21. Syndrom Matki Teresy (po korekcie)

3.7K 108 8
                                    

11.09.2017 r.

Teraźniejszość jest jak balansowanie na ostrzu noża. Nikt nie zna przyszłości, a przeszłość już przeminęła. Niezmiennie stoimy na głowni zwanej teraźniejszością i próbujemy utrzymać równowagę, aby przypadkiem przez jeden niewłaściwy ruch, nie przekroczyć granicy. Całe życie ryzykujemy i żyjemy w obliczach zmartwień, stresu, lęku. A jednak... Sporej części ludzi udaje się spokojnie przetrwać na ostrzu. Aż do samego końca. W moim przypadku wygląda to nieco inaczej – nowy dzień, to samo stare gówno, co oznacza, że moje ostrze nie rozróżnia granicy między czasami.

Wciąż nie mogłam uczestniczyć w treningach, dlatego codziennie, przed pójściem do szkoły, starałam się poświęcić przynajmniej pół godziny na stretching. A nawet, gdybym nie chciała tego robić i tak miałam problemy ze snem. Budziłam się wcześnie, jeszcze przed świtem, albo zasypiałam tylko na marne kilkanaście minut. W takiej sytuacji znacznie lepsze rozwiązanie stanowiły poranne ćwiczenia, zamiast bezczynnego leżenia i wpatrywania się w sufit.

Skończyłam aktywność fizyczną i poranną toaletę pięć minut przed przyjazdem Ruby. Zgodnie z obietnicą złożoną przyjaciółce, przez pierwszy tydzień skończy zakładałam ubrania przez nią wybierane i starałam się być pomalowana. Na szczęście tydzień się skończył, a ja mogłam przestać się stroić.

Skoro i tak cała szkoła mnie obgadywała, to nie widziałam sensu się starać.

Zwykłe, dopasowane, czarne jeansy, tego samego koloru T-shirt i bordową, rozpinaną na zamek bluzę. Włosy zostawiłam rozpuszczone i oprócz rozczesania, kompletnie nic z nimi nie zrobiłam. Na twarz nałożyłam porządną warstwę korektora, w szczególności na niedoskonałości i pod oczy, zakrywając tym samym nieprzespaną noc. Rzęsy nieznacznie podkreśliłam tuszem, a brwi przeczesałam brązowym żelem.

Nie wyglądałam tak dobrze, jak Ruby, czy inne dziewczyny ze szkoły, ale przynajmniej nie spędziłam kilku godzin przed lustrem i czułam się ze sobą... Normalnie. Wyglądałam zwyczajnie.

Zwyczajność jest dobra. Mogę w niej swobodnie funkcjonować.

W drodze do szkoły Ruby, jak miewała w zwyczaju, wylewała żale na temat mojego wyglądu. Wysiadając przed, oficjalnie znienawidzonym przeze mnie, budynkiem, codziennie przeżywałam ten sam schemat. Rówieśnicy wytykali mnie palcami, śmiali się, obgadywali, szeptali za moimi plecami. I tak przez całą drogę do szafki. A potem przez resztę dnia.

Co takiego im zrobiłam? Starałam się być miła i uprzejma, chociaż nieśmiałość mi to czasami uniemożliwiała. Ale nikomu nie zrobiłam krzywdy. Czy zatem, za sprawą psychopatów, stałam się nowym pośmiewiskiem?

To było naprawdę irytujące. Czułam się tak, jakby w mojej głowie kłębiło się kilkanaście głosów i każdy podpowiadał coś zupełnie innego. Coś, jak rozdwojenie jaźni, ale moje zaburzenie nie obejmowało kilkunastu osobowości, a całą szkołę.

Z Ruby pod pachą, która starała się odwracać moją uwagę od szeptów, udałyśmy się z parkingu do szafek. Wstukałam kod na elektronicznym wyświetlaczu, a kiedy zamek ustąpił, schowałam do środka plecak. Sprawdziłam plan zawieszony na drzwiczkach, którego wciąż nie udało mi się zapamiętać. Zbliżała się lekcja z rozszerzonej literatury, dlatego chwyciłam iPada i Folwark Zwierzęcy, który mieliśmy zacząć omawiać.

Próbowałam skupić się na wyobrażeniu drogi prowadzącej do klasy. Po tygodniu nadal gubiłam się w różnych częściach szkoły, dlatego, zamiast błądzić, albo być zmuszoną zapytać kogoś o drogę, wolałam stać przy szafce i kilkanaście razy analizować w głowie dojście. Skupienie niezbyt mi wychodziło. Coś było nie tak. Zaczęła rozpraszać mnie cisza, a nie szepty.

TIME of lies [W TRAKCIE KOREKTY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz