Rozdział I

29.3K 1.8K 1.3K
                                    

Rok 2053

Od początku mojego istnienia nie byłam podobna do innych. To prawda, nie pamiętam dnia swoich narodzin, ale zawsze wyobrażałam sobie, że gdy pielęgniarka podawała mnie mojej matce, to ta musiała krzyknąć. I bynajmniej nie był to krzyk szczęścia, lecz rozpaczy.

Moją niemowlęcą, różową skórę miejscami pokrywało coś jeszcze... wężowe łuski w kolorze błota, po których ściekał śluz. Jasnozielone oczy miały nienaturalnie wąskie źrenice i musiały wyglądać niewiele lepiej niż teraz. Czyli upiornie. Ciężko mi odgadnąć, czy moją głowę pokrywała jakakolwiek szczecina włosów, ale obecnie ich kolor przypomina kasztan i to, prawdopodobnie, jedyna rzecz w moim wyglądzie, która nie została całkowicie spartolona.

A czy tak powinno wyglądać idealne dziecko? Zdecydowanie nie! Moi rodzice byli podobnego zdania. Plany, co do mojego wyglądu, były inne. W ich wyobrażeniach moje ciało (w całości) pokrywały złote, mieniące się w słońcu wężowe łuski, z którymi pięknie kontrastowały bujne, rude włosy. A oczy? No tak, oczy... Płynne złoto z wąziutkimi źrenicami miało być moim największym atutem. Tak piękna, że przechodzi to ludzkie pojęcie! No tak... przechodzi... Nic jednak z tych planów nie wyszło.

Mojej matce, jako właścicielce dobrze prosperującej firmy kosmetycznej, to nie odpowiadało. Jak ma pochwalić się córką, którą nawet kilogramy tapety nie potrafią zmienić w piękną istotę? Piękną?! Co ja mówię! Żeby chociaż ładną.

Ojciec zarządza biurem adwokackim, a jako że rozwody wciąż są bardzo popularne wśród celebrytów, może pochwalić się naprawdę wysokimi zarobkami.

Ich dziecko powinno być perfekcyjne! Ale nie... oj, nie wyszło.

Wiele osób bardzo chciało poznać pierworodną córkę państwa Wolskich, ale moi rodzice stale uważali, że powinnam zostać w domu, bo „nie wyglądam najlepiej". Brzmi to jak rodzicielska troska, szkoda tylko, że ja wcale nie czułam się słabo. Z tego powodu moje dotychczasowe życie toczyło się głównie w domu. Nie powiem, że nie, byłam sfrustrowana, choć nie powinnam narzekać. Dostawałam zawsze to, co chciałam. Dom nie był małą klitką, lecz rezydencją z krytym basenem, oranżerią, a nawet niewielką salą treningową. Niczego mi nie brakowało i przyzwyczaiłam się do takiego stylu życia. Był wygodny.

Naukę pobierałam w domu. Moi nauczyciele musieli podpisywać tonę papierów, by pozwolono im się do mnie zbliżyć. Zarobki były wysokie, więc chętnych nie brakowało. Tak wiele twarzy zlewało mi się w jedno. Wszystkie miały ten sam wyraz. Przerażenia. Jak gdyby tylko zastanawiali się, kiedy zdecyduję się na nich rzucić. Co prawda czasem mnie to kusiło. Naprawdę! Ich przerażony wzrok irytował mnie i to dlatego z czasem zaczęłam uczyć się sama.

Polubiłam tylko mistrza Shu. A przynajmniej na tyle, by go nie odprawić. Uczył mnie Wschodnich Sztuk Walk i nazywał "heebi", co brzmiało całkiem pieszczotliwie, a oznaczało po prostu węża. W jego oczach nigdy nie dostrzegłam przerażenia, tylko spokój, a czasem nawet dumę, gdy widział, jak szybko pojmuję jego techniki. To prawda, że gdy się coś pokocha, to przychodzi o wiele łatwiej.

W jednej jeszcze sztuce doszłam do perfekcji, choć bynajmniej nie dlatego, że chciałam. Makijażu. Nie, nie po to, by wyglądać pięknie. Ale po to, by się maskować. Matka praktycznie wymusiła na mnie tę naukę. Kilogramami zwoziła kosmetyki do domu, aż w końcu moja twarz zaczęła wyglądać jak twarz całkowicie normalnej dziewczyny. Przeciętnej. Dalej nie pięknej. Do oczu wkładałam soczewki i, szczelnie ubrana od góry do dołu, mogłam wyjść na miasto. Nie korzystałam z tego zbyt często, bo już wtedy czułam lęk przed ludźmi i nie miałam ochoty uciekać z mojej szczerozłotej klatki. Mogłabym siedzieć w domu do zasranej śmierci, ale moi rodzice mieli co do mnie inne plany.

Nieidealna ✔Where stories live. Discover now