson zdecydowała się wnieść oskarżenie.

Nie sądziłam nawet, że mogłabym to zrobić, ale szczerze? Teraz i tak bym tego nie zrobiła, wiedząc, że rodzeństwo Valenzi jest chronione prawnie przez własnego ojca. Nawet gdybym chciała, to nie zrobiłabym im nic. A nie chciałam, bo to wiązało się z koniecznością widywania ich w salach sądowych. Wolałam już żyć z myślą, że po zakończeniu roku odetnę się od tych ludzi na dobre.

A tak poza tym? Nawet się ucieszyłam na wieść, że zobaczę kto spłodził te dwa potwory. Postanowiłam znienawidzić tego człowieka już od momentu, w którym go zobaczę.

A nie nastąpiło to długo później, bo jakieś dziesięć minut po tym, jak dyrektor zakończył swój wywód. Siedział już tylko i obserwował nas, kiedy nieznany mi wcześniej członek rodziny Valenzi wszedł do gabinetu, wpuszczony do środka przez Kathy.

Miał na sobie dopasowany, czarny garnitur. Jego marynarka była rozpięta, podobnie jak ostatni guzik śnieżnobiałej koszuli. Od razu było widać, że był prawnikiem. Niemal wyczuwałam od niego aurę sali sądowej.

THAT SUMMERWhere stories live. Discover now