Commentarius [tłumaczenie]

By waydale29

3.4K 99 300

Tłumaczenie "Commentarius" autorstwa B.C Daily. Lily Evans zawsze uważała się za przeciętną. Ale kiedy zaczyn... More

Na początek
1. 29 sierpnia - Przeciętność
2. 2 września - Kurczak
3. 4 września - Korepetycje
4. 9 września - Spotkania
5. 12 września - Przemowa do prefektów
6. 16 września - Obserwując pruderyjną
7. 18 września - Bycie chciwą
8. 19 września - Radząc sobie z dżumą
9. 22 września - Przyjaciele, randki i złe wrażenia
10. 26 września - Nowi przyjaciele i hipotetyczni kochankowie
11. 1 października - Nieomylna Lily Evans upada
12. 3 października - Wtrącanie się, naprawianie i wszystko pośrodku
13. 6 października - Przewodnik po kłamaniu Wieżowej Dziwki
14. 9 października - Konsekwencje Quidditcha i alkoholu
15. 12 października - Brak zdecydowania i sprawy rodzinne
16. 16 października - Oda do nieuznawanego szala
17. 17 października - Czas na namysł (myśl o mnie)
18. 18 października - Drogi Johnie... z miłością, Mleko
19. 20 października - Mniej więcej przyjaciele z potencjałem
20. 22 października - Forma i kontrola strat
21. 23 października - Nawigacja obustronnością
22. 24 października - O obiadach i liniach
Hello again!
24. 28 października - Poznawanie siebie nawzajem cz. 1
24. 28 października - Poznawanie siebie nawzajem cz. 2
24. 28 października - Poznawanie siebie nawzajem cz. 3
25. 30 października - Widok z dołu cz. 1

23. 25 października - Gra w klify

270 9 6
By waydale29

Sobota, 25 października, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 277

Dziesięć Powodów, Dla Których Czarownica Może Obudzić się Pewnego Poranka w Dość Radosnym Nastroju

1] Słońce. Sposób, w jaki przepływa przez okna – i to pod koniec października! – jest zdecydowanie magiczny. Kto mógłby się dąsać, kiedy wszystko jest takie jasne?

2] Wygodne łóżko. Trzeba wspomnieć, jakie wspaniałe cuda wchodzą w czyszczenie naszych pokojów. Czy koce zawsze były takie milutkie? Poduszka taka pluszowa i idealna? Gdyby skrzaty domowe otrzymywały pensję, zaproponowałabym podwyżkę.

3] Spokojna cisza. Po wczorajszym wystawieniu na uporczywe, hałaśliwe poszukiwania rękawic Gracie, proste przyjemności w postaci ciszy i spokoju, kiedy sama z siebie budzisz się o poranku, nie powinny być brane za pewnik.

4] Perspektywa śniadania. To ulubiony i najważniejszy posiłek każdego człowieka, prawda? A co wrzeszczy większą radością niż góra gofrów z truskawkami? Serio, to praktycznie definicja szczęścia.

5] Weekend. Sobota oznacza wolność. Spacer po błoniach albo gnieżdżenie się w wygodnym łóżku przez następne czterdzieści osiem godzin. W weekend to wszystko jest możliwe. Hura!

6] Grubsze skarpety. Mama może mieć cholernie zbzikowane podejście do większości spraw – poważnie zbzikowane. Szaleństwo musi być genetyczne – ale kobieta zna się na sezonowych ubraniach. W tych północnych strefach grubsze skarpety mogą zapewnić przytulny, świetny domek dla moich zziębniętych stóp.

7] Poranny prysznic. W ciągu szkolnego tygodnia nie ma wystarczająco czasu po pobudce, by dogodzić sobie przyjemną, długą kąpielą. Nawet my, Poranne Ptaszki, musimy uważać na ilość czasu, który spędzamy pod gorącym natryskiem. Ale nie w sobotę. Potrójny wiwat dla dłuższej kąpieli!

8] Zapach jesieni. Człowiek tak łatwo zapomina, jaki cudowny zapach towarzyszy tej późnej porze roku. Pociągnijcie mocno nosem! Cieszcie się, nozdrza!

9] Dobre pióro i kawałek pergaminu. Nie wszyscy posiadają te przedmioty, wiecie. Powinniśmy być wdzięczni, że mamy dostęp do tego, i tego. Mogę się założyć, że brakuje ich w takich miejscach, jak Guam i Trójkąt Bermudzki.

10] Brak pokrzywki. Ponieważ opóźnione reakcje są całkowicie możliwe i nie ma nic bardziej pocieszającego (ale równocześnie przerażającego) niż obudzenie się i zorientowanie, że waszemu ciału nadal pasują pewne niedawno podjęte decyzje w stosunku do facetów i posiłków po śniadaniu. A chociaż czujecie ulgę/przerażenie to ponad wszystko jesteście radośni, a czy to nie jest najbardziej zadziwiająca rzecz na świecie?

Chyba wezmę sobie teraz ten długi prysznic.


O Wiele Później, Błonia Hogwartu

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 278

No dobra. Więc może poświęciłam trochę więcej czasu pod prysznicem niż powinnam.

Tak jakby godzinę więcej. Godzinę i parę minut.

Ale na moją obronę powiem, że nie słyszałam nikogo walącego do drzwi łazienki (choć wszystkie się upierają, że były dość zawzięte w tej czynności). Nie mam władzy nad niedosłyszeniem, to samo się stało. Więc to naprawdę nie była moja wina. To znaczy przyśpieszyłam proces, kiedy tylko dotarła do mnie sytuacja, ale stało się to dopiero wtedy, kiedy wychodziłam spod prysznica, otulając się ręcznikiem i nucąc wesoło w całkowitej nieświadomości. Wtedy przez kiepską akustykę łazienki nareszcie dobiegło mnie gorączkowe walenie pięścią oraz piskliwe jęki Carrie Lloyd.

Ale w rzeczywistości myślałam sobie wtedy, że to straszna szkoda, iż Carrie nie jest bardziej poranną osobą.

- W końcu! – krzyknęła, wpadając do pomieszczenia, kiedy tylko otworzyłam drzwi. Gdy nie usunęłam się dość szybko z drogi, pchnęła mnie niecierpliwie w plecy. Wypadłam przez próg. – Próbowałaś się tutaj utopić czy coś?

Drzwi zatrzasnęły się z gniewnym trzaskiem.

Huh.

Ale z niej zrzędliwa smarkula, co?

Odwróciłam się od drzwi, kręcąc smutno głową, troszeczkę współczując Carrie i jej nieszczęśliwemu usposobieniu. Wiedziałam, że kąpałam się odrobinę później niż zwykle (już zbliżała się dziesiąta. Nie potrafiłam oprzeć się wygodzie łóżka, żeby wstać wcześniej), ale na serio nie było potrzeby dla takiej niecierpliwości. Na brodę Merlina, jest sobota! Kto ma jakieś plany na sobotę, hm? Nikt z odrobiną zdrowego rozsądku, to na pewno.

Spojrzałam w kierunku łóżka Grace, żeby politować się z kimś nad tym oczywistym nieposzanowaniem, lecz jej łoże było zauważalnie puste, kołdra zwisała niedbale po bokach. Pomyślałam, że to dziwne – Grace budząca się przed dziesiątą? – ale czułam narastający niepokój, kiedy ujrzałam, że łóżko Emmy również jest puste. Zmarszczyłam brwi. Czy one porzuciły mnie podczas mojej być-może-leciutko-dłuższej-niż-konieczne przygodzie pod prysznicem? Co za paskudne chamstwo. Ja nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego.

Właśnie rozmyślałam nad sposobami, jakby się tu na nich odegrać za tak okropne potraktowanie, kiedy zorientowałam się, że zbytnio się pośpieszyłam z tym wyrzuceniem-przyjaciółek-przez-najbliższe-okno. Bo w przeciwieństwie do Grace, Emma nadal przebywała w tym pokoju. Po prostu siedziała na moim łóżku.

Uwielbiam budzić się rano, musząc nienawidzić tylko jedną z przyjaciółek. Bardzo to wygodne.

- Ktoś ją porwał? – zapytałam, wskazując kciukiem na puste łóżko Grace. Starałam się brzmieć na odpowiednio zmartwioną, ale nie mam całkowitej pewności czy Grace nie przydałby się taki kawał w postaci porwania.

Emmeline potrząsnęła głową, skutecznie niwecząc ten pomysł.

- Poszła do kuchni – odparła, brzmiąc dość nonszalancko... dopóki nie dodała: - Przygotowuje się.

Ech?

Uniosłam brwi.

- Przygotowuje się na co? – zapytałam powoli.

Jedyną odpowiedzią Emmy był wpół bolesny grymas. Poczułam ścisk w brzuchu.

Do diabła. Znałam ten grymas.

Nie stłumiłam głośnego jęku. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Racja, minęło trochę czasu odkąd Grace zmuszała nas do robienia czegoś niezwykle szalonego, ale myślę, że część mnie miała durną nadzieję, że wyrosła z tej szczególnie zwariowanej strony swojej osobowości. Powinnam była wiedzieć lepiej. Jakbym mogła mieć takie szczęście! Chyba nigdy się nie nauczę. Tak jak Grace chyba nigdy się nie nauczy. Wydaje się, że to nas łączy. Jedyne, co pozostało to żywić nadzieję, że cokolwiek miało miejsce, nie skończy się na tym, że wylądujemy przez nią w zamkniętej lodówce.

No wiecie, znowu.

- Powinnaś się ubrać – powiedziała Emma, patrząc bardzo współczująco, ale nic nie ujawniając. – Niedługo wróci.

- Idziemy gdzieś? – Obrzuciłam Emmę ostrożnym wzrokiem. Buty na stopach, szal na ramionach, płaszcz przerzucony przez kolana... wyglądała na gotową na jakiś wypad. Jednak obok niej leżała torba z wystającymi podręcznikami. Nauka na dworze? To zdawało się całkowicie nieszkodliwe i bardzo nie w stylu Grace. Ta wariatka za nic w świecie nie uczyłaby się w sobotę.

Emma przytaknęła.

- Nie śpi od dłuższego czasu – Emma brzmiała na zrozumiale zaniepokojoną tym faktem – i wpadła na jakiś pomysł. Widzę to. Ma takie oszalałe spojrzenie, wiesz? Ale dopytywałam, a ona upiera się, że idziemy tylko na...

- ...piknik!

Odwróciłam się na niespodziewany wybuch, oglądając się przez ramię na tak samą ubraną do wyjścia sylwetkę Grace, która nagle stanęła w progu. Przesunęłam wzrokiem po jej butach, wiklinowym koszyku w ręce, lekkim jesiennym płaszczu, lądując na zdecydowanie maniakalnym uśmiechu.

Och, jasna cholera.

Po raz kolejny wydałam głośny jęk.

- Proszę, nie każ nam znowu szukać jednorożców w Zakazanym Lesie! – błagałam bezwstydnie. – Jest zimno. A one nie lubią ludzi. I te żarciki „Jesteś najbardziej nieskalana z nas wszystkich, Lily! Idź przodem!" bardzo szybko robią się stare!

Grace weszła do dormitorium z bardzo rozczarowaną miną.

- Po pierwsze – powiedziała, teraz obrzucając swoim dezaprobującym spojrzeniem także Emmę – żadna z was nie docenia cudownych poszukiwań wyjątkowo nieuchwytnych stworzeń magicznych. Hodges przyznał nam za to dodatkowe punkty!

Grace zdawała się nie pamiętać, że punkty były wynikiem politowania. Wróciliśmy z tej dzikiej wyprawy w większości pokryte nieatrakcyjną wysypką, co było niefortunnym rezultatem licznego ocierania się o zły rodzaj rośliny. Hodges mógł przynajmniej dać nam tych parę punktów.

Zabawne, jaka pamięć może być wybiórcza, co?

- A po drugie – ciągnęła Grace, a nagły uśmieszek, który zastąpił markotną minę był zdecydowanie drwiący – przykro mi to mówić, Zdzirowata, ale nie byłabym taka pewna, że dalej jesteś najbardziej nieskalana.

Och, na brodę Merlina.

Fuknęłam z oburzeniem.

- Zapomnij o dopięciu paru guzików i niespodziewanie jesteś rozpustnicą. Serio.

- Już wcześniej byłaś rozpustnicą – odparła radośnie Grace, wskakując na moje łóżko obok Emmy. – Po prostu nie miałaś nikogo odpowiednio, z kim mogłabyś to podrasować.

Szczerze, i to miała być moja najlepsza przyjaciółka? Psh.

Grace zaśmiała się, kiedy posłałam jej bardzo brzydkie spojrzenie, ale raczej nie przejmowała się moim widocznym niezadowoleniem. Burczałam pod nosem obelgi, kierując się do komody i zaczęłam wyciągać przypadkowe ciuchy – parę dżinsów, ten niebieski sweter, który strasznie podoba się mojej mamie, ale wiem, że wyglądam w nim grubo, drugą parę grubych skarpet, parę ani-trochę-zdzirowatej bielizny... kiedy się ubierałam, Grace opisywała swój najnowszy plan.

- Trzeba to powiedzieć... ostatnio czułam się okropnie zaniedbana – zaczęła, wyglądając na żałośnie zranioną i kładąc rękę nad okropnie zaniedbanym sercem. – Kiedy ostatni raz odbyłyśmy normalną, przyjacielską rozmowę, hm? W Boże Narodzenie? I nie ważcie się myśleć, że nie wiem o tamtej waszej porannej pogawędce i przytulaniu! Serio, w ciągu całego siedemnastoletniego życia nigdy nie czułam się tak rozpaczliwie pominięta! To wystarczy, żeby doprowadzić czarownicę do płaczu nad poranną owsianką.

- Nie mogłaś tego zrobić, zamiast nas męczyć? – mruknęłam.

- To Lily zaczęła tę pogawędkę i przytulanie – wypaplała Emma.

Pokazałam jej język.

- Chcę tylko spędzić trochę czasu z moimi ulubionymi osobami na tym smutnym, nieszczęśliwym świecie – kontynuowała Grace, jakbyśmy wcale się nie odezwały. – A gdybym chciała to zrobić na naszych spektakularnych błoniach, sadzając nasze delikatne pupy na przyjemnym kocyku, dotrzymując sobie towarzystwa koszykiem jedzenia... jakie są sprzeciwy?

- Jest zimno – sprzeczałam się.

Emma przygryzła wargę.

- Cóż, tak jakby powiedziałam Macowi...

- Gah! – Grace zakryła sobie uszy, potrząsając gorączkowo głową. Emma i ja wymieniłyśmy się spojrzeniami. – Nie, nie, nie, jeszcze nie. Nie będziemy omawiać cennych szczegółów Powrotu do Maca, dopóki nie będziemy na zewnątrz! Merlinie. Jakby to były przeklęte Eksperymentalne Zaklęcia czy coś. – Gdy nareszcie stwierdziła, że może opuścić ręce, rzuciła gniewnie: - Evans, nie potrafisz ubierać się szybciej?

- Moje zdzirowate palce są wykorzystywane tylko do rozbierania – odparowałam cierpko. – Przeciwieństwo jest trudniejsze.

Uśmiechnęłam się drwiąco, kiedy Grace zmarszczyła twarz w kwaśnym grymasie, ale wiem, że tak naprawdę bardzo doceniała mój przebiegły humor. No wiecie, w duchu.

Gdy Gracie rzucała kolejne polecenia („Weź koszyk, dobrze, Em?" „Na Merlina i Agrippę, pomóc ci, Lily?") nakazałam moim zdzirowatym palcom działać szybciej, kiedy pogodziłam się ze spędzeniem poranka na dworze. Pomijając przyjemne słoneczko, które wciąż wlewało się przez okna, zapewne było tam chłodno. Będę musiała wziąć płaszcz – o, może również zabiorę podręczniki z Transmutacji. Emma miała dobry pomysł. Może trochę się pouczę pomiędzy marudzeniem Grace, a wyznaniami Emmy na temat Maca. To znaczy, jeśli rzeczywiście będziemy piknikować. Nadal nie miałam pewności czy nie nastąpi „niespodziewana" zmiana planów, kiedy tylko wyjdziemy z zamku.

Lecz mimo faktu, że pomysł z piknikiem Grace był szalony i zapewne skończy się na robieniu czegoś niemądrego zamiast rozmawiania i jedzenia... musiałam przyznać, że ta perspektywa nie była taka makabryczna. No bo jeszcze nie zdążyłam opowiedzieć Grace ani Emmie o wczorajszym wieczorze. O moim... tak. O tej, no, sprawie z obiadem. A biorąc wszystko pod uwagę stwierdziłam, że pewnie chciałyby o tym wiedzieć.

O dziwo, chciałam im powiedzieć. Nie tylko przez nieuchronny, bardzo zabawny czynnik zszokowania, ale przez... cóż, to wyznanie będzie ostatecznym sprawdzianem, ostatnim sposobem na ocenienie czy moja przyjaciółka Pokrzywka zniknęła na dobre, czy czeka w ukryciu, żeby uderzyć w odpowiednim momencie. Jeżeli powiem Grace i Emmie o... zgodzie na pójście z Jamesem do Hogsmeade, a moja skóra zachowa normalną ziemistość, będę wiedzieć, że ta odporność prawdopodobnie nie była tymczasowa. Mogłabym wybrać się z Jamesem do Hogsmeade – na randkę z Jamesem – i nie musieć panikować, że w trakcie obsypią mnie krosty.

Randka z Jamesem.

Idę na randkę z Jamesem.

Na brodę Merlina, to nadal dziwnie brzmiało. Prawdziwa randka.

Dziwne również było, jak ta prosta myśl mnie ożywiła. Kiedy spędziłam tyle tygodni, podczas których najdrobniejsza wzmianka o takich rzeczach automatycznie prowadziła do masy trwogi i mdłości, dość alarmujący był fakt, że poddanie się spowodowałoby całkowicie przeciwną reakcję. Nawet wtedy nie potrafiłam powstrzymać idiotycznego uśmiechu. Jednak szybko go stłumiłam, starając się nie być tak oczywistą.

- Wyślij sowę Macowi i napisz, że będziesz zajęta przez resztę dnia – rozkazała Grace, celując palcem w sowę Emmy, Orema, który drzemał w swojej klatce. Zobaczyłam na twarzy Emmy przebłysk ochoty do sprzeczki, ale ostatecznie westchnęła, przytakując z lekkim zrezygnowaniem. Gdy Emma podeszła do Orema, dotarły do mnie słowa Grace. Uniosłam brwi.

- Chwileczkę... przez resztę dnia? Ile będzie trwać ten piknik?

- Tak długo, jak będzie trzeba – burknęła Grace.

Cóż. A więc po prostu ustawię sobie budzik.

Gdy Emma pisała liścik do Maca, a Grace przyglądała nam się krytycznym okiem, podeszłam do szafy, żeby wyciągnąć znoszone tenisówki (najlepiej założyć buty do biegania. Nigdy nie wiadomo), następnie podeszłam do łóżka, żeby spakować parę książek. Wepchnęłam do torby ten pamiętnik, notatki z Transmutacji oraz podręcznik zaklęć, potem zabrałam parę zapasowych piór oraz pergamin. Grace śpiewała stanowczo „Chodźmy, chodźmy, chodźmy!", kiedy musnęłam dłonią szal James, który wciąż wisiał na moim wezgłowiu. Chwyciłam go w ostatniej chwili i zarzuciłam na ramiona, śpiesząc do wysłuchania rozkazów Grace „Marsz, marsz, marsz!", wypadając z dormitorium.

Na serio zapomniałam, jaki to przyjemny materiał. Dlaczego przestałam się do niego tulić?

Droga na parter była dość zwyczajna. Emma i ja szłyśmy posłusznie za Grace, słuchając jej paplania o tym, tamtym i innym (no może „słuchając" nie było najlepszym określeniem). Sądząc po wymownych spojrzeniach Emmy, ona także musiała zaakceptować nieuchronność tej małej wycieczki na zewnątrz. A może po prostu była skłonna do opowiedzenia o niedawnych wydarzeniach w jej życiu. To nie był styl Emmy, ale mój także, a ja już nie mogłam się doczekać upuszczenia Randkowej Bomby. Wiedziałam, że Grace oszaleje, kiedy o tym powiem – będzie przerażona, że nie powiedziałam jej o wszystkim wczoraj i pewnie będzie chciała poszukać Jamesa, żeby mu pogratulować czy coś – ale naprawdę nie wiedziałam, jak zachowa się Emma. Nie potrafiłam zadecydować czy będzie zszokowana, czy może uśmiechnie się do mnie porozumiewawczo, jakby przez cały czas wiedziała, że się zgodzę.

Do tego czasu większość uczniów było już na nogach, więc Sala Wejściowa była trochę zatłoczona, kiedy nareszcie do niej zeszłyśmy. Obrzuciłam szybkim spojrzeniem tłumy, ale nie zauważyłam nikogo znajomego, pomijając Penny O'Jene i Chłopca Hienę, którzy obściskiwali się przy drzwiach wejściowych. Jednak w Wielkiej Sali wciąż było tłoczno, więc ciągle pokazywały się nowe twarze. Nim zdołałabym poprosić o krótką przerwę, by sprawdzić czy nie znajdę pewnych osobników na terenie posiłkowym, Grace odwróciła się do nas z zaciętym spojrzeniem.

- Idę tam, żeby podkraść trochę soku dyniowego – powiedziała, celując palcem w Wielką Salę, po czym pokiwała nam groźnie. – Nie ruszajcie się z tego miejsca, dobra? Jeżeli będę musiała was szukać, będę bardzo, ale to bardzo zła.

Zasalutowałam jej szybko. – Tak jest!

- Nie ruszymy się – obiecała Emma.

Grace burknęła coś, ale zdawała się nam zaufać – albo prawdopodobnie ufała tylko Emmie. To ja byłam głównym odbiorcą jej onieśmielających spojrzeń – wystarczająco, żeby odejść. Posłała nam (mnie) ostatnie surowe spojrzenie, następnie obróciła się na pięcie i odmaszerowała, zostawiając Emmę i mnie u podstawy schodów. Wcisnęła się w tłum i szybko znikła nam z oczu.

Gdy tylko zniknęła, Emma chwyciła moją rękę i zaczęła ciągnąć.

- Co ty wyprawiasz? – syknęłam.

- Nie wejdziemy tam – zapewniła prędko, dając upust swojemu nieczystemu sumieniu, kiedy zręcznie przepychała się przez tłumy w kierunku Wielkiej Sali. – Postoimy przez chwilę przy drzwiach, potem wrócimy dokładnie tam, gdzie nas postawiła! Chcę się tylko upewnić, że Mac dostał mój liścik. Dam mu sygnał czy coś.

- Dasz mu sygnał? – Moje zwątpienie było oczywiste, ale nie mogłam powstrzymać radosnego uśmiechu. Och, jak idealnie cudowne! Emma znowu przejmowała się swoim chłopakiem! Kto sprzeciwiał się mojej wścibskości? – Mam rozpalić ognisko, a ty będziesz kierować dymem?

Emma rzuciła mi spojrzenie przez ramię.

- Wybacz, Lily... skąd masz ten szal?

Hej. To bardzo nie na miejscu.

Pociągnęłam lekceważąco nosem, podnosząc troskliwie ręce do szala opatulającego moją szyję.

- Romantyczne szczęście uczyniło cię złośliwą, Emmeline. Nie wiem czy mi się to podoba.

Emma błysnęła szybkim uśmiechem, ale nie mogła poświęcić mi więcej czasu, ponieważ dotarłyśmy do wejścia Wielkiej Sali i wróciła do Trybu Maca. Pozostałyśmy częściowo skryte za jednym skrzydłem drzwi, zaglądając ukradkiem do środka.

- Tam jest – szepnęłam, kiwając głową na prawo. Łatwo było rozpoznać sylwetkę Grace po drugiej stronie sali, gdzie kierowała się do stołu Gryffindoru.

- Widzisz Maca? – zapytała Emma, skanując niespokojnie stół Ravenclaw. Dołączyłam do jej poszukiwań, szukając ciężkiej czupryny i dość dużych uszu Maca.

- Tam! – zawołałam, dostrzegając, że nie siedzi tak daleko od nas. Był zwrócony plecami do wejścia. Siedział z paroma kolegami (hej, spójrzcie – Rob! Nie wiedziałam, że Robbo-Rymo koleguje się z Maciem!), ale wyglądało na to, że również rozgląda się po pomieszczeniu, możliwie poszukując Emmeline. Krótkie przebłyski jego profilu pokazywały, że marszczył brwi w ten poważny Macowy sposób. – Myślisz, że dostał twój liścik? – zapytałam.

Emma wciąż się zamartwiała.

- Wydaje się, że mnie szuka... czyż tak nie wygląda? Może Orem się spóźnia. Albo może nie jest taki szybki... chodzi mi o Orema, nie Maca. Oczywiście, że nie o Maca. On jest bardzo szybki. Choć wysłałam liścik parę minut temu, a Orem się starzeje... och, on mnie nawet nie zobaczy, chyba że się obróci i...

Merlinie, a ludzie twierdzą, że to ja jestem Nerwową Nancy.

Sterczałybyśmy tam cały dzień, gdybym pozwoliła Emmie ciągnąć ten mało pomocny jazgot.

- Pilnuj Grace, dobra? – powiedziałam. – Mam plan.

Emma zdołała wyglądać, jakby jednocześnie odczuła ulgę i niepokój.

- Jaki plan? – spytała.

Zrobiłam minę, która poinformowała ją, że nie byłam pocieszona jej subtelnym sceptycyzmem, co do wspaniałości moich planów, ale stwierdziłam, że nie ma lepszej odpowiedzi od zademonstrowania mojej bystrości. Odwróciłam się w kierunku miejsca Maca przy stole Ravenclaw, wysuwając dalej głowę zza drzwi i posunęłam się nawet do tego, żeby dodać ramię – którym, po chwilowym zawahaniu, zaczęłam gorączkowo wymachiwać.

A ponieważ on jest tak błyskotliwy i naprawdę nie wiem, jak wcześniej radziłam sobie bez niego, Rob potrzebował zaledwie chwili, żeby zauważyć moje młócenie.

Uwielbiam tego dzieciaka. Poważnie. Po prostu go uwielbiam.

Rob odmachał entuzjastycznie, śmiejąc się z wielkim rozbawieniem. Uśmiechnęłam się, potem zaczęłam pokazywać szaleńczo na Maca. Rob uniósł brwi, nie pojmując, o co mi chodzi. Podniósł leżący przed nim talerz babeczek, pokazał na nie, jakby pytając „To?" i potrząsnęłam głową, jeszcze raz pokazałam na Maca, powoli wypowiadając jego imię – MAC – następnie wysunęłam Emmę za drzwi i wycelowałam w nią palcem. Roba natychmiast olśniło. Przytaknął ze zrozumieniem, powiedział coś do siedzącego naprzeciwko Maca, pokazując na mnie i Emmę. Mac od razu się obrócił. Gdy tylko ujrzał Emmę, na jego ustach rozlał się niewielki uśmiech. Zaczął wstawać.

- Nie! – syknęła Emma w tym samym czasie, co zaczęłam potrząsać wściekle głową i zrobiłam uniwersalny wymach ramionami mówiący „NIE, NIE! STOP!".

Mac zamarł, podnosząc się z miejsca i gapiąc się na nas, jakbyśmy kompletnie zwariowały. Jednakże chłopak był bardzo posłuszny i powoli wrócił na ławkę. Emma i ja zwiotczałyśmy z ulgi. Rozejrzałam się szybko po sali, na szczęście zauważając, że Grace wciąż stała przy stole Gryffindoru. Zatrzymał ją Chris Lynch, trzymając ją za ramię i pozornie próbując przekonać, żeby została. Grace uśmiechała się, ale kręciła głową.

- Och, dzięki Merlinowi – westchnęła Emma i podniosłam wzrok, by zobaczyć, że Orem nareszcie przybył z Wieży Gryffindoru. Sumiennie doręczył liścik Emmy, wyciągając małą nóżkę dla wygody Maca. Mac przeniósł spojrzenie z Orema na Emmę, potem na liścik, który właśnie odwiązał. Emma pokazała mu, żeby przeczytał. Rozerwał palcem pieczęć i szybko przeczytał zawartość.

Gdy pokazywałam Robowi uniesione kciuki we wdzięcznym geście „Dobra robota!", poczułam to dziwne mrowienie mówiące, że ktoś się na was gapi. Uniosłam wzrok. Nie wiem, co to mówi o mnie, że niemal natychmiast pochwyciłam utkwione we mnie spojrzenie osoby znajdującej się dwa stoliki dalej i troszkę na lewo ponad ramieniem Roba.

Och.

Och.

Rzecz w tym, że... to znaczy, nie jestem głupia, dobra? Wiem, że patrzyłam się na tego chłopaka przez większą część siedmiu lat. Nie jest niczym nowym. Niczym błyszczącym ani innym. Jest tym samym szczupłym wariatem, co wczoraj, przedwczoraj i przedprzedwczoraj. Ale chodzi o to... och, sama nie wiem. Czasami po prostu źle patrzycie, rozumiecie? Dopóki nie znajdziecie powodu, żeby przyjrzeć się lepiej. A domyślam się, że jeśli jakikolwiek dzień jest dniem skupiania uwagi, to pewnie ten dzień po wieczorze, kiedy tak jakby zgodziłam się być bardziej-potencjalną-niż-przyjaciółką tego faceta. To praktycznie obowiązek. Niemal nie miałam wyboru.

I... cóż, zasadniczo...

Oj, szlag by to.

Zasadniczo ten facet jest naprawdę, naprawdę przystojny, okej? Poniekąd w jeden ze sposobów w stylu ściska-mnie-w-żołądku, rumienię-się-ze-wstydu, uśmiecham-jak-matoł-i-okręcam-się-w-miejscu.

Nawet, kiedy obserwował mnie spojrzeniem, które wyraźnie mówiło „Boże kochany, co u diabła znowu kombinuje ta wariatka?"

Ale zmieszane z wielką sympatią oczywiście.

Tak myślę.

Posłałam Jamesowi lekki uśmiech, poruszając palcami w subtelnym geście. Postawił na stole szklankę soku dyniowego, z której powoli popijał, mrużąc podejrzliwie oczy. Chyba nie miałam mu tego za złe. Nie miałam pewności, jak długo mi się przyglądał i nie mogłam polegać na nadchodzącym liściku, który wytłumaczyłby wszystko, dlatego wzruszyłam ramionami w zawstydzony sposób.

Najwyraźniej nie będąc fanem takich skrytych gestów, James posłał mi spojrzenie pytające „Serio? Myślałaś, że to zadziała, co?" i, tak jak wcześniej Mac, zaczął się podnosić.

Jasna cholera, tylko nie to.

Natychmiast przeszłam do gorączkowego potrząsania-głową-wymachiwania-ramion-nie-nie-nie, ale to tylko sprawiło, że zrobił się naprawdę podejrzliwy. Gdy znieruchomiał, przycisnęłam palce do ust w desperackiej prośbie, żeby nie ruszał się z miejsca i zachował milczenie, po czym wskazałam subtelnym ruchem głowy na Grace, która kierowała się do Jamesa, ściskając dzbanek soku dyniowego. Zrobiłam palcem kółko przy ucho, przypuszczając, iż pojmie znaczenie tego gestu, czyli „Grace ma atak szału. Nie nawiązuj kontaktu".

Ale wiecie, co mówią o przypuszczaniu. I Jamesowi udało się uczynić szczególnie wielkiego dupka z siebie oraz mnie, kiedy zamiast pozwolić Grace się minąć, postanowił, że wspaniale będzie ją zawołać.

Ten przeklęty tępak.

Serio, jak ktoś taki ładny może być tak cholernie głupi?

Chwyciłam Emmę za ramię i pociągnęłam z powrotem za drzwi.

- Hej! – krzyknęła.

- Zostałyśmy zdemaskowane – szepnęłam, przylegając plecami do ściany obok drzwi. Zmarszczyłam gniewnie brwi. – Jak na kogoś, komu uchodzi na sucho tyle rzeczy, James Potter jest przeklętym idiotą, kiedy chodzi o cudze intrygi! Podkochuję się w durniu. Powinnam była wiedzieć, że do tego dojdzie – wygląd czy intelekt, dostaniesz tylko jedno. Musiał wybrać to pierwsze, prawda? A ja jestem na tyle płytka, żeby to tolerować!

Ignorując moje paplanie, Emma przysunęła się z powrotem do wejścia. Pomimo niebezpieczeństwa (chyba stwierdziła, że skoro i tak wpadłyśmy to równie dobrze może zobaczyć, jak bardzo) wysunęła głowę za drzwi.

Gdy Emma oceniała szkodę, ja w myślach zabijałam Jamesa na różne sposoby.

- Hej, Lil? – odezwała się po chwili.

- Co? – Podobało mi się oglądanie kilku nieprzyjemnych hipogryfów rozszarpujących Jamesa na maleńkie kawałki.

- Nie byłabym taka pewna, co do tego paradoksu piękno/intelekt – powiedziała powoli, jeszcze bardziej się wychylając. – Myślę... myślę, że on odwraca od nas uwagę.

Hipogryfy przerwały swoją masakrę.

Eee.

- Co robi?

- Odwraca jej uwagę. W każdym bądź razie Grace nie patrzy tutaj morderczo. Właściwie... wrzeszczy na Jamesa.

- Wrzeszczy na Jamesa? – Od razu się ruszyłam, dołączając do Emmy. Automatycznie spojrzałam w kierunku Jamesa. – Ale Grace nigdy nie wrzeszczy na Jamesa. Ona kocha Jamesa.

Lecz faktycznie, Grace głośno dawała wyraz czemuś, co wyglądało dość wrogo mojemu leciutko zdumionemu bardziej-potencjalnemu-niż-przyjacielowi. Opierała jedną rękę na biodrze – cóż, to była ręka trzymająca dzbanek soku – a drugą wymachiwała mu przed twarzą. Dochodziły do mnie takie słowa, jak „palant" i „zrujnowane", a potem – całkiem dobitnie, ponieważ wypowiedziała to tak ostro i powoli – „TRZYMAJ. SIĘ. Z. DALEKA".

Ojej.

Nie sądzę, żeby James miał zaproszenie na nasz piknik.

Gdy Grace posłała Jamesowi ostatnie miażdżące spojrzenie, przygryzłam wargę i zastanawiałam się, co takiego mógł zrobić, żeby tak wkurzyć Grace – poza możliwą prośbą, by dołączyć do naszego drugiego śniadania tylko dla czarodziejek. Być może to by starczyło, ale kto wiedział z Grace? Odeszła burzliwym krokiem, a James odwrócił się, napinając twarz w bardzo zbolałym wyrazie. Nasze spojrzenia znowu się spotkały i jego grymas się pogłębił.

Przepraszam, powiedział bezgłośnie.

Przepraszam? Przepraszam?

Za co on przeprasza?

- Chodź, bo już idzie. – Emma ciągnęła mnie do naszego miejsca przy schodach. Chciałam zaprotestować – za co „przepraszał"? – ale Emma nie dała mi zbyt wielkiego wyboru. Byłabym poirytowana, ale zaprowadziła nas w samą porę. Chwilę po tym, jak wróciłyśmy na wyznaczone miejsce, Grace wyszła z Wielkiej Sali. Wyglądała na dość zadowoloną, że pozostałyśmy na naszym miejscu, wymazując wszelkie podejrzenia, że James nas wydał.

- Emmeline, dziękuję, że przypilnowałaś Lily – powiedziała usatysfakcjonowana, kiwając głową do Emmy.

Och, błagam.

- Tak, bardzo ci dziękuję za przypilnowanie mnie, Em – rzekłam zgryźliwie, ale nie zamierzałam powiedzieć więcej. Wszak byłyśmy w tym razem z Emmą. Musiałyśmy łączyć siły przeciw szaleństwu. Nawet, jeśli oznaczało to szarganie naszych dobrych imion.

Poza tym miałam inne zmartwienia. Za co przepraszał mnie James?

- Chodźmy – powiedziała Grace, nie dając mi czasu na namysł. Wepchała mi do rąk dzbanek soku dyniowego, skinęła głową Emmie, kiedy zobaczyła, że ta nadal trzyma piknikowy koszyk, następnie obróciła się na pięcie i ruszyła zdeterminowana do drzwi wejściowych. Emma i ja wymieniłyśmy się spojrzeniami, ale posłusznie za nią podążyłyśmy.

Było trochę chłodno, kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, ale słońce tak mocno świeciło i tak przyjemnie oblewało moją skórę, że nie potrafiłam narzekać na zimno. Poza tym miałam ciepły płaszczyk oraz bajeczny, przytulny szal, więc co mnie to obchodziło? Może zmarzły mi trochę ręce od noszenia zimnego soku, ale świeże powietrze było tego warte.

- Zarezerwowałam nam idealne miejsce – zapewniła nas Grace, kiedy kierowałyśmy się przez błonia do jeziora. Kilka innych osób wpadło na taki sam pomysł, co Grace i siedziało w grupkach na różnych odcinkach trawnika, ale Grace musiała być jedną z pierwszych, którzy tutaj przybyli, ponieważ rzeczywiście zabezpieczyła nam najlepsze miejsce pod bukiem. Na ocenionym miejscu leżał szkarłatno-złoty koc w kratę.

- Bardzo ładnie, Gracie – pochwaliłam, bo należało jej się. Mój komplement dodał energii już zbyt zarozumiałemu krokowi Grace, ale najlepsi przyjaciele muszą od czasu do czasu znosić takie przedstawienia, jeżeli chcą zachować przyjazne relacje.

Ale muszę przyznać, że kiedy usiadłam pod bukiem, przez którego gałęzie prześwitywały promienie słońca, czując powiew chłodnego wiaterku, Wielka Kałamarnica robiła małe zamieszanie w jeziorze i łagodne odgłosy poruszającej się wody tworzyły przyjemne tło muzyczne... może Gracie nie była taką wariatką. To naprawdę może być przyjemny dzień!

- Jest tu całkiem uroczo, Gracie – odezwała się Emma, kiedy zdjęłyśmy płaszcze, wypowiadając słowa, których nie ważyłam się wyznać. Nawet ściągnęła buty, poruszając swobodnie palcami okrytymi skarpetkami. Odchyliła głowę, ciesząc się słońcem. – Może spodoba mi się ten piknik.

- Oczywiście, że ci się spodoba – powiedziała Grace, brzmiąc na urażoną, że Emma zasugerowałaby coś innego. Ona również ściągnęła buty, robiąc z tego trend. – Otwórz ten koszyk, dobrze? Mam tam same wspaniałości.

„Same wspaniałości" okazały się być talerzem naleśników i gofrów, małą miską płatków zbożowych i wystarczającą ilością owoców, żeby zalać rynek. Emma rzuciła się do płatków, a ja do gofrów. Grace zabrała również naczynia i sztućce. Zapełniłyśmy sobie talerze po brzegi.

- Podaj sok dyniowy. – Położyłam talerz na kocu i wyciągnęłam z kosza kilka kubków. Emma spełniła moją prośbę i nalałam każdej po soku, który nadal był chłodny. Był przepyszny nawet w trochę rześkim powietrzu. – Jedzenie rozmowa, rozmowa jedzenie, czy rozmowa podczas jedzenia? – zapytałam.

- Nie będę mówić z pełnymi ustami – oświadczyła stanowczo Emma i wsadziła sobie do buzi przepełnioną łyżkę płatków. Fuj.

- Jak słodko – powiedziała Grace. – Myśli, że ma wybór.

Uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że Emma zauważyła moje połączenie sympatii z ekspresją „szkoda". Przypuszczam, że tak się stało, sądząc po tym jak opuściła ramiona. Przełknęła ogromną bryłę płatków, którą właśnie sobie wmusiła na nic. Współczułam jej braku kontroli nad własnym życiem, ale szczerze, musiała wiedzieć, że to nadejdzie.

- To nie jest taka ekscytująca historia – zaprotestowała słabo.

- Nie prosimy o ekscytację – powiedziałam. – Tylko o informacje.

Grace odchrząkuje.

- Poprawka. Lily nie prosi o ekscytację. Ja jestem na nią nastawiona.

Zamachnęłam się stopą na Grace, odczuwając satysfakcję, kiedy spojrzała na mnie spode łba. Emma zapewne była bardzo wdzięczna za moje działania w jej imieniu, ale była zbyt przejęta wzdychaniem i odkładaniem miski płatków na koc piknikowy w oczywistym akcie zrezygnowania. Chyba wszystkie wiedziałyśmy, że nie będzie miała dużo czasu na jedzenie.

- Zacznijmy od początku – powiedziałam, kiedy wydawało się, że nie potrafi odnaleźć odpowiednich słów na rozpoczęcie opowieści. – Czwartek. Po kolacji. Wychodzę, żeby znaleźć Jamesa. Wasza dwójka sobie idzie. Co się dzieje?

- Poszłam do biblioteki – odpowiedziała Emma, wiercąc się na kocu. – Grace wybrała się do Chrisa, a ja musiałam skończyć zadanie z Eliksirów. Myślałam, że uda mi się je zrobić. Ale kiedy tam doszłam... przy jednym ze stolików siedział Mac. Pomyślałam o wyjściu, ale wtedy podniósł wzrok i przypomniałam sobie o twojej gadce na temat obustronności, Lil, i stwierdziłam... cóż, jeżeli ty wdrażałaś to w życie, jakim byłabym tchórzem, gdybym nie spróbowała?

- Godryk musiał śpiewać w swoim grobie – rzekła Grace.

Zaklaskałam, próbując poskromić moje samozadowolenie (chociaż miałam wszelkie prawo odczuwać samozadowolenie, skoro to była moja obustronność i w ogóle).

- Fantastycznie! Co zrobiłaś?

- Podeszłam do niego – powiedziała Emma, wyglądając na trochę mniej skrępowaną. – Siedział ze swoimi przyjaciółmi, więc zapytałam czy możemy pójść gdzieś porozmawiać. Nawet się nie zawahał. Praktycznie wyskoczył z krzesła. Rob Harms wybuchł śmiechem.

Ha. Dobry, stary Rob.

- A potem? Dokąd poszliście? – zapytała wyczekująco Grace.

Twarz Emmy przybrała różowy odcień.

- Eee. My... no, tak jakby poszliśmy... - Odchrząknęła, po czym wyrzuciła szybko: - Cóż, do Wieży Astronomicznej, ale...

Ta informacja była jeszcze lepsza za drugim razem.

Grace zawyła radośnie.

- W porządku, Emmeline!

- I kto jest teraz rozpustnicą? – zapytałam z uśmieszkiem.

Emma przewróciła oczami, ale rumieniec rozlał się na jej szyi.

- Możecie przestać? To nie tak! To było tylko... no kto chodzi do Wieży Astronomicznej przed godziną policyjną? Mogliśmy tam spokojnie pogadać. Szczerze. Tylko tyle!

- Och, na pewno – powiedziała Grace i praktycznie nie mogła zapanować nad znaczącym uśmiechem. – Wszyscy gawędzimy w Wieży Astronomicznej do północy. Uczciwa ocena. To nic takiego.

- Grace – jęknęła Emma, chowając twarz w rękach.

- Słuchaj, wróciłaś w przyzwoitym ubiorze. Już jesteś jeden krok przed Lily. Nie musisz się wstydzić.

Och, na miłość... nigdy nie da mi o tym zapomnieć, prawda?

- Wielkie dzięki, Gracie – mruknęłam.

Grace posłała mi uśmiech.

- Nie ma za co, kochana. Więc co dalej, Em? Chyba nie rzuciłaś się na niego od razu, co? Och, jaką ja wychowałam parę sprośnych panienek!

Emma przypominała już ładnego pomidora.

- Oczywiście, że nie... przestaniesz się śmiać, Grace? Nie opowiem ci reszty, jeśli nie potrafisz się zachować!

Ta groźba była całkiem dobra i właściwie bardziej stanowcza niżbym spodziewała się po naszej ukochanej Emmeline. Grace zapanowała nad radosnymi chichotami na tyle, żeby twarz Emmy przeszła z ładnego odcienia czerwonej lawy do róży. Szturchnęłam Grace, żeby całkiem zamilkła, ale to mi się zbytnio nie udało. Nie wiem, dlaczego zachowywała się jak taka kwoka. Powinna była wiedzieć, że nie zajdzie daleko z Emmą, drocząc się z nią.

- Mów dalej, Em – powiedziałam, posyłając jej zachęcający uśmiech i informując, że przynajmniej jedna z nas potrafiła utrzymać wrażenie godności i szacunku. – Jeżeli Grace znowu źle się zachowa, wrzucimy ją do jeziora. Przyrzekam.

Taka perspektywa wystarczyłaby, żeby mnie ukoić, ale to chyba mówi coś o braku okrucieństwa Emmy i moim wewnętrznym dzikusie, ponieważ Emma nie wyglądała na uspokojoną moją obietnicą. Spojrzała na Grace i mnie ponurym wzrokiem, ale chyba miałam rację, co do tego, że chciała opowiedzieć tę historię bardziej niż okazywała, bo kontynuowała pomimo wszystkich znaków mówiących inaczej.

- My tylko rozmawialiśmy... to znaczy przeważnie – wyznała szybko. – Wiecie, że nie jestem dobra w konfrontacji. Nie działam tak, jak wy – kiedy jestem zła, milknę zamiast krzyczeć. Trochę mi zajęło wyrzucenie z siebie słów. – Bawiła się bezmyślnie rąbkiem koca, wbijając wzrok w ziemię. – Mac mówi, że to frustrujące. Obiecałam, że nad tym popracuję.

- Brzmi rozsądnie – rzekłam, wspierając ją całym sercem. – Kompromis to klucz w każdym udanym związku. Mam nadzieję, że on w zamian także obiecał nad czymś popracować?

Emma przytaknęła.

- Powiedziałam, że nie zniosę kłamstw, nawet jeśli pomyśli, że są nieszkodliwe. Rzeczy, które zaczynają się w taki sposób, nigdy tak się nie kończą. Gdyby na początku wszystko mi wyjaśnił, nie byłabym taka wkurzona. Nie podobają mi się chłopcy, z którymi współpracował, ale zrozumiałabym, gdyby mi powiedział. Oczywiście bardzo mnie za to przeprosił i ja...

Emma mówiła dalej, ale jej słowa do mnie nie docierały. Zamarłam.

Nie podobają mi się chłopcy, z którymi współpracował...

Jasna cholera.

Lily, ty idiotko.

- Emmo! – Jej imię wypadło z moich ust w ostrym wydechu, przerywając gwałtownie cokolwiek mówiła. Ona i Grace odwróciły się do mnie zaskoczone. Wydukałam prędko: - Warzenie eliksiru z Evanem i Jackiem Averym. Czy Mac powiedział ci, co warzyli?

- Co? – Emma wyglądała na skonsternowaną, a także troszeczkę napastowaną, ale musiała wyczuć moją pilność, ponieważ potrząsnęła szybko głową. – Nie. Nie powiedział. Chyba w ogóle nie pytałam. Wiem, że coś do pracy jego ojca, ale...

- Czy był fioletowy? Unosił się z niego dym?

- Co... fioletowy? Ja nie...

- Do diabła. – Przekleństwo wyrwało się Grace, która poderwała się z pozycji leżącej i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. – Wczoraj... myślisz, że to ten sam eliksir?

- Brzmi tak samo, nieprawdaż? – Moje serce zabiło mocniej. – Maca tam nie było, ale kontynuowali bez niego. Oczywiście. Merlinie. Nie mogę uwierzyć, że zapomniałam...

- Ja też!

- Chwileczkę, co się dzieje? Co jest takie samo? O czym zapomniałyście? – Do głosu Emmy zakradła się lekka panika, kiedy obracała głowę pomiędzy Grace, a mną. Dopiero teraz sobie przypomniałam, że nie opowiedziałam jej o wczoraj, o spotkaniu ze Ślizgonami i dalszych wydarzeniach. Przeklęłam własną głupotę. Gdybym nie była przejęta własnymi sprawami, mogłabym przekazać coś użyteczniejszego Dumbledore'owi.

- Wczoraj coś się stało – wyjaśniłam prędko, chcąc naprawić błąd. – Po lekcjach. Spacerowałam po lochach i nie skupiałam uwagi...

Opowiedziałam jeszcze bardziej skróconą wersję historii od tej, którą podałam Grace. Emma przysłuchiwała się w skupieniu, pochłaniając każde słowo z powagą. Nie mogłam zdecydować czy powiedzieć im o reszcie – o zainteresowaniu Dumbledore'a tym incydentem i prośbie, żebyśmy ja i James byli czujni w przyszłości – ale ostatecznie postanowiłam, że to szczegół, o którym mogę opowiedzieć im później, jeśli będzie trzeba. Wszak częścią super tajnego szpiegowania jest „super tajność", prawda? To tyczyło się najlepszych przyjaciół. Już pierwszego dnia byłam bliska sknocenia roboty!

Gdy skończyłam, Emma nawijała sobie włosy na palce, przyglądając mi się nieprzytomnie, kiedy przetrawiała całą sprawę. Odezwała się po dłuższej chwili.

- To przypomina dokładnie tę samą sytuację, którą widziałam – chociaż oczywiście było ich więcej. – Przygryzła dolną wargę i podniosła wzrok. – Nie sądzisz... to znaczy Mac powiedział, że skończył im pomagać...

- Myślę, że Mac mówi prawdę – zapewniłam, chociaż szczerze mówiąc, nie miałam jak tego zagwarantować. – W każdym razie wczoraj go tam nie było.

- Reg jest dobry w eliksirach – wtrąciła Grace i wydawało się, że ona też ostrożnie się nad tym zastanawiała. – Nie było go tam za pierwszym razem, prawda? I potrzebowali pomocy Maca, ponieważ wszyscy są gówniani w warzeniu. Może zastąpili Maca Regulusem. To miałoby sens.

Emma wyraźnie się rozluźniła.

- Tak sądzisz?

Grace przytaknęła.

- Cokolwiek to jest, wydaje się, że muszą to skończyć. Jeżeli Mac już nie pomaga, potrzebowali kogoś innego. Reg jest na tyle tępy, żeby zgodzić się na wszystko.

- Nie mamy pewności czy to jest coś niebezpiecznego – powiedziałam, nie wiedząc, kogo chciałam tym zapewnić. – Evan Rosier to tykająca bomba. Od zawsze. Śmierdzi podejrzanymi sprawami. Z tego, co wiemy, Mac może mieć rację. To może być zwykły eliksir, który przyrządzał dla ojca, a Evan chciał mnie nastraszyć. To możliwe.

- Chyba w to nie wierzysz, co? – Grace zacisnęła usta w ponurej linii. – To nie są ludzie, którzy zasługują na przywilej wątpliwości, Lily.

- Nie daję im żadnego przywileju, jestem po prostu praktyczna. Nie chcę robić zamieszania z czegoś, co mogłoby nie być niczym innym, jak ich chamskim zachowaniem. – To była po części prawda, po części odwracanie uwagi, dopóki nie dowiem się, co się dzieje naprawdę. Nie chciałam wciągać do tego Grace i Emmy, jeżeli nie musiałam... ale skorzystałabym z czegoś od jednej z nich. Zwróciłam się do Emmy. – Myślisz, że Mac zapierałby się, gdybym go o to zapytała?

Emma zawahała się.

- Nie wiem czy by się zapierał, ale... - Rzuciła mi przepraszające spojrzenie. – Może ja zapytam? Ze mną może czuć się bardziej komfortowo.

Musiałam stłumić rozczarowanie.

- Jasne. Racja. Oczywiście.

Emma skinęła głową z wdzięcznością i poczułam lekkie wyrzuty sumienia przez oburzanie się zmianą planów, chociaż miałam swoje powody. To znaczy wiedziałam, że prawdopodobnie miała słuszność. I bez tego Mac był w mojej obecności płochliwy, więc nie sądzę, że odniosłabym sukces, konfrontując się z nim na temat jego robienia eliksirów.

Ale wiedziałam także, że Emma nie zdobędzie informacji, których pragnęłam – nie, potrzebowałam. Nie posiadała tej samej inicjatywy super tajnego szpiega wymaganej do takich spraw. Jestem całkiem pewna, że zadowoli ją proste zapewnienie Maca, że nie, on nie wiedział o niczym podejrzanym. To było tak pomocne, jak cegła w głowę. Człowiek powinien zadawać odpowiednie pytania w tak delikatnych kwestiach. Emma była zaślepiona uczuciami. Nic z tego nie będzie.

Ale sam fakt, iż wiem, że poradziłabym sobie z tym lepiej nie oznacza, że powinnam.

Nawet, jeśli od tego zależą losy bezpieczeństwa narodowego.

Albo, no wiecie, bezpieczeństwa Hogwartu. Ale jeden kij, serio.

Tak jakby.

- Skończmy ten temat. Rujnuje nam piknik – powiedziałam, choć szczerze mówiąc, mniej martwiłam się piknikiem, a bardziej faktem, iż zaczynały się odzywać moje wścibskie instynkty i już myślałam o robieniu rzeczy, których nie powinnam robić (co za szok). Wyciągnęłam jabłko z koszyka, wygryzłam ogromny kawałek, po czym położyłam się na kocu. Przyglądałam się liściom poruszanym lekkim wiatrem. – Emmeline, czy wyznałaś Macowi miłość?

Emma zakrztusiła się głośno.

Ha. Chwała Królowej Dystrakcji.

- C-co? – wydukała.

- Kiedy „tylko rozmawialiście" w Wieży Astronomicznej – rzekłam – czy zdarzyło wam się dojść do wymiany przysięgi wiecznej miłości oraz oddania?

Emma po raz kolejny oblała się wściekłym rumieńcem.

- Lily.

Powstrzymałam uśmiech.

- No co? To uzasadnione pytanie.

Grace rzuciła mi w głowę bananem.

- Co ty wiesz o wiecznej miłości i oddaniu, Zdzirowata Zdzirowatości?

- Hej, słucham Beatlesów. „Potrzebna ci tylko miłość" i tak dalej. – Odrzuciłam jej tego banana, ale to chyba pokazuje, dlaczego nie nadaję się do Quidditcha, ponieważ owoc chybił ją o jakieś dwanaście metrów. Jednak zamknęłam oczy w zadowoleniu i zadecydowałam, że dowiodłam swej racji.

Grace milczała przez chwilę, ale poczułam pod sobą szarpnięcie koca i wiedziałam, że przysuwa się do mnie.

- Beatlesi, mówisz? – Jej głos był lekki, bliski. – Interesujące, że o nich wspominasz. Skoro o tym mówimy, mam dla ciebie piosenkę Beatlesów, Evans. Słyszałaś kiedykolwiek „Chcesz poznać pewną tajemnicę"?

- Eee, pewnie, ale...

Wtedy wylała na mnie swój sok dyniowy.

Ta.

Wylała na mnie sok dyniowy.

- Ach! – Natychmiast się poderwałam, wydając niezadowolony okrzyk, zimny sok przesiąkł przez mój niebieski sweter. Wycierałam na próżno rozlewającą się plamę na mojej klatce piersiowej, po czym spiorunowałam wściekłym wzrokiem Grace. – Do cholery, za co to było, Grace!

Ten babsztyl nie próbował nawet okazać skruchy. Siedziała niewzruszona na kocu, nalewając sobie nonszalancko soku dyniowego, jakby jej największym zmartwieniem było pragnienie.

- Nie wiem, Lil – odparła. – Jak myślisz, za co?

Czy ona naprawdę prosiła, żebym odnalazła w tym logikę?

- Bo jesteś przeklęcie stuknięta – warknęłam.

- Może.

- Jestem cholernie przemoknięta...

- Jesteś też cholernie oporna! – zawołała z roziskrzonymi oczami Grace, kiedy wyciągnęłam sobie chusteczkę i wycierałam bezużytecznie mokry przód. Posłałam jej kolejne piorunujące spojrzenie, nie mając zielonego pojęcia, o czym ona gada, ale naprawdę miałam to gdzieś. Ona także wstała, splatając niecierpliwie ramiona. – Chowasz jakieś tajemnice, Lily Christine? Czy nie chciałabyś się czymś z nami podzielić?

Poza faktem, że to szalona krowa? Nie, właściwie to nie.

- Nie wiem, co pleciesz! – krzyknęłam, wyrzucając ręce. – Okropnie przepraszam, że nie jestem przeklętą telepatką, ale...

Zamilkłam.

Okropnie przepraszam.

Przepraszam.

Przepraszam.

Chowasz jakieś tajemnice? Czy nie chciałabyś się czymś z nami podzielić?

Chusteczka wyleciała z mojej dłoni na ziemię.

Kurde.

Podwójne, cholerne, pieprzone kurde.

Zamorduję go.

Otworzyłam szeroko usta w oburzeniu.

- Już ci powiedział, do cholery? – pisnęłam.

- Czy ktoś mi powie, co się tutaj dzieje? – zapytała Emma.

Ale nie zwracałam na nią uwagi. Wpatrywałam się w Grace, która przybrała usatysfakcjonowaną, gniewną minę. Wtedy wiedziałam, że miałam rację, że moja tajemnica – moja tajemnica, dziękuję bardzo! – została odkryta.

Psia krew. Co za gadatliwy, bezmózgi, piekielny zdrajca!

- Myślał, że wiedziałam! – broniła się kiepsko Grace, jakby to wszystko usprawiedliwiało. – Powinnam była wiedzieć. Powinnam była się dowiedzieć tuż po tym!

Wydałam zduszony odgłos.

- Nie miał prawa! Żadnego cholernego prawa! Zamierzałam ci powiedzieć. Nie do wiary, że mógłby...

- Nie do wiary, że ty nie mogłaś!

- Mogłam! Ja tylko...

- Czy ktoś, proszę, powie mi, co się...

- Czy to zła pora?

Przerwałyśmy sprzeczkę, obracając się gwałtownie do intruza, zapewne wszystkie myślałyśmy o dość złośliwych odpowiedziach, ale zamarłyśmy widząc, że to Marley stała obok naszego piknikowego posłania z niewinnie rozbawionym wyrazem twarzy. Trzymała w dłoni złożony pergamin i spojrzała na nas pytająco. Dziewczyna miała albo bardzo dobre, albo bardzo złe wyczucie czasu.

Grace prychnęła, zapraszając gestem Marley.

- Wcale, Marls. Usiądź sobie. Przyszłaś w samą porę, by zobaczyć jak okaleczę Lily!

Spojrzałam na nią spode łba.

- Wiesz, gdyby James nie...

- Mam notatkę od Jamesa – wtrąciła Marley, podnosząc kawałek pergaminu i wymachując nim, jakby to był szczęśliwy los, a ona próbowała zdobyć główną nagrodę. Zrobiła krok do przodu, wyciągając go do mnie. – Dla ciebie – powiedziała.

Och, założę się, że dla mnie. Notatka była zdecydowanie za mała, żeby być długim, płaszczącym się listem zawierającym wieczne przeprosiny, na które zasługiwałam, ale i tak wyciągnęłam niecierpliwie rękę, by zobaczyć, co za idiotyczną wymówkę wymyślił ten dupek za wygadanie się Grace.

Niestety nie byłam dość szybka. Nim zdążyłabym musnąć palcami pergamin, Grace wyrwała go z ręki Marley, przyciskając zaborczo do piersi.

- Ej! – krzyknęłam, rzucając się po liścik.

- Cisza – rozkazała Grace, odwracając się do nas plecami, kiedy rozłożyła pergamin i przeczytała notatkę Jamesa. Musiała być krótka (wiedziałam), ponieważ po chwili rzuciła mi przez ramię krytyczne spojrzenie i złożyła ją z powrotem. Wbiłam w nią miażdżący wzrok, wyciągając wyczekująco rękę. Po kilku sekundach oddała liścik. Otworzyłam go szybko, odczytując parę linijek.

L-

Przepraszam za Grace. Domyśliła się.

J.

P.S. – Zmieniłaś już zdanie?

P.P.S. – Czy to mój szal?

Co za tępy kretyn.

- Dobra, tego już za wiele. – Emma niespodziewanie także się podniosła, wyrywając mi liścik. Otworzyła go, oddalając się parę kroków i obrzuciła szybkim spojrzeniem krótkie linijki. Zmarszczyła twarz w skonsternowaniu, badając te urywane zdania. Marley podeszła do niej od tyłu, czytając jej przez ramię. Żadna nie miała pojęcia, co o tym myśleć. – Czego domyśliła się Grace? – zapytała w końcu Emma.

Poczułam przypływ gorąca na policzkach. Za nic w świecie nie spodziewałam się, że to tak zrzucę moją Randkową Bombę.

- Eee. No bo widzicie, rzecz w tym, że... wczoraj – to znaczy, zeszłego wieczoru – choć może nie bardzo, tak naprawdę zaczęło się...

- Lily i James się umawiają! – wrzasnęła Grace.

Och, na brodę... dochodziłam do tego!

- Grace!

- James i Lily co? – zapytała Emma.

- Cudnie! – ucieszyła się Marley.

- My się nie umawiamy – poprawiłam szybko, odczuwając coraz większe pieczenie twarzy. – Idziemy na randkę. Jedną, jedyną. Bardziej na obiad. We wtorek. To... to samo się stało.

Grace prychnęła głośno.

- Samo się stało, jak trawa sama sobie rośnie – powiedziała, sadowiąc się z powrotem na kocu. Oderwała kawałek wyżej wymienionego źdźbła trawy i rzuciła w moją stronę. – Masz pojęcia, jak długo czekałam na coś takiego, Evans? Ile znosiłam miesięcy oczekiwania? A kiedy to nareszcie się ziściło, muszę dowiadywać się tego bladym świtem od Jamesa Zadurzonego Głupca rozbudzającego mnie, by pogadać o randkowej strategii? Serio, Evans? Tak to rozegrałaś?

Zerknęłam drwiąco na liścik Jamesa.

Psh. Domyśliła się, ta?

Marley zdawała się uważać to wszystko za spektakularnie zabawne. Potrząsnęła głową, tłumiąc śmiech, kiedy zakryła twarz rękami.

- Randkową strategię? Psiakość, Potter. Co to jest, Quidditch czy romans?

- Przy Lily jest potrzebna strategia – odparła beznamiętnie Grace. – To wariatka.

- Ja tutaj stoję – przypomniałam.

- To prawda. Winszuję.

- Wiesz...

- Dobra, wystarczy. – Emma wywróciła oczami z irytacją. Wyglądała na bardzo na nas wkurzoną, ale to we mnie wbijała najbardziej stanowcze spojrzenie. – Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym wysłuchać, jak do tego doszło. Ostatnim razem mówiłaś, że randki przyprawiają cię o wysypkę. Kiedy to się zmieniło?

- Nie wiem – odpowiedziałam szczerze, podwijając rękaw swetra i pokazując jej czyściuteńkie ramię. Nawet obróciłam nim, żeby pokazać, że nic nie ukrywam. – Ona po prostu... nie chce się pojawić. Próbowałam ją zmusić. Naprawdę. Odmawia posłuszeństwa.

- Tak się dzieje, kiedy dbasz o dobre odżywianie – powiedziała Marley, szczerząc się od ucha do ucha. – Zbalansowane śniadanie znakomicie odstrasza wysypkę. Nie wiedziałaś?

Zaczynałam to pojmować, tak.

Ze względu na własną dumę, rzuciłam Marley spojrzenie, ale przeważnie na pokaz. Jestem stosunkowo pewna, że moja zdzirowata natura była reklamowana na niebie. To byłoby okropnie niefortunne, gdybym nie była taką rozpustnicą i nie cieszyłabym się taką uwagą. Nie można walczyć ze swoją naturą.

- To nic wielkiego. – Nie mając nic lepszego do roboty, dołączyłam do Grace na kocu, sadowiąc się przy otwartym koszyku. Szturchnęłam w roztargnieniu owoce. – Zwykły obiad.

- Ale obiad z twoim chłopakiem, tak? Dla większości to jest coś wielkiego – powiedziała Emma.

...

Obiad z moim kim?

Nie mogłam się powstrzymać. Wiem, że to nie była najlepsza reakcja – ani najzdrowsza, ani najnormalniejsza – i wiem, że sama sobie kopałam dziurę, ale ta myśl zdawała się taka absurdalna... że wybuchłam śmiechem. Po prostu zarechotałam.

- Zgłupiałaś? – zapytałam, chichocząc. – James nie jest moim chłopakiem.

Emma uniosła brwi.

Grace schowała twarz w rękach i jęknęła.

- Chyba widzę, co miałaś na myśli na temat strategii – mruknęła Marley.

Zignorowałam je wszystkie. Naprawdę cała ta sytuacja była zbyt komiczna, by tego nie robić.

- Nie możecie mówić poważnie – powiedziałam, potrząsając głową w całkowitym zdumieniu. – On nie jest moim... to mój James. Idę na obiad z moim Jamesem. Nie można... nie przeskakuje się ot tak z przyjaciela-z-potencjałem do chłopaka! Do tego są kroki! A nawet etapy... nie, przestańcie tak na mnie patrzeć! To prawda! Chłopak... pft! Nie. Po prostu... nie.

Miałam rację – ogromną rację – ale one gapiły się na mnie, jakbym właśnie ogłosiła mojego ulubionego gumochłona kandydatem na Ministra Magii. Za nic w świecie nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Tak, wiemy wszyscy, że jestem lekko (bardzo) okropna w realizacji tego związku. Wszystko źle robię i mam problem z bezsensownym tempem oraz pokonaniem kompleksu niższości. Tak czy inaczej, jestem stosunkowo pewna, iż nie jestem jedyną czarodziejką, która nie wpadłaby w histerię na myśl, że pójście z kimś na jedną randkę oznacza wkroczenie na terytorium Drugiej Połówki. Gdyby tak było... cóż, gdyby tak było, Amos byłby moim chłopakiem. I Pat Durner, ten dureń, z którym rok temu poszłam na pół sekundy do Hogsmeade. Oraz inni całkowicie nie podobni do chłopaków osobnicy. No bo serio? Dlaczego patrzyły na mnie, jakbym potrzebowała terapii szokowej? One były wariatkami.

Ale przyglądały mi się i to z różnymi stopniami litości oraz niedowierzania.

A rzecz w tym, że... no bo nie mówiłam, że to nigdy się nie wydarzy. Wcale tak nie mówiłam. Z czasem pewnie by do tego doszło. I nie umarłabym wtedy ze wstydu. Ale ten chłopak dopiero co został podniesiony ze statusu przyjaciela-z-potencjałem, na brodę Merlina! Nie wyprzedzajmy faktów. Pewnego dnia James i ja dotrzemy do tej bardzo oficjalnej, bardzo ograniczonej pozycji. Ale na razie był tylko moim Jamesem. Moim Jamesem, z którym zjem obiad we wtorek. Nie podobało mi się, że inni ludzie próbowali to zepsuć.

A jeżeli im się to nie podobało... cóż, cholerna szkoda. Tak właśnie będzie.

- Wiedziałam, że to było zbyt dobre, żeby było prawdziwe – powiedziała Grace, wzdychając głośno. Przyjmowała to szczególnie ciężko. – To nie mogło być takie łatwe.

- Czy James wie, że nie jest twoim chłopakiem? – zapytała Emma w bardzo wolny, bardzo precyzyjny, mówię-do-dziecka-i-mam-nadzieję-że-zrozumie sposób. Psh. – Powinnaś go powiadomić.

- On wie! – krzyknęłam, co było przeważnie prawdą. To znaczy myślałam, że wiedział. Powinien wiedzieć.

- Wie – potwierdziła beznamiętnie Grace, brzmiąc na niezbyt podekscytowaną własną weryfikacją. Gdy spojrzałyśmy na nią pytająco, znowu westchnęła. – Rano powiedział to samo – wyjaśniła, po czym zrelacjonowała ich rozmowę, naśladując niski głos, który chyba miał być Jamesa: - „Musi mi się udać, Gracie. Nie będę miał szansy z nią chodzić, jeżeli wszystko oszaleje." A głupiutka ja mówię „Nie będziesz miał szansy? Jamesie Potterze, ty głupcze, już z nią chodzisz! Właśnie powiedziałeś, że się zgodziła, nieprawdaż?" „Głupiutka Gracie" powiedział „Dopiero rozpoczęliśmy cały etap. Będziemy mieć szczęście, jeżeli nie opuści kraju przed wtorkiem. Jeden krok naraz." – Grace posłała mi zdecydowanie pogardliwe spojrzenie, splatając ramiona na piersiach. – Najwyraźniej jedno ma większą wiarę w twój zdrowy rozsądek od drugiego – mruknęła. – Powinnaś wziąć z nim ślub, Lily. On jeden zdoła wytrzymać z twoim obłędem.

- Opuszczenie kraju jest trochę ekstremalne – mruknęłam. – Patrząc pod względem logistycznym, dotarłabym jedynie do następnego hrabstwa.

- Chyba zamierzasz pójść, prawda? – zapytała zmartwiona Emma.

Och, na miłość... serio, gdzie wiara? Teraz się wkurzałam.

Spojrzałam na nią spode łba.

- Oczywiście, że zamierzam! To ja zaprosiłam tego idiotę, prawda?

Grace przestała dąsać się na tyle długo, żeby mnie posłuchać.

- Moment... ty zaprosiłaś jego? Nie powiedział mi!

- A co ci powiedział? – zapytałam.

Grace zbyła moje pytanie beztroskim machnięciem dłoni.

- Nieważne! Jakim przeklętym cudem zapraszasz kogoś na randkę, a potem nie chcesz naprawdę z nim chodzić?

- Chcę naprawdę z nim chodzić! Ja tylko... nie lubię etykietek. – Wierciłam się niezręcznie, nie cierpiąc faktu, że nadal przewracały oczami. – Są zbyt ograniczające. Nie pasują do naszej relacji. Jakby dołączanie czegoś, co nie pasuje. A jeżeli to ma dla ciebie takie znaczenie, teoretycznie to nie ja go zaprosiłam. To było... poniekąd wspólne zaproszenie. Tak jakby. W jakiś sposób.

- W porządku, teraz naprawdę się zgubiłam – odezwała się Marley, drapiąc się po głowie. – Czy dostaniemy kompletną historię czy dalej będziemy rozmawiać kodem?

- Tak, ja też chcę posłuchać – powiedziała Emma, znowu zabierając się za swoje płatki. Wsadziła sobie do ust zdrową porcję, czekając niecierpliwie. Nie ona jedna. Marley zajęła miejsce naprzeciwko mnie, a Grace spojrzała na mnie z miną „Tak, to się dzieje. Nie ma kłótni".

Świetnie.

Pomimo wcześniejszego zapału, naszły mnie wątpliwości. Nie wiem dlaczego. Być może przez decyzję, że to będzie ostateczny test albo fakt, iż komentarz Emmy o „chłopaku" leciutko mną wstrząsnął. Sprawdziłam stan skóry pod wciąż podwiniętym rękawem i stwierdziłam, że nadal jest wolna od krost. Wypowiedziałam w głowie to słowo – chłopak. Chłopak, chłopak, chłopak – i chociaż poczułam lekkie skrępowanie, nie poczułam obezwładniającego ataku paniki. Pomyślałam o Jamesie, który siedział w sali i pomimo tego, że nadal byłam wściekła za wygadanie się Grace, nie czułam jeszcze, że potrzebuję długiej wycieczki do Guam. Pomyślałam o naszym obiedzie – naszej randce. Musiałam przestać unikać tego słowa – we wtorek i do mojego brzucha zakradło się podekscytowane oczekiwanie.

To było w porządku. Ja czułam się w porządku. Częściowo wiedziałam o tym wcześniej – że pomimo impulsywności chwili, nie zgodziłabym się na propozycję Jamesa, gdybym nie była gotowa – ale dobrze było wiedzieć, że ta decyzja nie wyglądała gorzej w świetle dnia.

Idę na randkę z Jamesem. Idę. A teraz muszę opowiedzieć o tym przyjaciółkom.

Zrobił się z tego cyrk, chociaż nie pojmuję dlaczego uważałam, że będzie inaczej. Musiałam zacząć od opowieści o obiedzie Jamesa i Elisabeth, za co zostałam ochrzaniona, że nie wspomniałam o tym wcześniej. Marley stwierdziła, że Saunders to wiedźma, podczas gdy Emma szybko wsparła twierdzenie Jamesa, że on i Liz są jedynie przyjaciółmi i to nie miałoby – nie ma – znaczenia, gdyby Elisabeth chciała inaczej. Grace zachowała nienaturalne milczenie, zmuszając mnie do myśli czy nie była bardziej świadoma złożoności stosunków Jamesa i Saunders niż początkowo okazywała. Wtedy tego nie kwestionowałam, ale zapamiętałam sobie, żeby poruszyć ten temat w przyszłości. Prawdę mówiąc, nie chciałam wtedy o tym mówić. Saunders już wystarczająco zrujnowała mi wczorajszy dzień. Nie chciałam, żeby zbrukała i ten.

Gdy dotarłam do części po wyjściu z gabinetu Dumbledore'a, przyspieszyłam relację, czując niewielkie zakłopotanie, co do dzielenia się tamtym momentem. Opowiedziałam pokrótce kłótnię z Jamesem (nie wspomniałam o czym. Nadal nie byłam pewna czy powinny wiedzieć o zainteresowaniu Dumbledore'a moim popołudniem i na szczęście nie dociekały) potem jak nagle wyrzuciłam z siebie zaproszenie na wtorek. Nie wiedziałam, jak to lepiej wytłumaczyć oraz to, co zaszło potem... cóż, to była pouczająca dyskusja, a nie jedna z powieści Grace. Nie musiały wiedzieć więcej.

Ale najwidoczniej jestem dość transparentna.

- Zatem zapraszasz go na randkę, po czym molestujesz w korytarzu – podsumowała Grace pod koniec opowiadania, kiwając głową z satysfakcją. – Dobra robota, Zdzirowata.

- Myślę, że to słodkie – powiedziała Marley nim zdążyłabym rzucić urokiem w kierunku Gracie. – Jaki byłby lepszy sposób na ustalenie wszystkiego niż paroma pocałunkami? Nie sądzę, żeby James narzekał.

- Oczywiście, że nie narzekał – odparła Grace, wylegując się na kocu. – Dziwię się, że nie zawlekł cię do najbliższego schowka na miotły. Nauczyłaś go opanowania, Lily. Pogratuluj sobie.

Zrobiłam minę, opierając się chęci, by powiedzieć, że próbował. To było osobiste zwycięstwo.

- Nie wszyscy są tacy napaleni, jak ty, Gracie. Niektórzy z nas mają jakieś morały.

- Chyba powinniśmy zapytać Jamesa o jego stanowisko wobec morałów – odparowała z uśmieszkiem. – Coś mi mówi, że mógłby skłaniać się ku mojej stronie.

Coś mi mówi, że może mieć rację, lecz konwersacja na temat morałów – oraz wszystkiego, z czym one się wiążą – nie była konwersacją, którą chciałam sobie zaprzątać ten poranek. Jestem doskonale świadoma, iż większość dziewcząt w moim wieku nie jest tak... wybrednych, jak ja. Wiem, że jestem anomalią w morzu radosnej rozpusty. Być może uczniowie Hogwartu mylili się, kiedy uznali mnie największą świętoszkę na świecie, ale to błędne wyobrażenie musiało mieć swój początek. Wiedziałam, że w pewnym momencie ta rozmowa wyskoczy niczym rozgniewany, drzemiący smok, ale zamierzałam pozostawić ją w stanie uśpienia tak długo, jak to możliwe.

W międzyczasie nie dam również powodu Jamesowi, żeby poruszał ten problem.

Co może czyni ze mnie kogoś gorszego niż świętoszkę – kokietkę. Ale kiedy nadejdzie czas, z tym także się uporam.

- Proszę bardzo – powiedziałam do Grace, przekazując oschłym tonem, że ten temat nie należał do moich ulubionych, i to była inna historia na inny dzień. Szybko wróciłam do sedna. – Więc teraz wiecie już wszystko. A gdyby James nie zrujnował wszystkiego rano, i tak byście się dowiedziały, ponieważ zamierzałam wam powiedzieć. Po prostu nie zdążyłam.

- Masz wszelkie prawo mieć prywatność, Lily – powiedziała Emma, zapewne dopiero mogąc wyrażać takie współczucie, skoro już nie posiadałam tej tak zwanej prywatności. Ale i tak przyznam jej punkty za sentyment. - Grace żałuje, że wylała na ciebie sok dyniowy, nieprawdaż, Gracie?

- Nie - odparła automatycznie Grace. Emma ją kopnęła. – Auć. Dobra, dobra! Okej. Może jest mi troszeczkę przykro, że oblałam cię sokiem. Ale tylko z perspektywy czasu i tylko troszeczkę.

- Przeprosiny przyjęte – powiedziałam, ponieważ my, które znamy Grace najlepiej, byłyśmy doskonale świadome, że więcej od niej nie dostanę. Grace burknęła w odpowiedzi.

- Myślę, że to naprawdę ekscytujące, ty i James nareszcie idziecie na randkę – odezwała się Marley, posyłając mi nieznaczny uśmiech. – Prawdopodobnie nie tylko ja będę tak uważać. Uczennice Hogwartu wpadną w oburzenie, kiedy o tym usłyszą. Serca zostaną złamane. Wybuchną zamieszki. Zostaną oszczędzeni tylko ci o najczystszych sercach.

- Dlatego się nie dowiedzą – odparłam znacząco, nie ukrywając znajdującego się pod tym rozkazu. Emma zmarszczyła czoło.

- Lily, nie możesz oczekiwać czegoś takiego. – Jej ton był wyrozumiały, ale bardzo powątpiewający. – Wiesz, jak mała jest ta szkoła. A ty i James i bez tego jesteście wysoko na liście plotek. To wszystko szybko się wyda.

- Nie potrzebuję, żeby to było wiecznym sekretem, tylko do zakończenia pierwszej randki. – Przeszyłam je ekstremalnie surowym wzrokiem. – Więc wiecie, co to oznacza – przesunęłam palcem wzdłuż ust w geście zasuwania ich – gęby na kłódkę. Nie obchodzi mnie, kto zapyta. Nic nie wiecie.

Grace cmoknęła w moim kierunku.

- To nigdy się nie uda, Lily, ale nie puszczę pary z ust. Emma jest zbyt oczarowana, by rozpowiadać cokolwiek innego niż sonety miłosne, a Marley ma doświadczenie w dotrzymywaniu romantycznych sekretów, prawda, Marls?

Marley przestała się uśmiechać. Bardzo znacząco.

Interesujące.

- Ojej – powiedziałam, włączając wścibskie instynkty. – Wyczuwam historyjkę.

- To miał być sekret – wymamrotała Marley, podnosząc moje nadgryzione jabłko i rzucając nim w głowę Grace. Umiejętności Quidditcha okazały się prawdziwe, ponieważ w przeciwieństwie do moich wysiłków, owoc otarł się o włosy Grace mimo tego, że się uchyliła.

- Nie wpadaj w szał, Marls. To tylko Lily i Emma. Nie mają, komu powiedzieć. Mają za przyjaciół tylko mnie i siebie nawzajem. A poza tym – powiedziała, kładąc się radośnie na ziemi po uciekaniu-przed-owocem i zamykając oczy – to piknik romantycznych rewelacji. Nie możesz zostać, dopóki nie wyznasz swoich kłopotów sercowych. Taka zasada.

- Niby od kiedy? – zapytała Emma i te trzy z nas, które nie paplały nonsensu i były w połowie zdrowe na umyśle, wymieniły się wymownymi spojrzeniami.

- Popraw mnie, jeśli się mylę – dodałam – ale ty jeszcze nie ujawniłaś grupie swoich kłopotów sercowych. Wyczuwam bunt.

Grace prychnęła, zbywając te oskarżenia beztroskim machnięciem nadgarstka.

- Wstrzymajcie pochodnie, barbarzyńcy. Mam mnóstwo kłopotów sercowych. Na przykład fakt, iż wczoraj wieczorem nie dostałam właściwej dawki zdzirowatości, ponieważ Lynch zrobił się trochę namolny i jestem pełna wewnętrznej debaty czy zatrzymać go i jego magiczne dłonie, czy rzucić go dla kogoś mniej lalusiowatego. No i proszę. Marls? Chciałabym teraz usłyszeć więcej o twoim molestowaniu w klasie Transmutacji, proszę.

Molestowanie w klasie Transmutacji?

O, to będzie dobre.

- W klasie Transmutacji dzieją się złe rzeczy – powiedziałam, poklepując Marley po ramieniu ze współczuciem. – Nie martw się. W pełni rozumiem.

Roześmiała się lekko, przeważnie wywracając oczami i rzucając Grace jeszcze jedno spojrzenie „porąbię cię za to na kawałki", po czym zaakceptowała nieuchronność swojej pory na wyznania. Westchnęła głośno, a na jej twarzy było wypisane skrępowanie. Chyba pierwszy raz widziałam szczerze wyprowadzoną z równowagi Marley. Cokolwiek się wydarzyło, zdecydowanie ją drażniło.

- To nie było molestowanie. Bardziej strasznie dziwny atak w postaci obściskiwania. – Wzruszyła lekko ramionami, po raz kolejny okazując wyraźny dyskomfort. Jednak kontynuowała. – Miało to miejsce na początku tygodnia, tak? Transmutacja była ostatnia i McGonagall zadała nam jakieś okropnie trudne ćwiczenie, które mieliśmy opanować do perfekcji. Zwykle jestem w tym całkiem dobra, ale to durne zaklęcie... musicie je pamiętać. Blokada Anty-Transmutującego Zaklęcia Burgessa?

Zadygotałam.

Wciąż miałam koszmary o Blokadzie Anty-Transmutującego Zaklęcia Burgessa. Żywe, przerażające koszmary.

- Biedactwo. - Prawie ją przytuliłam.

Grace parsknęła śmiechem.

- Hej, Lil, czy to nie to zaklęcie, którym przypadkowo okaleczyłaś Jervisa Renneta? Na Merlina, bezcenne. Biedny facet nie mógł normalnie chodzić przez kilka dni!

Wcale go nie okaleczyłam. Serio, to było bardziej... maleńkie uszkodzenie.

Po tygodniu wrócił do zdrowia.

- No ja nikogo nie okaleczyłam, ale to nie wyglądało zbyt ładnie – powiedziała Marley, posyłając mi współczujące spojrzenie, kiedy trzepnęłam Grace. Gdy się uspokoiłyśmy, ciągnęła dalej. – Nie wiem, co takiego robiłam źle. Próbowałam podążać za instrukcjami McGonagall, ale za każdym razem coś było nie tak. A to stało się trzy razy gorsze przez fakt, iż facet siedzący przede mną wykonywał je, nawet nie próbując. Siedział rozparty na krześle i poruszał nadgarstkiem, jakby niedbale przełączał stacje radiowe. Byłam wściekła i zazdrosna.

- Kto to był? – zapytała Emma.

Marley ściągnęła wargi.

- Nie chce powiedzieć – burknęła Grace, najwyraźniej świadoma tej szczególnej części historii. – Uparła się chronić tożsamość tej zmory. A może jej, w zależności od tego, kim on się okaże.

- Ach. Więc to mistrz Transmutacji jest tym tajemniczym napastnikiem, tak? – Już podobała mi się ta historia. Właściwa mieszanka tajemniczości i romansu! – Miej swoje sekrety, ale kontynuuj. Chcę usłyszeć resztę.

- Niewiele pozostało – przyznała Marley, ale znowu zaczęła wyglądać na skrępowaną, może nawet jeszcze bardziej. Właściwie to było mi jej szkoda. – Jestem poniekąd perfekcjonistką i ten przeklęty Burgess zachodził mi za skórę. Więc pod koniec lekcji June Mackey chrzani swoje zaklęcie i Becky Pilter wrzeszczy, dlatego McGonagall kończy lekcje w zgiełku, zabierając Bex do Skrzydła Szpitalnego, a wszyscy dość szybko wychodzą – poza tym facetem i mną, rozumiecie?

Przytakujemy zgodnie, ponieważ oczywiście rozumiemy. Dziewczyna i chłopak stoją w pustej klasie. Gdyby to była jedna z powieści Grace, wkrótce nastąpiłoby rozrywanie ciuchów.

- To jeden z tych szorstkich, nieprzyjaznych typów, wiecie? – Głos Marley stał się niższy, wolniejszy. – Rozmawiałam z nim kilka razy, ale nigdy nie skończyło się to pozytywnie. Pewnie nawet bym się nie trudziła, gdyby to głupie zaklęcie tak bardzo by mnie nie drażniło. Więc kiedy wszyscy uciekali ku wolności, ja zostałam. On jest jednym z tych wolnych typów, więc potrzebuje więcej czasu na spakowanie niż reszta. Jego koledzy już dawno poszli. Gdy niemal wszyscy wyszli, podeszłam do niego.

- I wtedy zaatakował cię obściskiwaniem? – zapytałam.

Marley pokręciła głową.

- Jeszcze nie. Powiedziałam do... nazwijmy go „Fredem", dobrze? Więc powiedziałam do Freda „Słuchaj, Fred. Musisz mi pomóc. Nie wiem, co robię źle i to mnie doprowadza do szału. Podsuń czarownicy parę wskazówek, co?" I przysięgam, że spojrzał na mnie, jakbym całkowicie zwariowała. Odparł „Co?" takim ostrym i gniewnym tonem, jakbym go w jakiś sposób obraziła. Mogłabym się wtedy poddać, ale stwierdziłam, że skoro już do niego podeszłam to równie dobrze mogę coś z tego mieć. Więc spróbowałam jeszcze raz. „Obserwowałam cię przez całą lekcję i mam przez ciebie kompleksy. Jak ty to robisz?"

- I wtedy zaatakował cię obściskiwaniem? – zapytałam znowu.

Marley parsknęła śmiechem.

- Aleś ty niecierpliwa, co? Nie, nie wtedy. Wtedy dalej gapił się na mnie, jak na wariatkę, potem zaczął się rozglądać, jakby sprawdzał czy stoi tam ktoś inny o imieniu P... eee, Fred. Ktoś inny o imieniu Fred, do kogo mogłam się zwracać, a kiedy okazało się, że nie, zadał mi takie pytanie „Czy ty mówisz do mnie?" i udało mu się brzmieć na równocześnie bardzo skonsternowanego i bardzo urażonego. Naprawdę chciałam mu przywalić.

- Trzeba było – powiedziała Grace, kiwając wspierająco głową. – To by oszczędziło ci wiele kłopotów.

Marley prychnęła.

- Nieprawdaż? Ale niestety byłam lekko rozzłoszczona, więc zamiast przywalić mu tak, jak powinnam, zaczęłam paplać: „Słuchaj, Fred, wiem, że nie za bardzo mnie lubisz i to super fajnie, ale przez ostatnią godzinę siedziałam za tobą i jesteś tutaj teraz i w ogóle, i naprawdę chciałabym to ogarnąć, więc gdybyś nie miał nic przeciwko pomóc mi w tym..."- Marley urwała, wzdychając cicho. Spojrzała na mnie wyczekująco. – No dalej! – zawołała.

Wyszczerzyłam się.

- I wtedy zaatakował cię obściskiwaniem?

Marley przytaknęła.

- Wtedy zaatakował mnie obściskiwaniem. Właśnie wtedy. Kompletnie znienacka. I nie był nawet uprzejmy – powalił mnie na ziemię tymi krnąbrnymi ustami. Nie miałam nawet czasu, żeby to zatrzymać. A kiedy nareszcie udało mi się otrząsnąć z szoku, żeby krzyknąć, ten zniknął! Zabrał usta, podniósł torbę i prysnął na zewnątrz nim zdołałabym wydukać jedno słowo! Dacie wiarę?

Wydawała się bardzo rozgniewana tą sytuacją, zarumieniona twarz, wymachujące dłonie, ale było też coś innego... sama nie wiem. Początkowo nie potrafiłam tego rozgryźć, ale potem, kiedy przyjrzałam się bliżej...

Och.

Och.

Marley, Marley, Marley.

- Jasna cholera. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Marley, ty diablico! Podobało ci się! Spodobał ci się twój atak obściskiwania!

- Słucham? – Próbowała to ukryć, ale jej twarz przybrała brzydki odcień szkarłatu i patrzyła wszędzie tylko nie na mnie. – Wcale nie...

- Wcale tak! – krzyknęłam, teraz śmiejąc się otwarcie. Och, to było zbyt dobre – i całkiem przyjemne, że choć raz znajdowałam się po drugiej stronie tej debaty. Zaprzeczenie było wyśmienite, kiedy to nie ty tak desperacko się do niego kleiłaś. – Spodobało ci się, że zostałaś zaatakowana przez tajemniczego mistrza Transmutacji! Chciałabyś, żeby został dłużej i całował cię dalej! Nic dziwnego, że jesteś taka oburzona!

Marley potrząsała wściekle głową, ale każdy por jej ciała promieniował prawdą. Reszta także szybko się połapała.

- Lily, zostaw Marley w spokoju – skarciła mnie spokojnie Emma, raz jeszcze udowadniając, dlaczego wszyscy najbardziej ją lubią. – Jeżeli twierdzi, że nie podobał jej się ten atak, to nie podobał.

- Och, ale przecież podobał! – dołączyła do mnie Grace, podrywając się do pozycji siedzącej, żeby przyjrzeć się nerwowej postawie Marley. Ona też zaczęła się śmiać. – Nie mogę uwierzyć, że nie zauważyłam wcześniej! Marley, ty mały uparciuchu! Nie mogę uwierzyć, że to przede mną ukryłaś!

- Niczego nie ukryłam! – Rozpaczliwie próbowała trzymać się stanowczości, ale była tak zarumieniona, że to było na nic. – Straciłyście rozum. Naprawdę!

Ale Grace i ja nie przestawałyśmy się chichrać, ciesząc się zwycięstwem odkrycia tajemnicy Marley. Omawiana dziewczyna szukała przeczących słów i ciągle paplała, że źle zrozumiałyśmy, ale przecież znałyśmy prawdę. Marley była zauroczona swoim napastnikiem. Kimkolwiek był ten „P... eee, Fred", zrobił z siebie pretendenta.

Ale przypuszczam, że zaprzeczenie naprawdę jest naturalnym następstwem rzeczy w romantycznych przygodach każdej czarodziejki, ponieważ pomimo namawiania i droczenia się, nie mogłyśmy nakłonić Marley do wyznania tajemniczej tożsamości swojego napastnika ani do przyznania, że spodobał jej się tamten pocałunek. Oświadczyła tylko, że ten facet był w jej klasie transmutacji i przypuszczała, że teoretycznie, gdyby naprawdę się zastanowiła, mógłby posiadać trochę miękkie usta.

Ha. Miękkie.

Kod na cudowne.

Emma nareszcie zakończyła nasze dochodzenie, nakazując nam wielokrotnie, żebyśmy nie mieszały się w sprawy Marley i mówiąc, że nie spodobałoby nam się, gdyby ktoś tak nas atakował, prawda? Oczywiście uprzejme wtrącenie Emmy obróciło się przeciwko niej, kiedy postanowiłyśmy zacząć wypytywać ją jak miękkie usta miał Mac i czy – w skali od jeden do dziesięciu – ta miękkość była wykorzystywana lepiej na jej analogicznej części ciała, czy posiadały szczególne umiejętności w innych obszarach... przez co Emma umierała ze wstydu, ale to wszystko było w duchu dobrej zabawy.

A kiedy Marley zapytała znacząco o miejsce Jamesa w Skali Miękkich Ust, z radością dałam mocną dziesiątkę, co mogłabym zmienić przy przyszłych badaniach.

Dla celu nauki stwierdzam, że będę musiała zagłębić się bardziej w tę sprawę.


Późne Popołudnie, Nadal na Błoniach Hogwartu

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 278

Marlene McKinnon jest moim nowym bohaterem. Najulubieńszym, niezwykle cudownym, znakomicie bystrym bohaterem. Albo bohaterką. Nieważne. Ktokolwiek wycałował ją w tamtej klasie wpadł na dobry pomysł. Gdybym nie miała już bardziej-potencjalnego-niż-przyjaciela, ja też bym ją pocałowała. Może i tak to zrobię. Myślę, że James zrozumie.

Czy one na serio chcą mi powiedzieć, że tylko o to chodziło McGonagall, kiedy paplała o wymowie? Poważnie? Tylko tyle? Jasna cholera, to czemu po prostu tak nie powiedziała? Czy naprawdę potrzebujemy Marley do tłumaczenia tych bzdur? Czy „M. McKinnon" to przedmiot na liście zakupów, którego przypadkiem zapomniałam zakupić? Na brodę Merlina, co się ostatnio dzieje z tą instytucją edukacji?

Szczerze, a oni się zastanawiają, czemu zawalam przedmiot. Równie dobrze mogą mnie uczyć w języku trytońskim.


Wieczór, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 279

Dlaczego nie było cię na kolacji?

J.

Jak to, dlaczego nie byłam na kolacji? Byłam. Przed chwilą. Przepyszny wybór ryżów. Byłam całkiem pocieszona. Ciebie nie było na kolacji.

L.

Oczywiście, że byłem, ale o przyzwoitej godzinie. Kto jada kolację po osiemnastej?

P.S. - Jeszcze raz przepraszam za Grace.

P.P.S. – Nie odpisałaś mi, czy zmieniłaś już zdanie.

P.P.P.S. – Ani czy to był mój szal. Jestem przekonany, że to był mój szal.

Przykro mi to mówić, ale jedynymi ludźmi, którzy nie jadają po osiemnastej są ci, którzy mają wkrótce potem szlaban. Ciekawe, co za tępak jest zmuszony do czegoś takiego?

P.S. – Masz szczęście, że Cię lubię. I powiedziałabym, gdybym zmieniła zdanie. I to moja sprawa, co postanawiam zakładać na szyję, dziękuję bardzo.

P.P.S. – Czyja to sowa?

Byłbym skłonny przeoczyć tego „tępaka", jeżeli przyjdziesz i przeprosisz osobiście za to oszczerstwo. Będę w sowiarni do dwudziestej pierwszej.

P.S. – Nie zmieniłaś zdania, ponieważ mnie lubisz. I sądzę, że mam coś do powiedzenia na temat Twojego ubioru, kiedy wspomniany szal należy do mnie.

P.S.S. – Nie wiem. Wziąłem ją sobie z jednej żerdzi. Szybka, nie?

Nie ma to jak spokojne odgłosy skrzeczących sów i cudowny aromat bobków, żeby naprawdę uwieść dziewczynę. Niezłe zagranie, Potter.

No weź. Myślałem, że lubisz psuć mi szlabany?

Myślałam, że lubisz mieć randkę we wtorek?

Nazwałaś to randką.

No i?

Przyjdź tutaj i to przedyskutujemy.

Dobranoc, James.


Najpóźniej, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 279

Sowiarnia jest daleko. I brudna. I śmierdzi. Sowimi bobkami.

Poza tym, już prawie godzina policyjna. Pewnie już sobie poszedł.

Ale co jeśli...

Nie. Nie. Kochany Merlinie, nie mogę uwierzyć, że w ogóle się nad tym zastanawiam. Prawdopodobnie robił sobie żarty. To kawał. Co jest ze mną nie tak?

Potrzebuję snu. To musi być to. Niedobór snu.


Najpóźniej, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 40

Suma Obserwacji: 282

Obserwacja #280) Kiedy dziewczyna na poważnie bierze pod uwagę spędzenie wieczoru na przewracaniu się w sowich bobkach ponad pozostaniem w czystym łóżku, dobrym pomysłem byłaby wycieczka do najbliższej placówki zdrowotnej.

Obserwacja #281) Szal, choć cudownie przytulny, nie jest tym samym, co właściciel szala.

Obserwacja #282) Kiedy czysta, racjonalna logika zdaje się przestać działać, sen jest jedyną odpowiedzią.


Niedziela, 26 października, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 282

Rzeczy do zrobienia:

1] Iść na śniadanie (Ale nie próżnować, nieważne kto tam jest, co robi, co zasugeruje, czy jak atrakcyjnie będzie wyglądać w porannym świetle. Jedzenie i uciekanie jest tutaj całkowicie akceptowalne. Iść, złapać, odejść – samotnie).

2] Skierować się prosto do biblioteki.

3] Pomachać na powitanie do Pince.

4] Skończyć zadanie na weekend (pytania z eliksirów, czytanie podręcznika z zaklęć, tłumaczenie run).

5] Przerwa na obiad?

6] Wrócić prosto do biblioteki.

7] Znowu pomachać do Pince (udowodnić, że nie przyniosłam żadnego jedzenia na jej świętą ziemię).

8] Wejść w tryb transmutacyjny.

9] Uczyć się do rozmazania wzroku.

10] Zemdleć.


Potem, Tyły Biblioteki

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 283

Wiecie, nigdy o tym nie myślałam, ale w bibliotece ma miejsce okropnie dużo spraw niemających żadnego związku z książkami.

Serio. Czy ktoś w ogóle przychodzi tutaj coś poczytać? Być może garstka lalusiowatych mięczaków z wątpliwym talentem towarzyskim i chęcią przymilenia się profesorom, ale tak poza tym to zanikająca rasa. I nie mam na myśli „spraw nie mających żadnego związku z książkami" w zdzirowatym sensie (chociaż jestem przekonana, że między tymi zakurzonymi regałami wydarzyło się mnóstwo nieprzyzwoitych rzeczy). To otwarty teren na wszystko. Na przykład, jak Willie Rhodes i Phil Rook zorganizowali turniej Eksplodującego Durnia za działem Eliksirów. Albo jak tydzień temu Penny i Chłopiec Hiena wybrali rząd katalogów fiszkowych jako idealne miejsce na szczególnie okropną awanturę (sama Pince nie potrafiła przekrzyczeć Penny). Albo jak ci idiotyczni drugoroczni postanowili odegrać improwizowane przedstawienie Narkoleptyka Narvisa z Nundu i powalili połowę działu Magicznych Stworzeń.

Albo weźmy pod uwagę moją sytuację. Zdecydowanie wiązała się z wieloma rzeczami, ale nie powiedziałabym, że z książkami. Interesujące, nieprawdaż?

Tym bardziej, że dziś rano starałam się być jednym z tych lalusiowatych mięczaków. Moim jedynym celem było wykonanie listy Do Zrobienia bez ekstremalnych problemów. Jakaś wyższa siła z hojną duszą musiała stwierdzić, że zasługiwałam na maleńką szansę odniesienia pewnego akademickiego sukcesu, ponieważ początkowo wszystko szło całkiem szybko. Gdy zeszłam do Wielkiej Sali na błyskawiczne śniadanie (przez cały ten czas dając sobie miłą, motywacyjną przemowę o tym, że Aurorzy nie zostają Aurorami obściskując się ze swoimi bardziej-potencjalnymi-niż-przyjaciółmi w czasie, kiedy można się czegoś nauczyć, bez względu na fakt, że zeszłego wieczoru nie odwiedzili Sowiarni, dlatego właśnie nie oddali się takiej rozrywce od ponad dwudziestu czterech godzin), dowiedziałam się, że wszystkie podejrzane Ranne Ptaszki nadal spały.

I nie byłam tym rozczarowana. Naprawdę.

To znaczy tak, może przesiedziałam tam trochę więcej czasu niż wymaga tego jedzenie i uciekanie, ale tylko po to by dokończyć babeczkę. Wiecie, przez Pince i jej wariactwo. Ta kobieta zdecydowanie by mnie zamordowała, gdybym chociaż pomyślała o przyniesieniu jedzenia do jej cennego schronienia. A, o dziwo, dzisiaj jeszcze nie zaczęłam sobie życzyć śmierci. Dlatego musiałam zostać. Oczywiście.

(Chociaż nawet jeśli chodziło o coś więcej niż proste dokończenie babeczki... cóż, nic z tego nie wyszło, więc jaki sens jest się o to spierać, hym?)

Gdy doszłam do biblioteki, nadal było zbyt wcześnie, żeby znajdował się tam ktokolwiek inny poza szczerze oddanymi nauce. Nie powiedziałabym, że Pince wyglądała na szczególnie uradowaną moim widokiem, ale nie patrzyła szczególnie spode łba, więc postanowiłam wziąć to za odpowiednik przyjaznego gestu i uśmiechnęłam się do niej przed zajęciem miejsca przy jednym ze stolików w pobliżu działu Transmutacji. Kujonowate, bibliotekarskie czubki nie wyglądały na zadowolonych, że nachodzę ich schronienie, pomimo tego, że kiwałam do nich głową w geście „Tak-koledzy-mieszkańcy-biblioteki-wszyscy-jesteśmy-tacy-inteligentni-i-oddani-pracy-szkolnej-no-bo-spójrzcie-jak-wcześnie-wstaliśmy-i-ile-mamy-książek-na-stolikach!". Wyglądali na pełnych powątpiewania w moje intencje. Poczułabym urazę – serio, jestem Prefekt Naczelną. Powinnam być ich przeklętą liderką – ale biorąc pod uwagę troszeczkę ciemną historię z moich pobytów tutaj być może mają rację. Jednak byłam zdeterminowana dowieść, że się mylą. Mogłabym być pracowita – będę pracowita! Zobaczą.

O dziwo, przez większość czasu nie zawiodłam grupy ochronnej kujonów. To znaczy mogliby zacząć się trochę martwić, gdyby postanowili przyjrzeć się bliżej i zobaczyli niemal trwały wyraz zamroczenia na mojej twarzy, kiedy przeglądałam notatki z Transmutacji, ale na szczęście byli zbyt pochłonięci własnymi sprawami, żeby zwrócić na mnie tyle uwagi. Jednak, dla dobra ich i mojego, po szybkim wykonaniu zadań z innych przedmiotów, zmusiłam się do skupienia na ulubionej rozrywce McGonagall. Wyciągnęłam parę starych spinaczy Jamesa i zabrałam się do roboty, przemieniając więcej domowych przedmiotów niż potrzebowałoby jakiekolwiek domostwo. Nie powiem, że zrobiło się prościej, ale kiedy bibliotekę zaczęły zapełniać Późne Ptaszki, zdecydowanie było mniej boleśnie.

Kiedy zastanawiałam się nad oświetleniem (i jakim cudem ktokolwiek o zdrowych zmysłach oczekiwał, że będę zdolna zmusić to cholerstwo do zapalenia, nie spalając przy tym całego świata) moja pracowitość została w końcu przerwana. Uniosłam różdżkę, próbując utrzymać ją tak równo, jak to możliwe, gdy ostrożnie poruszyłam nią w odpowiednim łuku, przygotowana na zapalenie przeklętej lampy albo spalenie całego zamku...

...lampa się zapaliła.

Um.

W porządku. Odsuwając na bok całą fałszywą skromność, wiem, że to nie moja sprawka.

Usłyszałam zza pleców chrząknięcie. Obróciłam się gwałtownie, zastanawiając się kto tak bardzo martwił się o swoje bezpieczeństwo, że nawet nie dał mi spróbować pobawić się elektrycznością. Ale zamiast zmartwionego obywatela znalazłam za sobą Syriusza, który schował różdżkę do kieszeni i zajął spokojnie miejsce obok mnie. Nie marnował czasu.

- Więc jak duża część tej sprawy z obiadem wydarzyła się przez ciebie – zapytał bez wstępu – a jak duża część przeze mnie?

Och, do jasnej ciasnej.

Natychmiast poczułam krew nabiegającą do policzków, a dopiero co odpalona lampa rzuciła mglistą łunę na moją zarumienioną skórę. Zgasiłam światło szybkim ruchem różdżki, nieszczególnie zdziwiona otwartością tego pytania, ale i tak czułam się trochę zaatakowana. No bo jak miałam na to odpowiedzieć? Co to w ogóle znaczyło?

- To nie było... to znaczy, ja nie... - Język związał mi się w supeł po tym dukaniu. Ugryzłam go, hamując durne wymówki nim sprawiłyby mi jeszcze większe kłopoty. Wyobrażałam sobie, że Syriusz nie był typem osoby, która dobrze reagowała na kłamstwa. I niech to szlag, przyjaciele mówią sobie prawdę, tak? Pora stanąć na wysokości zadania. – 90/10 – odpowiedziałam szczerze po krótkim namyśle. – Chciałam. Inaczej bym się nie zgodziła. Nasza rozmowa mogła... popchnąć mnie w dobrym kierunku, ale potrzebowałam tego pchnięcia, nie uważasz?

- Potrzebowałaś uderzenia – odparł beznamiętnie Syriusz. – Nie śniłbym o powiedzeniu czegokolwiek innego. Tylko nie jestem pewien, co czuję wobec tego, że to ja cię uderzyłem.

- Nie było żadnego uderzania – burknęłam, to słowo nie było pochlebne dla żadnego z nas. W dodatku nieprawdziwe! Może to było stanowcze pchnięcie, ale nie byłam drewnianymi drzwiami, które dostawały baty od ściętego drzewa. – Powiedziałam ci, że byłeś małym czynnikiem w tym równaniu. Poza tym, myślałem, że się ucieszysz. Czy to nie ty paplałeś o nie brodzeniu, nieistnieniu i innych durnotach? Nie mów, że już zmieniłeś zdanie?

- Nie martwię się o moje zdanie – powiedział ponuro Syriusz, przypatrując mi się z oczywistym potępieniem. Potrzebował denerwująco dużo czasu, by kontynuować, rozciągając się na krześle w zwodniczej nonszalancji. – Sama powiedziałaś, że nie wiesz co, do diabła, wyprawiasz. Oczekujesz, że uwierzę, iż w ciągu tych kilku godzin pomiędzy tym, jak cię zostawiłem, a tym, kiedy James jakimś sposobem wyciągnął z ciebie zgodę, wszystko sobie obmyśliłaś?

Eee. Tak.

- Czy wszystko musi być czarne i białe? – Odsunęłam się od pudeł, do których próbował wepchnąć tę sytuację. Wypuściłam zmęczone westchnienie, zakładając wzburzonym gestem kosmyk włosów za ucho i patrząc na niego wilkiem. – Daj spokój. Ty i ja dobrze wiemy, że przed tym popołudniem już byłam na krawędzi. I tak, po naszej rozmowie odbyłam małe poszukiwanie duszy, ale nie schlebiaj sobie, Syriuszu... nie jesteś tak monumentalny. A teraz przestań wiercić mi dziurę!

Uważałam, że mam słuszne argumenty, ale jeżeli Syriusz czuł się choćby troszeczkę przekonany, to tego nie okazywał. Marszczył na mnie brwi z wystarczającym potępieniem, bym wiedziała, że wciąż zastanawiał się, jak szczera była moja zgoda na randkę. Wkurzyłabym się o to – i może lekko wkurzyłam – ale przeważnie wiedziałam, że nie mogłam go winić. I szczerze mówiąc, nie myślałam o tym, jaką rolę odegrała dyskusja z Syriuszem w motywach do powiedzenia tak Jamesowi. Nie, żeby moja desperacka potrzeba zaprzyjaźnienia się z Syriuszem albo jego bardziej-szczere-do-bólu-niż-taktowne komentarze były tak nieodpartą mocą, oczywiście, ale zmusił mnie do myślenia. Z drugiej strony, to samo zrobiło milion innych rzeczy. Ponieważ nie robiłam nic innego prócz myślenia o tym na różne sposoby przez ostatnie dwa miesiące. Choć chciałabym obarczać winą Syriusza za impulsywną chwilę i jej nieznane rezultaty, nie mogę. Ani trochę.

Jednak nie mam pewności, czy on w to uwierzył.

- I przestań tak na mnie patrzeć – nakazałam, patrząc surowo na jego usta ułożone w podkówkę. To do niczego nas nie prowadziło. Dalej nie rozumiałam, dlaczego był taki nadąsany. – O co tu w ogóle chodzi? Chciałeś, żebym zapierała się do końca życia czy co?

- Nie obchodzi mnie to, Evans – Syriusz zmrużył nieznacznie oczy. – Ale Jamesa tak. Nie przyjmie tego dobrze, jeśli postanowisz odwołać wszystko w ostatniej chwili.

Biorąc pod uwagę, że James najwyraźniej spodziewał się znaleźć mnie w połowie drogi do Francji we wtorkowy poranek, miałam przeczucie, iż Syriusz trochę zmyślał.

- On nie przyjmie tego dobrze czy ty nie przyjmiesz tego dobrze?

- I to, i to.

Ech. Przynajmniej był szczery.

- Słusznie. – Ale nie zamierzałam tak tego zostawić. Jeżeli miałam wbić w niego zaufanie, to tak zrobię. Myślałam, że zrobiliśmy jakiś postęp w piątek, ale sceptycyzm Syriusza był najwyraźniej głębiej zakorzeniony niż sobie wyobrażałam. Podpierając brodę na dłoni, oparłam się o stół i westchnęłam. – Wiesz, mieliśmy być przyjaciółmi. Mógłbyś spróbować choć troszkę mi zaufać.

Syriusz odchylił głowę z jękiem.

- Na Merlina i Morganę, tylko nie to.

Zaprzeczenie jest bardzo niezdrowe dla czarodziejów, nie sądzicie?

Postanowiłam zignorować jego nonsens. Nie chciałam pomagać w jego rozwinięciu.

- Wkrótce nareszcie będziesz w stanie zaakceptować wszystkie moje doskonałe cechy – powiedziałam. Syriusz wywrócił oczami, ale to także zignorowałam. Wiecie, po tym jak szturchnęłam go łokciem. – Zaczniesz się zastanawiać jakim cudem żyłeś beze mnie. Przeklniesz dzień, kiedy uważałeś mnie za jędzę.

- Nigdy nie uważałem cię za jędzę – odparł Syriusz. Ale potem musiał popsuć tą miłą myśl słowami: - Po prostu myślę, że jak na kogoś z takim mózgiem, naprawdę jesteś jedną z najbardziej zmiennych babek, jaką poznałem. Z tobą nigdy nie wiadomo.

Zmienna? Przepraszam bardzo, nie jestem zmienna!

To znaczy, być może na pewne tematy zmieniam zdanie częściej niż na inne, ale to tylko dlatego, że jestem... wnikliwa! Tak, właśnie. Jestem wnikliwa.

Pft!

Postanowiłam spiorunować go wzrokiem.

- Wiesz, jesteś chyba najgorszym nowym przyjacielem na świecie.

Syriusz posłał mi uśmiech – pierwszy, którym łaskawie mnie obdarzył odkąd niespodziewanie się tutaj pokazał – najwyraźniej niezmiernie ucieszony tym nowym tytułem. W imieniu podtrzymania naszej pączkującej przyjaźni postanowiłam mu nie mówić, że miałam na myśli najgorszy rodzaj obelgi. Zamiast tego westchnęłam bardzo wymęczona.

- Masz ogromne szczęście, że moja hojna dusza postanowiła cię przyjąć – rzekłam, odwracając się z powrotem do notatek z Transmutacji i przekartkowując bezmyślnie parę stron. – Masz zdecydowanie niepohamowany cynizm. Naprawdę trzeba coś z tym zrobić.

- Mój cynizm jest w porządku – powiedział Syriusz.

Rzuciłam mu przelotne spojrzenie.

- Tylko prawdziwy cynik powiedziałby coś takiego.

Prychnął drwiąco. – Och, a ty jesteś taka słoneczna i stokrotkowa? Nie rozśmieszaj mnie, Evans. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś tak podejrzliwego, co do każdej przeklętej rzeczy!

Szybki, nadmiernie promienny uśmiech, który mu wtedy posłałam był przemyślanym atakiem z zaskoczenia. Bam.

- I dlatego będziemy fantastycznymi przyjaciółmi, widzisz?

Oglądanie serii reakcji na twarzy Syriusza było niemal komiczne – konsternacja, że nie otrzymał odpowiedzi na obelgę, wstrząśnięte zamroczenie z powodu mojego uśmiechu, niechętny podziw wobec niespodziewanej taktyki ofensywnej, irytacja, że udało mi się go tak zaskoczyć. Wszystko to doprowadziło do prychnięcia rozbawionego niedowierzania oraz zmrużonego spojrzenia niepewnej aprobaty.

Nie całkiem wyszliśmy na prostą, ale wezmę i to.

Szczerze, łatwiej podbijałam szczyty niż Syriusza.

- Czasami... tylko czasami – powiedział, wzdychając cicho – tak jakby dostrzegam, co widzi w tobie James.

Och! Uśmiechnęłam się lekko wariacko, szturchając go wesoło w bok i odczuwając nadmierne zadowolenie.

- Dzięki. Ja też czasami tak jakby dostrzegam, co widzi w tobie James.

Syriusz burknął coś pod nosem, ale widziałam, że ciągle-obecna zmarszczka na jego czole zaczyna zanikać, zapewne pomimo jego prób utrzymania marsowej miny. Zaczęłam sobie przypominać, dlaczego nie miałam nic przeciwko przyjęciu Syriusza jako nowego przyjaciela. Oczywiście nie zamierzał ułatwiać mi zadania, ale byłam zdeterminowaną smarkulą. Przełamię go. Ostatecznie nie będziemy musieli przechodzić przez pieśń „Oj-jestem-zrzędliwym-podejrzliwym-starym-dziwakiem-pogódź-się-z-moimi-problemami-i-marudnymi-oskarżeniami" i tańczyć przy każdej odbytej rozmowie. Niecierpliwie czekałam na ten dzień.

Poczułam na włosach lekki dotyk palców Syriusza.

- Jak tam głowa? – zapytał.

Odtrąciłam jego rękę. Serio, czy to była pora na kawał z „zwariowałaś"?

- Wspaniale, dzięki. Jak tam twoja?

Wywrócił oczami.

- Chodziło mi o twoje poturbowanie, babo. Wstrząs mózgu, tak? Wszystko moja wina? Wielka miska tragedii?

- Och. – Rzeczywiście zapomniałam, że Syriusz wiedział o moim urazie głowy... um, oraz o tym wymownym liściku, który mu wysłałam. Kurde. – W porządku. Wybacz. Miałam swoją chwilę.

- Wydaje się, że masz ich sporo. – Ściągnął podręcznik Transmutacji ze stosu zebranych książek i otworzył go. Posłał mi spojrzenie z ukosa. – Powinienem się martwić?

- Mówiłam ci, że zmusiłeś mnie do myślenia. Nie radzę sobie zbyt dobrze z nagłym olśnieniem. Robię się przez to drażliwa. – Chwyciłam za książkę, którą przeglądał i wyrwałam mu. Rzucił mi spojrzenie, ale właśnie przypomniałam sobie coś innego, coś z czego wczoraj zdałam sobie sprawę i zamierzałam go o to zapytać. Chyba teraz to był dobry moment. – Powiedziałeś Dumbledore'owi o piątku?

- Co? – spytał krótko, ostro.

Winny.

- Powiedziałeś. – Wypuściłam długi oddech, odczuwając pewną ulgę, że rozwiązałam tę zagadkę, ale nadal otaczało mnie tuzin innych. Spojrzałam zaciekawiona na Syriusza. – Dlaczego? Kiedy?

- Musiał się dowiedzieć. – Syriusz wiercił się na krześle, szarpiąc w roztargnieniu za mankiet koszuli. – Nie sprawiałaś wrażenia, że jesteś w odpowiednim nastroju, żeby mu powiedzieć, więc ja to zrobiłem. Kogo to obchodzi?

- Kogo to obchodzi? Mnie obchodzi. – Gdy nadal odmawiał spojrzenia na mnie, pstryknęłam zirytowana jego ramię. Spojrzał na mnie przelotnie. – Dumbledore puścił farbę Jamesowi, a ten wpadł w szał. Mogłeś przynajmniej mnie ostrzec.

- Nie zamierzałaś mu powiedzieć? – spytał Syriusz.

- Nie w taki sposób. – Wolałam zablokować te chwile, kiedy James wyglądał tak wściekle, tak całkowicie zatracony w furii, że sprawa rzeczywiście wyglądała ponuro. Przywykłam do jego gwałtownego temperamentu, ale nie spodziewałam się tak ślepej furii. Kolejny kawałek zagadki Rosier-Potter, którego pewnie nigdy nie zrozumiem. No chyba że... - On naprawdę nienawidzi Evana, co? – spytałam cicho Syriusza.

- A ty byś nie nienawidziła? – odparował Syriusz. Na jego twarzy pojawiło się poirytowanie. – Nie wiesz, jak ten łajdak zachowywał się po ostatnich wakacjach. Już był chodzącym przypomnieniem dla Jamesa, ale ten przeklęty tuman szydził z niego przy każdej okazji. Nie wiem nawet, ile razy musieliśmy tuszować ich bójki. Gdyby Dumbledore znał chociaż połowę tej historii, James byłby wydalony już dziesięć razy ze szkoły.

Nie wiem, dlaczego to mnie dziwiło – jeden Merlin wie, że nie byłam skłonna myśleć, iż Evan nie był zdolny do szydzenia z kogoś, kto był w takim dołku, a z tego co słyszałam, James był wyjątkowo nieprzewidywalny. Jednak nadal czułam... może poczucie winy. Poczucie winy, iż nie zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawy. Poczucie winy, iż pewnie i tak by mnie to nie obeszło. Dziwnie było teraz myśleć, iż jakiś czas temu imię James Potter znaczyło dla mnie mniej niż nic. To nie była moja wina – nie bardzo – ale nadal nie podobała mi się myśl, że tak bardzo cierpiał. Chciałabym zrobić coś, cokolwiek, tylko cholernie zauważyła. Chyba chciałam móc się czegoś czepić.

- Nie ma co nad tym teraz płakać – powiedział Syriusz, prawdopodobnie zauważając moje nagłe przygnębienie. Nawet posunął się do szybkiego poklepania mojego ramienia. – James do tego nie wróci. Jeżeli nie zabił Rosiera po usłyszeniu o tym, co ci zrobił, to nigdy go nie zabije.

- Jesteś pewien, że tego nie zrobił? – mruknęłam, nie chcąc o tym myśleć, ale nieszczególnie wierząc w niezawodność Jamesa, co do bicia-tych-których-nie-powinien.

Jednak Syriusz potrząsnął głową.

- Nie zrobił... i nie zrobi, nie po tym jak wyskoczyłaś mu z tą randką. Sprytny ruch, nie powiem. Na krótkiej liście popieprzonych priorytetów Jamesa wydaje się, że umawianie się z tobą znajduje się wyżej od nienawidzenia Rosierów.

Zarumieniłam się.

- Cudownie.

Syriusz zmrużył nieznacznie oczy.

- Nie brzmisz na zbyt zafascynowaną całą sytuacją.

- Jaką sytuacją? Randką? – Kiedy Syriusz przytaknął, przewróciłam oczami. A więc znowu do tego wracamy? Naprawdę miałam nadzieję, że poszliśmy dalej. – Fakt, że nie wybucham radosnymi chichotami nie oznacza, że nie jestem zafascynowana. Po prostu trzymam w sobie te wybuchy dziewczęcego podekscytowania, dzięki.

- Tak pewnie będzie najlepiej – rzekł Syriusz. Parsknął krótkim śmiechem. – James miał wystarczająco wybuchów dziewczęcego podekscytowania za was oboje.

Uniosłam brew.

Syriusz potrząsnął smutno głową.

- To żałosne – powiedział. – Już nie można poprowadzić z nim przyzwoitej rozmowy, nie słuchając na twój temat. I ma takie szkliste spojrzenie. Jesteś pewna, że nie podałaś mu żadnego eliksiru?

Podniosłam ręce w geście pojednawczym.

- Ach, właśnie. Przyłapałeś mnie. Codziennie rano podczas śniadania dolewam mu Amortencji. Nie wydaj mnie.

Syriusz uśmiechnął się ironicznie. Myślę, iż doceniał, że dołączam do jego żartów.

- Nie ma już sensu. Został przemieniony na zawsze. Możesz go sobie wziąć.

Wyczuwając, że doprowadziłam go do tak zadowolonego nastroju, jak tylko się da, postanowiłam naciągnąć trochę moje szczęście i szturchnęłam go lekko ramieniem.

- A więc to znaczy, że próbowałeś z nim porozmawiać?

Syriusz odwrócił gwałtownie głowę.

- Co?

- Mieliście pogadać – przypomniałam, jeszcze raz go szturchając. – Z Jamesem. Powiedziałeś, że to zrobisz, pamiętasz? Miałeś z nim pogadać, wszystko wyprostować i...

- Przestań mnie trącać, dobra? Rozumiem. – Przeczesał sobie włosy zirytowanym gestem. Po czym dodał zwięźle: - Rozmawialiśmy.

Och, dzięki. To mi wystarczy, prawda? Psh.

- I? – naciskałam.

Syriusz zacisnął usta w ponurej linii.

- I porozmawialiśmy.

Jasna cholera. Jak przesłuchiwanie przeklętej ściany.

Kiedy Syriusz otrzymał ode mnie jedynie milczenie i podejrzliwe spojrzenia, warknął z poirytowaniem i wbił we mnie szczególnie zdenerwowane spojrzenie.

- Ja pieprzę, Evans, wiedziałem, że się zgodziłaś, prawda? Rozmawialiśmy.

- To mogła być zwykła pogłoska, to o niczym nie świadczy.

Syriusz spiorunował mnie wzrokiem. Wzburzony. Zirytowany. Niewzruszony.

Dobrze. Udaremnij mój wścibski plan. Znajdę inne dojście.

Postanowiłam oddać mu trochę prywatności... oczywiście ze świadomością, że ostatecznie wszystko z niego wyciągnę. Jeśli będę musiała, zadowolę się krótkim streszczeniem. Wiecie, na razie.

- W porządku – powiedziałam, wyrzucając ręce w porażce. – Nic nie mów. Przecież to nie moja wielka mądrość nakierowała cię we właściwym kierunku pojednania czy coś. Przecież nie odegrałam kluczowej roli w twojej nowo odkrytej równowadze życia. Ale powiedz mi przynajmniej... wszystko dobrze? Naprostowane?

Syriusz pozostał uparty.

- Evans.

- Żadne „Evans" – powiedziałam. – Nie proszę o szczegóły, tylko trochę spokoju ducha. Nie możesz dać mi chociaż tego? Po tych wszystkich godzinach nawiązywania więzi? Naszej kruchej przyjaźni? Powinieneś się wstydzić.

- Och, wstydzę się. Ekstremalnie. Wręcz tonę we wstydzie.

Podniosłam podręcznik Transmutacji i zamachnęłam się.

- Cholera... przestaniesz? Przeklęta, agresywna baba...

I jeszcze raz.

- Lily.

Ha.

Syriusz wyrwał mi podręcznik z rąk, kiedy zamierzałam się do trzeciego ciosu, odrzucając go na przeciwny koniec stolika. Wylądował tam z głośnym stukotem, ale rozmach okazał się zbyt wielki i podręcznik zsunął się z blatu, lądując powykrzywiany na podłodze. Z drugiej strony biblioteki wytrenowany słuch Pince skupił się na dźwiękach maltretowania książki i wysyczała wściekłą reprymendę. Syriusz pomachał do niej beztrosko, kiedy ja udawałam, że nie atakowałam jego osoby tą samą zmaltretowaną książką i spojrzałam na niego z dezaprobatą. Odwrócił się do mnie ze wściekłym spojrzeniem.

- Okej – syknął, chyba mądrze zdając sobie sprawę, że nie odpuszczę mu tak łatwo, jak sądził. – Wygrałaś, do diabła. Tak, rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy, wszystko się ułożyło i nikt nikogo nie uderzył. W porządku? Zadowolona?

Psh. Niekoniecznie, ale wiedziałam, że muszę się zadowolić tym, co dostałam. Syriusz był leciutko drażliwy, co do tego tematu, co kazało mi myśleć, iż miało miejsce wiele ckliwego nawiązywania więzi pomiędzy facetami i poklepywania się po plecach, a on był zbyt zawstydzony, żeby dzielić się tym ze mną. Oczywiście będziemy musieli to naprawić – żaden z moich przyjaciół nie uniknie szponów mego wścibstwa – ale stwierdziłam, że jeśli pozostanie wobec tego uparty, później wyciągnę wszystko z Jamesa. Tak czy inaczej, nagrodziłam go zadowolonym uśmiechem za kiepską próbę uległości.

- Widzisz – powiedziałam, poklepując delikatnie to samo ramię, które wcześniej systematycznie obijałam. Wiecie, ciężka miłość. – To nie było takie trudne, prawda? Teraz jestem spokojna. Dziękuję.

Syriusz wydawał się całkowicie zdegustowany sobą.

- Jakim cudem myślałem, że jesteś normalną laską? – zapytał zdziwiony. – Powinienem od razu rozpoznać wariatkę.

- Nie bądź dla siebie taki surowy – powiedziałam. – Czasami dobrze to ukrywam.

Syriusz mruknął pod nosem coś niezbyt pochlebnego, ale wzięłam to za resztki jego niedawnego, niemal osobistego wyznania i postanowiłam, że ma prawo być co do tego trochę naburmuszony. Posłałam mu następny przyjazny uśmiech i starałam się nie okazywać zbytniego zadowolenia zwycięstwem, kiedy wydał prychnięcie, które szybko zamieniło się w niechętny śmiech.

- A więc już skończyliśmy? – zapytałam, unosząc dociekliwą brew w jego kierunku. – Koniec z ledwie ukrytym sceptycyzmem? Koniec z pytaniami, co ja sobie, do cholery, myślałam? Co myślał sobie James?

Śmiech Syriusza zanikł do pomruku.

- Na razie.

Uparty kretyn.

- Skoro na tym koniec – machnęłam ręką w kierunku podręcznika zrzuconego przez Syriusza – idź po to. W zamian za bycie takim podejrzliwym draniem, pokażesz mi jakim przeklętym cudem zapaliłeś tę lampę bez podpalenia całej biblioteki. Proszę.

- Levis lucerna – odpowiedział Syriusz, jak gdyby to było wszystko.

Och, cóż za naiwniak!

Wskazałam palcem na podręcznik. Syriusz przewrócił oczami, ale zsunął się z krzesła, żeby go podnieść.

A chociaż jest podejrzliwym draniem i nieszczególnie najmilszym korepetytorem, Syriusz dotrzymał mi towarzystwa, by pomóc z rozpaleniem lampy, a nawet więcej. Jego wskazówki nie były tak praktyczne czy precyzyjne, co Jamesa, ale jakimś cudem i tak udało mi się wychwycić większość tego, czego próbował mnie nauczyć. Może dlatego, iż jego nieustannie szczery do bólu sposób był czymś na co potrafiłam bez problemu zareagować... a może dlatego, że nie rozpraszał mnie ciągle jego diabelski dobry wygląd, tak jak zdarzało się przy pewnych innych korepetytorach. W każdym bądź razie zapaliłam lampę bez wywoływania pożaru, a kiedy przeszliśmy do strasznej zwierzęcej części naszej pracy, wiedziałam, że zdołam przynajmniej przetransmutować przyzwoite gospodarstwo na nową rasę zwierzęcia, które nieuchronnie stworzę.

- Lewo, Evans. Jasna cholera, powiedziałem lewo!

Krzyki Syriusza przykuły uwagę niektórych otaczających nas ludzi, ale przeważnie byłam zbyt zajęta własnym wrzaskiem, by się na nich koncentrować.

- Poszłam w lewo! – Powtórzyłam skomplikowany ruch zamachu i dźgnięcia – na lewo – następnie posłałam Syriuszowi triumfalne spojrzenie. Uniósł wzrok do sufitu w znajomym błaganiu do nieba, co widywałam dosyć często odkąd rozpoczęliśmy sesję naukową, chwytając mnie za dłoń trzymającą różdżkę i ćwicząc ze mną wymagane ruchy po raz czwarty albo i więcej.

- Nie rób łuku w lewo, tylko skręć. – Gdy przeszedł ze mną przez ten wzór, wykrzywił różdżkę subtelnie w lewo, po czym uniósł do góry.

Och.

- Zrobiłam tak – mruknęłam, chociaż... cóż, zrobiłabym, gdybym wiedziałam, że to konieczne. Syriusz opuścił wzrok na stolik, gdzie spinacz z nóżkami (to miała być mysz) leżał uwięziony pod ciężką księgą, którą zrzucił na niego Syriusz nim zdążyłby uciec. Poczułam żar na twarzy.

Dobra. Więc może nie całkiem skręciłam w lewo. Ale próbowałam.

- Cholerne bzdury – burknęłam, strząsając rękę Syriusza i powtórzyłam samodzielnie te głupie ruchy. – Skręć w lewo, nie rób łuku w lewo. Ja ci dam skręt w lewo... wsadzę ci do lewego nozdrza, skręcę w lewo...

- Jeśli myślisz, że uda ci się to zrobić, proszę bardzo – rzekł Syriusz. – Ale sądzę, że skończy się na łuku w lewo i trafisz mnie w ucho.

Och, co za mały gnojek.

Rzuciłam się. Syriusz zasłonił się ramionami. Gdy byłam w trakcie przetestowania tej teorii – myślę, że pomimo jego największych wysiłków, żeby mnie odepchnąć, byłam o wiele bliższa wsadzenia mu różdżki do lewego nozdrza niż przypuszczał – nagle poczułam, jak ktoś chwyta mnie od tyłu za ręce, odciągając od Syriusza. Śmiech zamarł w moim gardle. Obróciłam głowę w zdziwieniu.

Za mną stał James, przeszywając wzrokiem Syriusza.

- Coś ty jej powiedział, do diabła? – zapytał gniewnie.

Syriusz także przestał się śmiać, ale jego humor nie całkiem został rozwiany. Nie byłam całkiem pewna, że to coś dobrego, kiedy mu się przyglądałam. Wyglądając na o wiele bardziej mrocznie rozbawionego niżbym się spodziewała, Syriusz mruknął oschle:

- Lewe ucho.

Parsknęłam, wybuchając kolejną salwą śmiechu, kiedy James nadal trzymał mnie za ramiona. Podniosłam wzrok, zauważając, iż Syriusz wpatruje się w Jamesa rozmyślnie drwiącym wzrokiem, którego nie opisałabym jako uprzejmy. Zaniepokojona wywinęłam się z rozluźniającego się uchwytu Jamesa.

- Puść – powiedziałam, wyginając się niekomfortowo, kiedy James nareszcie wypuścił mnie z niezręcznego uścisku. Potarłam miejsce na przedramieniu, które ściskał i obróciłam się na krześle, by spojrzeć na niego pytająco. Wyglądał na zmieszanego. – Co robisz? – zapytałam.

James oderwał wzrok od Syriusza, patrząc na mnie.

- Zobaczyłem cię na mapie – powiedział niepewnie. – Ciebie i Syriusza. Przyszedłem zobaczyć... a wy się kłóciliście...

- Próbowałam wepchnąć mu różdżkę do nozdrza – wytłumaczyłam.

- Lewego – dodał Syriusz.

Wyszczerzyliśmy się niczym para wariatów.

James całkowicie znieruchomiał.

Litując się nad tym biednym chłopcem po czymś, co było zdecydowanie małą niespodzianką pierwsze-spojrzenie-na-nowe-koleżeństwo (choć nie wyobrażałam sobie, by on i Syriusz przeprowadzili odpowiednią rozmowę bez przynajmniej krótkiej wzmianki na temat naszej ostatnie próby zaprzyjaźnienia), przekręciłam się na krześle i poklepałam pocieszająco bok Jamesa.

- Uczyliśmy się – powiedziałam.

- Uczyliście? – James wypowiedział to słowo, jak gdyby nigdy nie słyszał o takim pojęciu. Przeniósł wzrok na Syriusza, mrużąc oczy. – Uczyliście.

- Twoja dziewczyna nie znosi zbyt dobrze wskazówek – powiedział Syriusz.

Dziabnęłam go różdżką.

- Doskonale znoszę wskazówki. – I nie jestem jego dziewczyną, chciałam dodać, ale stwierdziłam, że to nieodpowiedni czas na tę dyskusję. Zamiast tego znów spojrzałam na Jamesa. – Twój najlepszy przyjaciel nie wie jak korepetytować bez sprawienia, by jego uczeń chciał mu przyłożyć. W tym tkwi problem.

- Co się dzieje? – zapytał James.

Nie byłam pewna, o co pytał.

- Jak to „co się dzieje"? Właśnie ci powiedziałam. Uczymy się. Twój przyjaciel jest do niczego.

James okrążył stolik i wysunął sobie krzesło naprzeciwko nas. Gdy siadał, Syriusz odchylił się na krześle i zapytał:

- Kto cię zapraszał?

James nie wyglądał na choćby lekko rozbawionego.

- Co się dzieje? – powtórzył.

Cała ta sytuacja robiła się całkowicie absurdalna. Co się z nimi dzieje? To znaczy tak, nie mogę twierdzić, że znam się na wewnętrznych działaniach męskich przyjaźni, ale coś mi mówiło, że takie interakcje nie były normalne. Nie spodziewałam się wiele po Syriuszu, znając jego kiepską historię z braniem czegokolwiek na poważnie, ale znam Jamesa. Gdzie podekscytowanie? Gdzie ogromna przyjemność wobec odebrania mu konfliktów, dzięki czemu miał o wiele łatwiejsze życie? Przyjaźń z Syriuszem to żaden piknik, wiecie. Ma swoje chwile, ale przez większość czasu jest wielkim wrzodem na tyłku. A gdzie radość na ponowne zjednoczenie z kumplem? Gdzie szczęśliwe koleżeństwo? Gdzie te durne uśmiechy? Ci idioci nie wyglądali na dwóch najlepszych przyjaciół, którzy dopiero co się pogodzili...

Och, to chyba jakieś żarty.

Ci idioci nie wyglądali na dwóch najlepszych przyjaciół, którzy dopiero co się pogodzili... ponieważ tego nie zrobili.

Tym razem nie będę celować w nozdrze, tylko oko.

- Ty obłudny kłamco! Mówiłeś, że rozmawialiście! – Zwróciłam się do Syriusza, sycząc te słowa tak głośno i wściekle, jak mogłam, piorunując go wzrokiem, kiedy rozmyślałam, jakbym mogła go zatłuc bez padnięcia ofiarą furii Pince i jej zawsze czujnych zmysłów. Posiadając instynkt samozachowawczy, Syriusz odsunął się krzesłem parę dobrych kroków na prawo i uniósł obronnie ręce.

Psh. Jakby to miało go uratować. Byłam wściekła.

Wyraz twarzy Syriusza był pusty.

- Powiedziałem, że rozmawialiśmy, ale nie powiedziałem o czym. Sama przypuściłaś.

Gówniana wymówka, ale zręczny trik unikający, który był tak bliski mojemu sercu, że poczułam jeszcze większą złość, że się na to nabrałam. Jasna cholera, wiedziałam, że coś tu nie gra. Od początku coś było tutaj nie tak, ale pomyślałam, że nie chciał podzielić się szczegółami lalusiowatego nawiązywania więzi. Naprawdę się nie spodziewałam, że niczego nie przedyskutował z Jamesem. Ale patrząc na to, jak wciąż zachowywali się wobec siebie niezręcznie, zbyt podejrzliwi, by chociaż zaproponować jakieś rozwiązanie, nic nie zostało załatwione.

Jeszcze zobaczymy.

Gdy sprzeczaliśmy się z Syriuszem, James dalej nic nie wiedział. Zamrugał skonsternowany.

- O czym rozmawiać? – zapytał. – Kiedy? Co się dzieje?

Bardzo dużo, Jamesie, mój drogi. Po prostu zaczekaj.

Jeżeli dziewczyna chciała coś załatwić, to chyba musiała robić wszystko sama. Na szczęście byłam dosyć przedsiębiorcza. Uderzyłam ręką o czoło w bardzo teatralnym geście i jęknęłam głośno.

- O rany. Wiecie, co właśnie sobie uświadomiłam? Chyba potrzebuję drugiej książki. Tak. Tak, potrzebuję. Wielkiej. Wielkiej i zakurzonej. Pewnie wieki będę jej szukać. Serio. Wieki. Podwójny szlag. Ale nie mogę się bez niej obejść. Lepiej po nią pójdę. Sama.

Poderwałam się szybko na nogi. Syriusz prychnął głośno, a James wpatrywał się we mnie bez wyrazu.

- Nieomylna – powiedział ostrzegawczo, ale pomachałam palcami na pożegnanie.

- Bardzo mi przykro, że muszę was opuścić. Niedługo wrócę!

No wiecie, albo i nie.

Prawie udało mi się obejść stoliki i uciec, kiedy Jamesowi udało się pochwycić mój nadgarstek, powstrzymując improwizowaną ucieczkę. Zatrzymałam się obok niego, nie usuwając z twarzy nazbyt radosnego uśmiechu. James go nie odwzajemnił. Właściwie to nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego czymś, co było wścibskim czynem wyłącznie dla jego dobra, ale chyba nie mogę go winić. Zawsze był trochę drażliwy wobec mojego wścibiania nosa w nie swoje sprawy i sam Merlin wie, że musiał być teraz przeklęcie zdezorientowany, nie dzięki swojemu nic-nieznaczącemu przyjacielowi. Ale potrzeba było więcej niż paru kłamstewek, żeby powstrzymać mnie. Doprowadzę tę dwójkę z powrotem na odpowiednią ścieżkę, nawet jeśli będę musiała wepchnąć ich do schowka na miotły i zostawić tam do czerwca.

Chociaż miałam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie. James zamknięty w schowku nie miał dla mnie żadnego pożytku.

Wiecie, chyba że byłabym tam razem z nim.

Hm.

- Siadaj – powiedział, wbijając we mnie spojrzenie nieznoszące sprzeciwu, nie wyglądając jakby miał docenić spędzenie paru dekad w schowku ze mną. – Chcę się dowiedzieć, co się dzieje. I chcę to zrobić bez twojego obmyślania niedorobionego, głupiego planu.

- Który nic nie wskóra – wtrącił Syriusz, rzucając mi własne poirytowane spojrzenie. Zmrużył oczy. – Nie lubię jak się mną rządzi, Evans.

Och, na miłość... czy dziewczyna nie może mącić w spokoju?

Obmyślając z miejsca niedorobiony, głupi plan, odwróciłam uwagę Jamesa, wykręcając nadgarstek z jego uchwytu, kiedy przycisnęłam wargi do jego kąciku ust w szybkim pocałunku, strategicznie usuwając się z jego zasięgu, gdy dochodził do siebie po moim niespodziewanym pokazie uczuć.

- Brudne zagranie – burknął Syriusz po drugiej stronie stolika.

Być może, ale czarodziejka musi robić to, co do niej należy.

- Ty – pokazałam surowo palcem na Syriusza – gadaj. A ty – palec na Jamesa – słuchaj. Potem zamiana. Ja poszukam książki. Jak wrócę lepiej, żeby było tutaj tyle braterskiej miłości, bym musiała znowu odejść by zachować kobiecość. Już macie coś wspólnego – oboje jesteście na mnie wkurzeni. Zacznijcie od tego. Zrozumiano?

- Lily...

- Nie możesz tak po prostu...

Ale mogłam. I zrobiłam.

Pa pa, uparci idioci. Do zobaczenia, kiedy świat znowu nabierze sensu.

Ha.

Gdy rzuciłam się w labirynt regałów, wciąż tak jakby słyszałam ich paplaninę na temat mojego tupetu, ale stwierdziłam, że dostarczenie im czegoś, co do czego mogli się zgodzić było słusznym początkiem rozmowy – nawet jeśli obejmowało szkalowanie mojego imienia. Pewnego dnia mi za to podziękują. Już to widzę. Zapewne poleją się łzy wdzięczności i będzie mnóstwo płaszczenia się. „Och, Lily, wielka bogini, jak mogliśmy kiedykolwiek powiedzieć o tobie coś złego? Gdzie byśmy byli bez ciebie?" „Już, już, panowie, możecie przestać całować ziemię, po której chodzę. Robiłam tylko to, w czym jestem najlepsza – wtrącałam się do życia innych osobników, kiedy ci nie potrafili sami sobie poradzić. To moje życiowe zadanie. Nie trzeba dziękować." „Och, ależ chcemy. Dziękujemy. Dziękujemy".

Całkowity zalew wdzięczności będzie zapewne bardzo zawstydzający dla nas wszystkich. Ale konieczny. Naturalnie.

Będę go oczekiwać z wielką godnością oraz cierpliwością.

...trochę tak, jak teraz oczekuję zakończenia tej rozmowy, z taką samą godnością oraz cierpliwością. Jak myślicie, ile potrzeba do naprawienia przyjaźni? To znaczy, biorąc pod uwagę fakt, że żaden z nich nie wyglądał na zbyt podekscytowanego zabieraniem się za to naprawianie? Ale to był jedynie wynik dumy. Chcą się pogodzić, ale są zbyt „och-jestem-taki-uparty-i-męski-a-ty-nie-zrobiłeś-tego-co-chciałem-bla-bla-bla-męskość", by się do tego przyznać. Może powinnam do nich zajrzeć, upewnić się, że wszystko idzie po myśli? Że w ogóle jeszcze tam ? Ale nie wyszliby. Wiedzieliby, że przeklęłabym ich zady w pół drogi do czwartku, gdyby chociaż spróbowali, ale wierzę w nich. Mogą być zawzięci i urażeni, ale są najlepszymi przyjaciółmi i zawsze nimi będą. Dojdą do porozumienia. Wiem o tym.

W międzyczasie może przestanę siedzieć pod tymi zakurzonymi regałami i zacznę szukać książki. Dział Transmutacji jest tuż za rogiem. Może znalazłabym tam coś pożytecznego – czyli: głupiego i nudnego. W przeciwieństwie do działu Zaklęć... który znajduje się za drugim rogiem. Nie, żebym myślała o pójściu tam. Nie mogę. Muszę skupić się na nauce. Tak, zaklęcia należą do mojej edukacji, ale nie powinnam się teraz na nich koncentrować. Zbliża się sprawdzian McGonagall! Nie mogę czytać dla przyjemności, kiedy trzeba zmierzyć się z torturami. To niewłaściwe! To nie w stylu Prefekt Naczelnej! To nie...

Zachowaj czujność: Przewodnik Aurora po czarach obronnych.

...

Skąd my to mamy?

Może mogłabym... no wiecie, tylko zerknę... dla celów zawodowych...


O wiele później, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 283

Przysięgam, że naprawdę chciałam tylko zerknąć.

Szczerze. Rzucić krótkie spojrzenie, tylko tyle. Nawet nieświadomie zaszłam do działu Zaklęć – wiem, że kazałam stopom skierować się na lewo do książek związanych z Transmutacją – ale swobodnie mijałam te regały i ta książka sama z siebie na mnie wyskoczyła, niczym znak od Wyższych Sił czy coś. „Spójrz tutaj i zobacz swą przyszłość!" zawołała głośno i wyraźnie.

No weźcie. Dziewczyna nie może sprzeciwiać się własnej przyszłości. Musiałam ją podnieść w imieniu kosmicznego rozkazu. Prawie nie miałam szans. To był czysty pech, iż zdarzyło mi się skierować do działu Zaklęć Obronnych.

Zadecydowałam, że to także była robota Wyższych Sił. No bo jakie są szanse? Uwielbiam Zaklęcia Obronne. Naprawdę. Kocham. Szczególnie te wykonywane na koniec ruchem przeciwnym do wskazówek zegara, które są idiotyczne kontrowersyjne w świecie Zaklęć. Jednakże pan George Abbott, autor Zachowaj czujność, jest po mojej stronie w tej debacie, zastanawiając się jakim cudem ktokolwiek myślał o prezentowaniu czegokolwiek innego niż tarczy z ruchem przeciwnym do wskazówek zegara. Dlatego naturalnie musiałam czytać dalej, by dowiedzieć się, co jeszcze promował pan George Abbott, wyraźnie bystry człowiek, żeby tylko zobaczyć czy zgadzaliśmy się jeszcze w jakiejś kwestii...

...i tak minął czas.

Żegnaj, czasie. Miło było cię mieć. Wróć szybko.

Byłabym zawstydzona faktem, iż najwyraźniej jestem największym dziwakiem w całym wszechświecie Zaklęć, ale ciężko jest dyskredytować samą siebie, kiedy spędzasz tak cudownie czas. I rzecz w tym, że nie musiałam być nigdzie indziej. Musiałam przeczekać rozmowę Jamesa i Syriusza, nieprawdaż? Zatem to była szybka, interesująca lektura, kiedy oni sobie gawędzili, hm? Tak, być może powinnam skręcić w lewo zamiast w prawo i zanurzać się w Dzisiejszej Transmutacji, ale po co te szczegóły? Ostatecznie dalej byłam odpowiednio wścibską osobą. To było przemyślane działanie. Dawałam im przestrzeń. Potrzebowali czasu, a ja potrzebowałam wiedzy na temat przewagi Ochrony Heliousa ponad Tarczą Jumphiera. Wszyscy byli tutaj zwycięzcami.

Racja?

Racja.

Najwyraźniej.

(Tak przynajmniej sobie wmawiałam).

I przyznaję ze wstydem, że jedyny Merlin wie, ile jeszcze siedziałabym na tej podłodze i czytała, gdyby nie ingerencja z zewnątrz. Ale czy ktoś może obarczać mnie winą? Pan George dotarł właśnie do debaty na temat różdżek! I nie uwierzycie, on także posiadał wierzbową różdżkę! Tak, wziął na poprawkę wszystkich głupców twierdzących, że drzewo różane być może posiada parę właściwości, które pomoże im w rzucaniu czarów, ale przeważnie wytknął im blef, rozpisując się na temat wyraźnej przewagi ciężaru oraz łuku wierzby, a także niezbędnej lekkości jej magicznych właściwości z różnorodnością...

Ktoś zastukał głośno w pobliski regał.

Krzyknęłam, niemal wyskakując ze skóry.

James zachichotał ciepło na moją zaskoczoną reakcję, odpychając się od regału i chowając ręce w kieszeniach spodni.

- Dobra lektura? – zapytał niewinnie.

Jasny gwint. Przypraw dziewczynę o zawał serca, czemu by nie?

Posłałam mu nieprzyjemne spojrzenie, trzymając drżącą rękę nad wciąż szalejącym sercem. Potrzebowałam chwili, by złapać oddech.

- Mogłeś mnie ostrzec, dupku. Daj dziewczynie szansę normalnie odetchnąć!

James nie odpowiedział na moje reprymendy. Zamiast tego ruszył do przodu, zbliżając się, dopóki nie zetknął się ze mną butami. Patrzyłam, jak obrócił się w milczeniu i zsunął, żeby zająć miejsca na posadzce przy mnie, opierając się plecami o regał za nami.

- Stałem tutaj od pięciu minut – powiedział, pokazując na miejsce, które przed chwilą porzucił. Jego lekki uśmiech był rażąco przekorny. – Nawet nie podniosłaś wzroku. Wiedziałaś, że podrygujesz palcami, kiedy jesteś podekscytowana? Ciągle odrywały się od kartek. Jakbyś ledwo potrafiła usiedzieć w miejscu przez tą ekscytację czy coś.

Wyciągnął rękę, żeby przesunąć palcami po moich, które były nieruchome, przyznaję, prawdopodobnie po raz pierwszy odkąd usiadłam. Nie mylił się. Doskonale wiedziałam o moich skłonnościach do poruszania palcami. Grace ciągle się ze mnie wyśmiewała. Jednak nic na to nie poradzę. One po prostu nie chcą leżeć spokojnie.

Jednakże nie chciałam rozmawiać o moich niespokojnych palcach, nawet kiedy James gładził je w dość uspokajający sposób. Fakt był taki, że w ogóle nie chciałam gadać. Jak już, to wrzeszczeć.

Co on tutaj wyrabiał? Na brodę Merlina, miał rozmawiać z Syriuszem! To nie była pora na wizytę ani przenikliwe, osobiste obserwacje. Czy naprawdę będę musiała się uciec do sprawy ze schowkiem na miotły?

Moja gniewna mina była tak zawzięta, iż powinien się wzdrygnąć. Oczywiście tego nie zrobił, ale powinien.

- Co ty tutaj robisz? – zapytałam, nie ukrywając dezaprobaty. – Powinieneś być tam i rozmawiać. Czy muszę cię przywiązać do krzesła? Gdzie jest Syriusz?

- Porozmawialiśmy – odparł James, brzmiąc na zaskoczonego.

Och, nie sądzę. Ta czarodziejka nie nabiera się dwa razy na to samo.

- Na pewno – mruknęłam powątpiewająco, już zabierając się do powstania, żeby zaciągnąć go z powrotem do stolika, nawet kopiącego i wrzeszczącego, jeśli będzie trzeba. – A o czym takim rozmawialiście, co? Niech zgadnę – za jaką musicie uważać mnie idiotkę, jeżeli sądziliście, że jestem na tyle głupia, by znów się na to nabrać! Wracaj się tam i zrób to porządnie! Minęło ile, piętnaście minut? Tyle potrzeba, by zmusić Syriusza do zaprzestania bycia kretynem. Sio! Już!

Ale James nie poszedł sio, nawet nie drgnął. Właściwie jedyne, co drgnęło, to jego wargi, które wykrzywiły się w bardzo rozbawionym uśmiechu. Niemal otworzyłam buzię w oczywistym wzburzeniu. Uważał, że to śmieszne? Zamierzałam mu pokazać, jaka potrafię być śmieszna, kiedy objął mnie ramieniem i przyciągnął do swego boku.

- Oj, Nieomylna – powiedział, śmiejąc się cicho w czubek mojej głowy, przyciskając usta do włosów. – Czasami zapominam, jaki z ciebie kujon.

Obróciłam się do niego obrażona.

- Nie jestem kujonem!

James jeszcze bardziej się wyszczerzył. Gdy nie przestawałam piorunować go wzrokiem, podniósł ramię, które nie było na mnie zarzucone i zawiesił nadgarstek przed moją twarzą. Przez chwilę sądziłam, iż podawał mi na tacy swoją rękę, bym ją trzepnęła – jak uprzejmie. Wielkie dzięki – ale potem zdałam sobie sprawę, że zwrócił w moją stronę tarczę zegarka. Posłałam mu spojrzenie, następnie spojrzałam spod przymrużonych powiek na czas.

13:29.

Nie.

Nie ma... nie ma mowy...

Podwójne cholerne pieprzone kurde.

Siedziałam tutaj godzinę?

- Zmieniłeś godzinę – powiedziałam oskarżycielsko, patrząc na niego z oburzeniem, czując rozgrzewającą się skórę. To nie było możliwe. Po prostu nie. – Zmieniłeś. Nie mogła minąć... pomyślałeś, że to będzie śmieszne... próbowałeś mnie oszukać...

James pokręcił powoli głową, nadal się uśmiechając.

- Wybacz, kochanie – powiedział. – Jeśli to ci pomoże, uważam, że to urocze, iż jesteś taką pilną uczennicą. Dzięki temu mam co zmodyfikować.

- To wina George'a Abbotta – jęknęłam, chowając palącą twarz w książce George'a Abbotta, przeklinając chwilę, kiedy wdarł się w moje życie. Godzina! – Jest niebezpieczny. Zwabia cię w swe szpony. Jest bratnią duszą, o której nie miałam pojęcia.

James wysunął spode mnie książkę.

- George jaki?

Podniosłam głowę, by zobaczyć jak przygląda się twardym wzrokiem książce. Jego absurdalność wystarczyła, żeby wyciągnąć mnie z dołka upokorzenia. Taki właśnie jest James, robi się zazdrosny o książkę. Wyciągnęłam rękę i przewróciłam kartki na ostatnią stronę, gdzie znajdowała się biografia oraz zdjęcie George'a Abbotta. Wcześniej rzuciłam na nie okiem. Był całkiem przyjemny dla oka, jego twarz była podłużna i wąska, a usta wygięte w przyjaznym uśmiechu, kiedy pozował dostojnie do portretu. Co jakiś czas puszczał oko.

Miał również co najmniej sześćdziesiąt lat.

- Mieszka w Hogsmeade – powiedziałam, pokazując radośnie na wzmiankę w krótkiej biografii, kiedy James zmarszczył brwi. Westchnęłam ciężko, oczywiście na pokaz. – Ale jest żonaty. Wielka szkoda. Zawsze pociągali mnie starsi faceci.

- Świetnie – burknął James.

Szturchnęłam go ramieniem.

- Och, nie gryź się. Nigdy nie zamierzałam rozbijać czyjejś rodziny. Poza tym jestem od ciebie starsza jedynie o dwa miesiące. Chyba mogę zrobić wyjątek.

James na chwilę przestał patrzeć wilkiem. Odwrócił wzrok od George'a, by posłać mi przenikliwe spojrzenie.

- Wiesz, kiedy mam urodziny? – zapytał.

- Sądzę, że wszyscy stąd aż po Londyn wiedzą, kiedy masz urodziny – odpowiedziałam beznamiętnie, przewracając oczami. – A może zapomniałeś o tym cudownym pokazie fajerwerków na trzecim roku, który niemal zgładził połowę Zakazanego Lasu?

Wahanie zamieniło się w szeroki uśmiech, następnie śmiech.

- O tak. To sprawka Petera. Nie jest zbyt dobry z trajektorią.

- Biedny Peter – mruknęłam, ale nieszczególnie obchodził mnie ten przyjaciel i jego talenty (a raczej ich brak) dotyczące fizyki. Być może nadal chciało mi się trochę płakać przez to, jaką okazałam się kujonką (czy patrol biblioteczny nie byłby dumny?), ale mieliśmy do omówienia większe sprawy. Minęła godzina, co znaczyło, że James i Syriusz rozmawiali przez niemal tak długi czas. Pohamowałam sprowokowane radosne emocje, ale chyba znowu zaczęły mi podrygiwać palce. Starałam się zachować spokój i brzmieć tak nonszalancko, jak to możliwe. Zastanawiałam się, jak otwarty będzie James na moje wściubianie nosa. – A więc. – Zacisnęłam usta, nie spieszyłam się z przeniesieniem na niego wzroku. – Jak... się mają sprawy?

Oczy Jamesa zalśniły rozbawieniem. Po raz kolejny zerknął na zegarek.

- Cztery minuty – oświadczył. Uniósł brwi z podziwem. – Ćwiczyłaś powściągliwość?

O tak. Ćwiczyłam. Dziękuję, że zauważyłeś!

- Nie możesz się na mnie wściekać – odparłam szybko, pozbywając się nieuniknionej irytacji logicznym argumentem. Być może, jeżeli szybko go nim zaatakuję, będzie zbyt zdezorientowany, żeby mnie zrugać. – Wiem, że nie lubisz jak wtrącam się w nie swoje sprawy, ale jeżeli nie chciałeś mojej ingerencji, trzeba było samodzielnie wszystko naprostować. I nie obchodzi mnie, co mówisz ty albo Syriusz, jestem w to zamieszana. Nie będę odpowiedzialna za wasze nieszczęście, ponieważ Syriusz sądził, że robię z ciebie Uformowanego Jamesa, a ty tak nie sądziłeś i każdy miał urażoną dumę. Nadeszła odpowiednia pora, żebym porozmawiała sobie z Syriuszem i teraz nadeszła przeklęta pora, byście uczynili to samo!

James westchnął.

- Lily...

- Nie. Daj mi skończyć. – Bo inaczej zacznie wrzeszczeć. Oj. – Wiem, że to było trochę potajemne i powinnam była powiedzieć ci wcześniej, że naprostowałam sprawy z Syriuszem, ale on miał to zrobić, dlatego nic nie mówiłam – to wszystko jest idiotyczne, James, naprawdę! Obydwoje byliście zbyt cholernie uparci, żeby przeprowadzić szczerą rozmowę i kto wie, ile by to trwało, gdyby ktoś nie wbił w was rozumu? Musiałam to zrobić. Musiałam!

- Ja nigdy...

- Och, no dobrze. – Skrzywiłam się, garbiąc się nieznacznie. – Możesz na mnie trochę nakrzyczeć. Ale pamiętaj, że to wszystko dla twojego dobra! Nie pozostawiłeś mi żadnego wyboru!

Skuliłam się, zaciskając powieki i przygotowując uszy na atak gniewnych komentarzy. Pozwoliłam mu na ten moment frustracji. Przynajmniej tyle byłam mu winna. Mówił mi milion razy, żebym się nie wtrącała. Nie będzie tak źle. Dam radę. Przez chwilę.

Ale gdy czekałam w skulonej pozycji, nie doczekałam się ataku rozdrażnienia, którego niespokojnie wyczekiwałam. Minęło kilka ciężkich chwil, lecz albo James nie wiedział od czego zacząć tyradę, albo coś było nie tak. Znieruchomiałam, kiedy cisza trwała dalej, uchylając jedną powiekę i obracając głowę powoli w kierunku Jamesa. Wpatrywał się we mnie beznamiętnie.

- Um. – Podniosłam leciutko głowę. – Byłabym wdzięczna, gdybyś mógł zacząć.

- Nie.

Nie.

Nie?

Zrobiłam minę, otwierając drugie oko.

- Nie? Poważnie? Co ty, manipulujesz oczekiwaniem? To niesprawiedliwe! Zrób to teraz!

James potrząsnął głową.

- Nie jestem na ciebie zły – powiedział. Uniósł rękę, gładząc mnie lekko po włosach. – Nie zamierzam na ciebie krzyczeć.

Zamarłam na ten gest, otwierając szerzej oczy.

- Um... co?

Opuścił rękę, przewracając oczami.

- Nie jestem zły. Nie będę krzyczeć – powtórzył, brzmiąc jakby mówił poważnie. – Wciąż uważam, że twoje wścibstwo pewnego dnia wpakuje cię w poważne tarapaty, ale nie potrafię się na ciebie złościć. Przynajmniej nie tym razem.

Eee.

Um.

W porządku. Nie rozumiem. Gdzie jest haczyk?

Cóż, nie chcę sama sobie strzelać w stopę ani nic, ale...

- Eee. Mogę zapytać dlaczego?

James uśmiechnął się. Zmusiłam się do tego samego gestu, jednak niepewnie. To znaczy nie chciałam, żeby na mnie krzyczano. Oczywiście, że nie! No i przecież nie uważałam, że moje całkowicie logiczne argumenty nie nakierują go do właściwego olśnienia. Po prostu myślałam... no wiecie, iż moja inteligencja dotrze do niego dopiero po dłuższej chwili czy coś. Po dłuższej chwili wrzasków, a potem nagłym „Wiesz, kiedy już jestem na tyle racjonalny, żeby cię wysłuchać... chyba masz rację, Lil! Jestem naprawdę wdzięczny! Wybacz tamto."

Nie było w tym nic złego. Byłam na to gotowa. Może nawet zasługiwałam na mały ochrzan. Ale to...

Coś tu nie grało.

Dlaczego on nie wrzeszczał?

- Odpowiedz mi na coś – powiedział James, co wydawało się leciutko niesprawiedliwe, takie odpowiadanie pytaniem na pytanie, ale i tak skinęłam głową, zaciekawiona i niespokojna. Jego głos zrobił się dziwacznie cichy, spojrzenie jasne. – Dowiadujesz się, że mój najlepszy przyjaciel ma na twój temat gównianą opinię, tak? – zaczął bardziej stwierdzającym niż pytającym tonem. – Niezbyt to pochlebne – Syriusz nigdy nikomu nie schlebia – i masz wszelkie prawo, żeby nim gardzić. Ale zamiast go znienawidzić, co do czego masz podstawy... ty starasz się przemówić mu do rozsądku. Przemówić do rozsądku temu upartemu, zgorzkniałemu dupkowi. Nawet starasz się z nim zaprzyjaźnić! – Zamilkł, przekrzywiając lekko głowę, przyglądając mi się z czymś, co nazwałabym tylko ciepło aroganckim uśmiechem. – Dla mnie?

Och, cholera jasna.

Natychmiast poczerwieniałam, czując pieczenie w policzkach, a potem na szyi... do diabła, wszędzie.

- Eee. Wiesz, to prawdopodobnie... cóż, to nie...

- Dla mnie – powtórzył James tym razem bardziej zdecydowanie, to już nie było pytanie. Roześmiał się. – Nikomu nie życzyłbym Syriusza, tym bardziej, kiedy zachowuje się kretyńsko. A jednak tobie udało się namówić go do wysłuchania ciebie... do zaprzyjaźnienia się z tobą!

Opuściłam głowę ze wstydem.

- Cóż, w imieniu pełnego wyjawienia, nadal tkwi w pewnym zaprzeczeniu.

James znowu się zaśmiał, ponownie przyciągając mnie do swojego boku ramieniem, które trzymał na mojej szyi. Przez kilka chwil po prostu mnie tak przytulał, opierając głowę na mojej. Ledwo mogłam się ruszyć przez piekącą skórę i całkowite zażenowanie.

Nie wiedziałam, dlaczego nie uświadomiłam sobie, że James tak to wszystko postrzeże. Co ważniejsze, nie wiedziałam, dlaczego byłam taka skrępowana, iż tak się stało. Bo ostatecznie taka była prawda, nie? Chyba już wcześniej przyznałam to samo. Ale James czynił z tego jakiś ogromny gest, a nie chciałam wcale, żeby to tak wyglądało. No to po prostu było sensowne. James i Syriusz byli praktycznie, jak bracia. Ich kłótnia była głupia, ale jeszcze głupsze byłoby przekonanie, iż to nie było tymczasowe, iż ewentualnie trzeba było zrobić coś z faktem, że Syriusz był mniej-niż-zadowolony moją obecnością w życiu Jamesa i miałam trudność odbyć z nim chociażby rozmowę. Tak, moja analogia z klifem była jedną z najgłupszych prób logicznego rozumowania, ale nie była nieprawdziwa. A czy wyciskałam z Syriusza ostatnie poty, czy nie, to nie zmieniało świadomości, iż nadal gotowała się rywalizacja. Już miałam wystarczająco problemów z tym związkiem, nie musiałam dzielić się jeszcze z tą kwestią.

Poza tym, kiedy przebrnęło się przez całą gburowatość, Syriusz nie był taki zły. Był gorzką pigułką do przełknięcia, ale jak już się przyzwyczaisz, to przełknięcie będzie coraz to łatwiejsze. Przynajmniej życie nie przestanie być interesujące.

Ale nie mogłam wyjaśnić tego wszystkiego Jamesowi – a przynajmniej nie wtedy. Właściwie to niczego nie mogłam wyjaśnić, kiedy zawstydzenie wciąż obezwładniało większą część mojego ciała. I zdecydowanie nie pomogło to, jak odwrócił nieznacznie głowę i wyszeptał mi do ucha.

- Dziękuję.

Do diabła.

Do cholernego, pieprzonego, przeklętego diabła.

- Za co? – wychrypiałam.

James przycisnął usta do mojej skroni.

- Za to, że ci zależy – powiedział.

Obróciłam do niego głowę, starając się zażartować.

- Wszystko ci się pomieszało. To przebiegły plan i to całkiem prosty. Stwierdziłam, że jeśli zdołam namówić twoich przyjaciół, by lubili mnie bardziej od ciebie i ilekroć będziemy się kłócić, przekupię ich na moją stronę, dzięki czemu wygram kłótnię zanim jeszcze się rozpocznie. Chyba mam już Remusa. Nad Syriuszem jeszcze pracuję. W przyszłym tygodniu spotykam się na herbatce z Peterem. Wszystko się układa.

James oparł czoło na moim.

- Kłamczucha.

- Zobaczysz – powiedziałam, nie cierpiąc własnej oczywistości. – Tylko poczekaj.

Ale nie sądzę, że James to kupował (oczywiście, że nie) i osądzając po tym, jak mnie wtedy pocałował, wydaje mi się, że przyjął do siebie cały ten wielki gest pomimo mych innych zamiarów. A chociaż nie mam nic przeciwko cudownym pocałunkom... sama nie wiem. Wciąż czułam się dziwnie. Zawstydzona. Pełna wahania. Przytłoczona.

Dlaczego to było takie trudne? Dlaczego dla niego było to o wiele łatwiejsze niż dla mnie? To mnie rozzłościło i trochę zniechęciło. Nic nie było sprawiedliwe. Może cała ta sprawa była wielkim gestem. Czy to byłoby takie złe? Sam Merlin wiedział, że nikt nie zasługiwał na taki gest bardziej od Jamesa, skoro tyle ze mną wytrzymywał. Jednak ta myśl ciągle mnie stresowała. Może byłam gotowa pójść na randkę, może byłam zdolna zignorować komentarz o „dziewczynie", nie reagując negatywnie, lecz wielkie gesty mówiły o czymś bardziej... cóż, wielkim. Raczej nie jestem gotowa na wielkość. To nie było nic złego, prawda? No bo na większą skalę, robiłam wiele rzeczy. Mogłam być nerwowa wobec wielkości, prawda?

Nie byłam pewna. Co więcej, nie miałam pewności czy powodem, dla którego byłam taka podenerwowana było to, iż to było za dużo za szybko... czy to, że sprawa była o wiele większa niż chciałam przyznać.

A czyż to nie było najbardziej przerażające?

Cóż, wtedy o tym nie myślałam – czy teraz, jeśli o to chodzi. Pragnę tylko paru dni spokoju, paru dni, kiedy będę mogła być szczęśliwa swoim miejscem na ziemi. Za dwa dni wybieram się z Jamesem do Hogsmeade. Idę i jestem tym wielce zadowolona. Po wszystkim niewątpliwie nastąpi nieunikniona, ponowna ocena związku i dokąd właściwie zmierzamy, ale nie chcę o tym wszystkim myśleć, dopóki nie będę musiała. Chyba nie proszę o zbyt wiele. Czy nie zasługuję na małą przerwę?

Tak czy inaczej, nie zamierzałam czekać na pozwolenie. Zatraciłam się w pocałunku tak bardzo, jak potrafiłam i starałam się zapomnieć, że mogło kryć się w nim coś większego, z czym obecnie jestem skłonna się skonfrontować.

I niech go błogosławią niebiosa, James mi na to pozwolił.

(Choć można by przypisać to faktowi, że był trochę rozproszony.)

Zresztą dostałam moje chwile (erm... kilka chwil) spokoju, dopóki ktoś nie wniósł sprzeciwu w postaci mojego dobrego przyjaciela pana George'a Abbotta, kiedy Zachowaj czujność zsunęła się z kolan Jamesa na podłogę w trakcie naszych innych aktywności. Niespodziewany odgłos oderwał nas od siebie. James jęknął.

- Dobijasz mnie, George – powiedział.

Parsknęłam śmiechem, opuszczając głowę na ramię Jamesa, kiedy spojrzał z rozdrażnieniem na upadłą książkę. Biedny George. Biedny James.

- Nie wiń George'a – rzekłam, chociaż częściowo również chciałam przeprowadzić z nim surową rozmowę. – On tylko stara się utrzymać porządek.

- Nie może tego robić gdzie indziej? – marudził James.

Potrząsnęłam głową, ciesząc się, że większość wstydu zanikła zastąpiona porządną dozą dobrego humoru i przyjemnych endorfin. Przypuszczam, że tak działa na zdzirę obściskiwanie.

Ale dosyć to dosyć. Westchnęłam, odsuwając się na bezpieczną odległość od Jamesa.

- Choć przykro mi to przyznawać, pan Abbott ma rację. – Poprawiłam sobie z roztargnieniem pogniecione ubrania. – Nie powinniśmy... sprawiać tutaj problemów. I zostawiliśmy Syriusza samego. Zapewne czuje się bardzo opuszczony.

- Syriusz już sobie poszedł – odparł szybko James, chwytając moje ramię, kiedy zamierzałam wstać. Uśmiechnął się. – A ja lubię sprawiać tutaj problemy.

Wyrwałam mu się zaniepokojona.

- Jak to „Syriusz już sobie poszedł"? Wyszedł? Dlaczego?

- Bo już nie chciał cię uczyć. Twierdzi, że lubi swoje nozdrza.

Zbyłam niecierpliwie jego żarty.

- Ale pogodziliście się, prawda? Nie wyszedł nadąsany, nie? Bo przysięgam, że jeśli znowu sknociliście moją interwencję, nie...

- Lily – powiedział beznamiętnie James.

- Ja nie żartuję! – krzyknęłam. Gdy zdobyłam jedynie kolejne znaczące spojrzenie, zmarszczyłam gniewnie brwi. – Nie patrz tak na mnie. Zależy mi, pamiętasz? Powinieneś się cieszyć. I być wdzięcznym. Oraz bogatym w informacje.

James nie przypominał żadnej z wymienionych przeze mnie rzeczy.

- Wszystko jest dobrze – odparł zamiast tamtego. – Nie wyszedł nadąsany.

Poważnie? Sądził, że to jest bogate w informacje?

Dostanie na święta słownik.

- A więc w jakim wyszedł stanie? – Znowu ukucnęłam, żeby zrównać się z nim wzrokiem. Położyłam dłonie na jego zgiętych kolanach, strategicznie je gładząc. – James, proszę. Ja tylko próbuję pomóc. Chcę mieć pewność, że wszystko się ułożyło.

Prychnął mi prosto w twarz.

- Wcale nie. Chcesz wtrącać się w cudze sprawy. I chełpić się.

No i węgiel. Dostanie słownik oraz węgiel.

Psh.

Pokazałam mu, jak bardzo mnie uraził. Koniec ze strategicznym gładzeniem dla tego kretyna.

- Dobra. Bądź sobie taki, cholerny dupku. Myśl o mnie tak źle. Ale w międzyczasie przypomnij sobie łaskawie, że twoja wścibska i chełpiąca się bardziej-potencjalna-niż-przyjaciółka zdecydowanie nie zamknie jadaczki, dopóki nie powiesz jej czegoś pożytecznego. A więc proszę. Teraz nie będę żałować uprzykrzania ci życia!

James przekrzywił głowę.

- Bardziej-potencjalna-niż-przyjaciółka? – powtórzył.

Oczywiście musiał się skupić na tym z całej mojej gadki.

- To był twój nowy tytuł – mruknęłam zgorzkniale. – Teraz się nad nim zastanawiam. Jak ci się podoba bardziej-dupek-niż-palant?

- Wcześniej Syriusz nazwał cię moją dziewczyną – powiedział James. – Nie poprawiłaś go.

Uch.

Um.

Racja. A więc wracamy do czerwonej twarzy.

- Um. Cóż. To naprawdę nie była... priorytety były wtedy całkiem inne... - Nie potrafiłam wydobyć składnego zdania. Wierciłam się cała skrępowana. – Powiedziałabym... to znaczy, nie żebym nie... eee, tyle że...

James przewrócił oczami, nawet nie obruszając się moim rozbitym odrzuceniem.

- Tak, tak, w porządku – powiedział, tak po prostu zbywając wszystko machnięciem ręki. – Domyśliłem się, że to chwila zapomnienia. Pomyślałem, że o tym wspomnę, by popatrzeć jak się skręcasz.

- Nie jesteś zły? – zapytałam niepewnie.

James wstał.

- Nie zmieniłaś zdania, co do wtorku, prawda?

- Nie.

- To nie jestem zły. – Wzruszył lekceważąco ramionami, wyciągając do mnie rękę i podciągając mnie do góry, gdy mu ją podałam. Kiedy staliśmy prosto, spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. – Ale musisz o tym pomyśleć. Najlepiej dużo. Najlepiej poważnie. Naprawdę chciałbym przestać używać tych łączników zanim dopadnie mnie artretyzm. Myślisz, że zdołasz to zrobić?

Przytaknęłam nerwowo.

Mogę o tym pomyśleć. Naprawdę.

Wiecie. Za kilka dni czy coś.

Może za tydzień.

Albo dwa.

Około.

James kiwnął krótko głową.

- Dobrze. – Znów chwycił moją dłoń, zaczynając wyprowadzać z alejki. Po przejściu paru kroków, wróciłam się pędem, żeby podnieść z podłogi Zachowaj czujność. Nie mogłam porzucić George'a. To była mała lektura dla rozrywki... oczywiście po sprawdzianie z Transmutacji.

- W porządku. Jestem kujonką – mruknęłam, kiedy James obejrzał się, by zobaczyć, co robię i jęknął. Przycisnęłam książkę zaborczo do piersi. – Nic nie poradzę. George rozumie. Poza tym, ty jesteś wariatem Quidditcha. Nie osądzam.

- Jakim znowu wariatem? – zapytał James, wznawiając drogę. – Nie można zbyt bardzo szaleć na punkcie Quidditcha.

- Uważam, że potrzebujesz innego hobby. Na przykład szachy. Albo robienie na drutach.

- Robienie na drutach? – Jego oburzenie było tak wyraźne, że się uśmiechnęłam. – Jaki szanujący się bardziej-potencjalny-niż-przyjaciel robi na drutach?

- Taki, który pragnie mieć dziewczynę – odparowałam figlarnie. Następnie, ponieważ kiedy nie jestem całowana, naprawdę mam jednotorowy umysł, jakimś cudem żałośnie przywróciłam rozmowę na odpowiedni, wścibski kierunek. – Syriusz mówi, że moje łączniki brzmią jak termin medyczny.

James parsknął na to krótkim śmiechem.

- Czy walniesz we mnie urokiem, jeśli powiem, że może mieć rację? – zapytał. Zanim odpowiedziałam (tak) dodał, brzmiąc na szczerze skonsternowanego: - Myślę, że on naprawdę cię lubi.

Zatrzymałam się.

- Nie musisz brzmieć na takiego zdziwionego.

James także stanął, kręcąc głową.

- Nie miałem tego tak na myśli. Po prostu... wiesz, jaki jest. Spodziewałem się, że przez jakiś czas będzie odgrywał tolerowanie cię, zbyt uparty by przyznać się do czegokolwiek innego. Ale myślę, że już do niego dotarłaś. Lubi cię. Szczerze. Niechętnie, ale szczerze.

Och. Cóż, czemu od razu tego nie powiedział? Oczywiście, że Syriusz mnie lubi. Jak gdyby ktokolwiek mógł mnie nie lubić!

- Powiedział, że czasami dostrzega, co we mnie widzisz – przyznałam, uśmiechając się szeroko, jak podrygiwałam zadowolona w miejscu. Czując się lekka ze zwycięstwa, dociekałam dalej: - Co jeszcze o mnie powiedział?

- Co jeszcze? Zobaczmy. – James znowu zaczął iść. Jego ton był zamyślony. Stuknął palcem o brodę. – Chyba coś w stylu „Bardziej zbzikowana od Marty z troszeczkę mniej marudnym usposobieniem". O, a potem „Nie potrafi przyjąć za odpowiedź cholernego „nie", nawet gdybyś wepchał jej do gardła i zmusił do zakrztuszenia".

Och. Spójrzcie na to. Komik.

Ha, ha, ha.

(Tyle, że to brzmiało dokładnie, jak coś, co powiedziałby Syriusz. Gnojek. Później mu się odpłacę).

W końcu dotarliśmy na koniec labiryntu regałów i wracaliśmy do obszaru stolików. Wzięłam to za wskazówkę, żeby przepchnąć się niezbyt delikatnie obok Jamesa, wołając łagodnie przez ramię:

- Wiesz, kiedy teraz o tym myślę, wtorek mam okropnie zajęty. Może...

- Nigdy w życiu. – James prędko mnie dogonił. Położył rękę na moim krzyżu, kiedy skierowaliśmy się do wcześniej opuszczonego stołu, na którego blacie porozrzucane były moje podręczniki i notatki. Westchnęłam głośno na to jawne przypomnienie mojej nieudanej próby edukacji. Zatrzymując się nim któreś z nas zdążyłoby usiąść, skrzyżowałam ramiona na piersiach i posłałam Jamesowi gorzkie spojrzenie.

- I popatrz, co uczyniłeś... odstraszyłeś mojego korepetytora! Co mam niby teraz zrobić?

- Zrobić? – James spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – A ja kim jestem? Tańczącym gumochłonem?

- Jesteś rozpraszaczem – powiedziałam i opadłam zrezygnowana na poprzednio zajmowane krzesło. James poszedł w moje ślady, wyglądając na urażonego. – Jesteś za miły – wyjaśniłam. – Syriusz jest fantastyczny w „ciężkiej miłości". Myślę, że skutkowała.

- Mogę robić ciężką miłość! – James złapał jeden ze spinaczy, których jeszcze nie zdążyłam okaleczyć i rzucił w moim kierunku. – Proszę. Jaszczurka. Dawaj – rozkazał. Posłałam mu spojrzenie, ale posłusznie podniosłam różdżkę. James natychmiast wydał odgłos protestu. – Źle. Pała. Jeszcze raz.

Zaczęłam się śmiać, ponieważ myślałam, że żartował.

- Źle? Jeszcze nic nie zrobiłam!

Nie żartował.

Wskazał na mój uchwyt różdżki.

- Widzisz palce? Zaginasz kciuk na palcu wskazującym. Zamierzałaś zrobić obrót. Przed tym musisz zacząć zaklęcie. Źle. Jeszcze raz.

Jasna cholera. Znowu te przeklęte obroty.

To się robiło żenujące.

- Och. – Zmarszczyłam brwi, wycofując kciuka i starając nie czuć się tak bardzo, jak porażka. Gdy Syriusz mówił podobne rzeczy, to pobudzało mnie na tyle, bym wykonała zaklęcie prawidłowo. Ale kiedy to był James... um. – Dobrze. Więc tylko...

- Czekaj. Po prostu... cholera. – Położył rękę na moim ramieniu. Odwróciłam się. Jego mina była zbolała. – Masz rację – powiedział szybko, trochę rozpaczliwie. – Nie nadaję się do ciężkiej miłości. Nie z tobą. Koniec z ciężką miłością. Przyprowadzimy tu Syriusza, dobrze? Nie martw się.

- Hej, zaczekaj. Co ty...

Ale James potrząsał wściekle głową.

- Wpatrywałaś się w stół, jakbym właśnie zabił twoje zwierzątko czy coś. I mam robić coś takiego? Zgłupiałaś? – Zadygotał, raz jeszcze kręcąc głową. – Nie. Syriusz może być twardy. Ja będę ludzki. Myślę, że przy nas dość szybko załapiesz, co?

- W porządku – odparłam. Przyznaję, że przy tym być może uśmiechałam się trochę durnie. Biedny facet. Czasem bywał taki miękki. Chyba jednak zraniłam mu trochę dumę tym uśmiechaniem. Wkurzył się i nadąsał.

- No co? – zapytał, patrząc na mnie z oczywistym wstydliwym wzburzeniem. – Chcesz bym cieszył się oglądaniem twojego nieszczęścia? Czy to jakieś twoje nowe hobby?

- Oczywiście, że nie. Właściwie myślę, że to bardzo słodkie. Jesteś słodkim facetem, Jamesie Potterze.

Lecz nazywanie faceta słodkim jest zapewne równoznaczne z nazywaniem faceta lalusiowatym albo jakąś inną, równie seksistowską obelgą, więc James burczał dalej, a potem spróbował obrócić swe niezadowolenie w jakieś bardziej ludzkie metody nauczania.

Ale teraz, kiedy o tym myślę... słodki to dość trafne określenie Jamesa, nieprawdaż?

No bo szczerze, ilu facetów w dzisiejszych czasach znosiłoby moje błazeństwo? Ilu z nich własnowolnie spędzałoby ze mną czas, kiedy odgrywam mój obłęd – nawet nie mając nadziei, że pewnego dnia z tego wyrosnę i stanę się normalnie funkcjonującym członkiem społeczeństwa, ale ze świadomością, że zapewne nigdy się nie zmienię? Bo rzecz w tym, iż nie sądzę, by James w ogóle tego pragnął. Myślę, że lubi moje... no dobrze, pójdźmy drogą pochlebstwa i nazwijmy to dziwactwami, okej? Myślę, że on szczerze je lubi. Może zwyczajnie dlatego, że sam trochę ich posiada i sądzi, że związki potrzebują takiej równowagi, ale w każdym razie...

Słodki. Naprawdę taki jest. Bardzo, bardzo słodki.

Ponieważ potrzeba wyjątkowej osoby, żeby znosić moje łączniki i terminy medyczne. Potrzeba wyjątkowej osoby, żeby nawet nie mrugnąć okiem, kiedy dziewczyna nerwowo przechodzi wolnym krokiem przez wyraźne problemy z etykietami twoim kosztem, desperacko czepiając się własnych (tak, przyznaję) raczej głupich granic. Potrzeba wyjątkowej osoby, żeby siedzieć z boleśnie ciemną Prefekt Naczelną przez większość popołudnia, tłumacząc mechanizmy garstki Transmutacyjnych zaklęć, które większość ludzi pewnie potrafi wykonać we śnie.

Ale James robi to wszystko bez chwili zawahania.

I nie jestem idiotką, okej? Zdaję sobie sprawę, że jestem tchórzem i nasz przyjaciel Godryk prawdopodobnie przeklina dzień, w którym Tiara Przydziału przeżywała kiepskie chwile i przydzieliła mnie do jego domu. Wiem, że normalne czarodziejki zobaczyłyby takiego faceta, jak James i odliczyłyby swoje szczęśliwe gwiazdki – ja też tak robię. Naprawdę. To znaczy nie rozpływam się nad każdą przeklętą zbroją, którą mijam po radosnej drodze. Ale ja tylko...

Do diabła. Może jestem idiotką. Już sama nie wiem.

Ponieważ ludzie, którzy nie są idiotami zapewne chcieliby, żeby sytuacja z Syriuszem była wielkim gestem. I ludzie, którzy nie są idiotami pewnie powiedzieliby coś w stylu „Tak, oczywiście, że mi zależy. Więcej niż zależy", a potem dokończyliby tę diatrybę innymi przejmującymi słowami. I wiem, że ludzie, którzy nie są idiotami nie wpadliby w panikę przez coś tak prostego – tak nieuniknionego – jak słowo „dziewczyna".

Być czy nie być idiotką. Oto jest pytanie.

Wielkie dzięki, Bill. Dobrze to wyjaśniłeś.

Hmph.


Późno, Kolacja w Wielkiej Sali

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 284

Obserwacja #284) Zdobyć zmieniacz czasu. Szybko.

Gdy zeszłam na kolację, zmiana dynamiczności przy stole była tak oczywista, że niemal komiczna.

Niedawne wydarzenia sprowokowały niewielki powrót do normalnego ustawienia i ogólnego porządku przy stole Gryffindoru. Jak zwykle my, starsi uczniowie, trzymamy się dalekiego końca Sali, ale ostatnio trochę się pomieszało. Po jakimś epickim melodramacie mającym miejsce w Hogsmeade pomiędzy Janie Finch, a Laurą Darthern szóstoroczne dziewczęta podzieliły się na dwa pola bitwy, co sprawiło, iż połowa mieszkanek dormitorium zadecydowała nagle, iż woli towarzystwo piątorocznych pośrodku stołu. Gdy raczyły odwiedzić naszą stronę, natychmiast powstawały kłótnie, które lubili komentować Chris Lynch oraz Peter. Tak dobrze się przy tym bawili, że kiedy Laura i jej rozpraszająca paczka idiotek przestały do nas przychodzić, ta para zaczęła komentować wszystko. Nie było rzadkością usłyszenie takich słów, jak „A teraz, z precyzyjną troską i drobiazgową przezornością, Remus podejmuje ryzykowną decyzję pomiędzy indykiem a szynką. Co wybierze?" albo „Na święte harpie, spójrzcie! Ruchem, którego nikt nie zdołałby przewidzieć Emmeline pyta Patricka czy mógłby się, proszę, przesunąć! Co za cios! Co za podstęp!" Niemal dusili się w swej ogromnej wesołości.

A od kiedy Grace dawała znać o swojej klaustrofobii w formie tylko sporadycznego siadania obok Chrisa i molestowania go pod stołem, jego urywki komentarzy osiągnęły pewną rozpaczliwą chęć uwagi. Przeważnie było to irytujące, ale tolerowaliśmy to, ponieważ w sumie to były jedyne wypowiadane, irytujące słowa. A to dlatego, iż zwykle pozostałymi sprawcami irytujących-błazeństw-podczas-posiłku byli James i Syriusz, którzy – zauważcie – podczas tych posiłków spędzali pewnie więcej czasu na byciu irytującymi niż jedzeniu. Jednakże, ponieważ mieli takie stosunki, jakie mieli, na pewno nie jest trudno sobie wyobrazić, dlaczego ten szczególny duet nie był w nastroju, by razem irytować. Syriusz głównie siedział ponuro nad swoim żarciem i od czasu do czasu rzucał kąśliwymi uwagami, a James... cóż, przypuszczam, że James przeważnie zamartwiał się mną. Tak, to prawdopodobnie nie jest najzdrowsze, ale... jestem tylko dziewczyną. Jeżeli cudowny facet pragnie poświęcać mi uwagę, jak mam się opierać?

W każdym bądź razie, to ciągnęło się już prawie tydzień i prawdę mówiąc nikt nie widział końca. Według Marley (jedynej neutralnej graczki w fiasku Finch-Darthern) Janie i Laura już nie potrafiły przebywać w swoim towarzystwie, a komentatorzy cieszyli się nieustanną wrogością. Gracie nadal popadała z jednej skrajności w drugą wobec biednych uczuć Chrisa, a biorąc pod uwagę nagłe pogodzenie Emmy z Maciem oraz niedawną chorobę Remusa, dwóch z naszych kluczowych, rozsądnych graczy opuściło boisko. Oczywiście sprawy Jamesa i Syriusza jeszcze się nie ułożyły oraz sprawy Jamesa i mnie jeszcze się nie ułożyły, więc sytuacja wyglądała dość kiepsko dla Gryffindoru.

Do dzisiejszego wieczoru.

Ponieważ tego wieczoru, kiedy Grace, Emma i ja zeszłyśmy do Wielkiej Sali... panował tam całkiem inny rodzaj chaosu. Jednakże początkowo nie wydawał się jakiś niezwykły, biorąc pod uwagę, że kiedy dopiero co przeszłyśmy przez szeroki próg, doszedł do nas przerażający wrzask.

- Ale mówiłam jej, że on mi się podoba! Mówiłam, a ona i tak go pocałowała!

- Pięć knutów na Finch – odezwała się od razu Grace, uśmiechając szeroko. – Ktoś się zakłada?

- Sama nie wiem – powiedziałam, wzdychając lekko, kiedy zmrużyłam oczy na tłum ludzi, który zebrał się pewnie wokół najnowszej sprzeczki szóstorocznych. Nic nie widziałam. – Laura jest dość zadziorna. A widziałaś jej Galaretowaty Urok? Mocny.

- Żadnych zakładów – powiedziała karcąco Emma, potrząsając głową z dezaprobatą. – Nie powinnyśmy ich zachęcać uwagą. Przez to robi się tylko gorzej.

Emma oczywiście miała słuszność. Te durne baby cieszyły się uwagą. A choć powinnyśmy być jej wdzięczne, że zastopowała nasz nieletni hazard, poczułam się szczególnie zadłużona, kiedy moja proponowana faworytka, Laura, zabrała głos.

Może to niezbyt dobre określenie. Bardziej pasowałoby „zawyła".

- Ja n-nie w-wiedziałam! – zawołała Laura i nie potrzeba było wiele czasu – lub zdolności słuchu – by odkryć, że dziewczyna zalewała się łzami. Merlinie, potrafiła zawodzić. – I t-to s-stało się s-samo!

- To żadna wymówka! Jak mam...

- Hej, hej, kochane. Co się stało z naszym rozejmem?

- Dobre przypomnienie, panie Black. Nikt nie zaszedł nigdzie wrzaskami, nieprawdaż?

Mimo tego, że stałyśmy poza ogromnym tłumem, można było dosłyszeć dwa męskie głosy ponad szlochami Laury i dyszeniem Janie.

Dwa męskie głosy, które znałam.

Dwa męskie głosy, które doskonale znałam.

Emma uniosła brwi.

- Czy to...?

Grace zaczęła torować sobie drogę przez tłum.

- Przepraszam! Prze... ruszać się, proszę. Idzie panna przy nadziei!

Chwyciłam za bluzkę Grace i kierowałam się za nią pomiędzy ludźmi. Wyczuwałam za sobą Emmę, która obijała się łokciami o ludzi. Gdy nareszcie dotarłyśmy na środek grupy scena, która nas powitała była najniezwyklejsza w swej czystej idiotyczności.

Do diabła. Jakie ja połączyłam szaleństwo?

Niewielki skrawek stołu Gryffindoru był pusty po obu stronach, nie licząc kwartetu osobników, których poniekąd spodziewałam się znaleźć, ale poniekąd nie potrafiłam w to uwierzyć. Siedzący po jednej stronie stołu James obejmował ramieniem poczerwieniałą, ciężko oddychającą Janie Finch. Naprzeciwko nich i prawie dokładnie po mojej prawej Syriusz obejmował wciąż szlochającą Laurę, która ocierała łzy o jego ramię.

Serio, prawie bałam się zapytać.

Prawie.

Oderwałam wzrok od tego żywego obrazu na tyle długo, by zerknąć w prawo. Na szczęście Grace doprowadziła nas do Remusa. Chłopak wyglądał na poirytowanego i przewrócił oczami, kiedy napotkał moje spojrzenie.

- Co się dzieje? – zapytałam.

- Pertraktacje pokojowe – odpowiedział beznamiętnie, sprawiając wrażenie, że zaraz znowu przewróci oczami. Jednak leciutko wykrzywił usta. – Podziękowałbym ci za naprostowanie tej dwójki, ale teraz nie mam pewności czy nie było im lepiej, jak byli skłóceni. Wygląda na to, że są zdeterminowani odrobić stracony czas.

- Stracony czas? – powtórzyłam. – Co robiąc? Godząc wariatki?

Remus wzruszył ramionami ze zmęczeniem.

- Do wyboru było albo to, albo porwanie pani Norris i wyklejanie w Sali Wejściowej żądań okupu. Weź to za mniejsze zło. Uważają, że to zabawne. Daj im się rozerwać.

Nie wiedziałam, jakim cholernym cudem pertraktacje pokojowe stanowiły zabawę, ale nawet ja, nowo przybyła, dostrzegałam, że ta para wcześniej wrogo nastawionych ku sobie przyjaciół powstrzymywała uśmiechy czystej radości. Przyjrzałam się ostrożnie Jamesowi, patrząc jak odgrywa entuzjastycznie swą rolę. Poklepał dość dramatycznie ramię Janie, jego wygłupy wyraźnie balansowały na granicy współczucia oraz drwiny.

- Głębokie wdechy, Janie – polecił głosem ciężkim od pseudo-powagi. – Po prostu oddychaj. To ważne.

Janie posłuchała Jamesa – biorąc głośne i równie (choć pewnie nie takie zamierzone) dramatyczne wdechy.

- Przepraszam – powiedziała, wyraźnie próbując wziąć się w garść. Jednak nadal była zarumieniona. – Ona po prostu tak mnie denerwuje...

Laura po raz kolejny zawyła.

Syriusz przyciągnął ją bliżej do siebie.

- Faul! – zawołał z oburzeniem. – Zła forma! Nie widzisz, co robisz mojej biednej klientce? Ona jest zalana agonią... tonie w bólu!

Laura wydała jakiś stłumiony odgłos zgody.

James odchrząknął głośno i poprawił sobie okulary na nosie (chociaż wcale nie były przekrzywione). Zabrał rękę z ramienia Janie, żeby zetknąć palce w zamyśleniu, opuścił je na stół i wychylił się do przodu.

- Choć jesteśmy pełni współczucia wobec cierpienia pańskiej klientki – zaczął wyniośle – nadal trzeba zmierzyć się z pewnymi faktami. Zostało popełnione wielkie i straszne przestępstwo wobec tej biednej, niewinnej dziewczyny i ja się na to nie godzę!

James uderzył mocno pięścią o stół dla podkreślenia. Janie szybko poszła w jego ślady.

- Tak! – powiedziała, drugie uderzenie posiadało mniej finezji. – Nie godzimy się na to!

Syriusz ściągnął ramię z Laury, by unieść je w sprzeciwie.

- Już, już, nie ma potrzeby na to stukanie pięściami! Moja klientka i ja dyskutowaliśmy, i choć przyznajemy się do pewnego wykroczenia, nie można zapominać, że w czasie tego założonego incydentu mającego miejsce pomiędzy panem Davem Sommersem, a moją klientką, panna Finch miała być związana z panem Williem Rhodesem!

Janie sapnęła wzburzona.

- To była jedna randka! Nawet się nie pocałowaliśmy!

Syriusz machnął lekceważąco dłonią.

- Tak czy owak, fakty pozostają faktami. Pozostajemy przy poprzedniej propozycji. Przyjmujecie?

Jakakolwiek była ta „poprzednia propozycja", najwyraźniej pozostawiała wiele do życzenia dla strony przyjmującej. James natychmiast pochylił się do Janie, mrucząc jej coś do ucha. Janie wyglądała na tak jakby zamyśloną, ale potem potrząsnęła gwałtownie głową i odpowiedziała coś Jamesowi. Przez kilka napiętych chwil rozmowa przebiegała właśnie w taki sposób, ale nareszcie zdawali się dojść do porozumienia (I w samą porę, jeśli zapytacie mnie o zdanie. Serio, czy ona musiała praktycznie na nim siadać? On miał doskonały słuch! Nie ma potrzeby przysuwać się tak blisko!).

Kiwając głową do Janie, James zwrócił się do Syriusza i Laury z bardzo zaciętą miną. Ta srogość zrobiła sobie małą przerwę, kiedy James musiał dostrzec mnie kątem oka. Zerknął na krótką chwilę w moje przewracające się oczy, wyłamując się z roli na tyle długo, by do mnie mrugnąć po czym wrócił do bycia dyplomatą. Ponownie odchrząknął.

- Rozpatrzyliśmy waszą propozycję. – Raz jeszcze złożył razem ręce. – Przyjmujemy koncesję w postaci żółtej sukienki oraz paczki Kosmetyków do Włosów Panny Flory, ale żądamy dodatku... eee... - James spojrzał na Janie.

- Jej czarnych czółenek bez palców – podsunęła.

James przytaknął.

- Em, właśnie. Racja. Co do przeprosin na osobności... żądamy, żeby zostały złożone publicznie.

- Jędza! – zawołała natychmiast Laura, zapominając o łzach, kiedy spiorunowała buntowniczym wzrokiem Janie. – Moje czółenka? Wiesz, ile na nie wydałam!

Janie nie zamierzała się poddać, krzyżując ramiona na piersiach i uśmiechając się drwiąco, moim zdaniem nieco perfidnie. Gdy Laura zamierzała kontynuować przemowę, która na pewno byłaby bardzo schlebiającą serią rzeczowników oraz przymiotników, Syriusz złapał ją za ramię i mruknął jej coś do ucha. Laura wydała odgłos rozpaczy i małostkowe „Nie!", ale Syriusz stłumił jej protesty kolejną wyszeptaną sugestią. Ta spotkała się z mniejszym oporem i po chwili Laura zasłoniła ręką ucho Syriusza i coś mu odszeptała. Po krótkiej rozmowie podobnej do tej Jamesa i Janie, Syriusz skinął ostatecznie głową.

- W porządku – odezwał się i usiadł prościej. Przyjrzał się ostro Jamesowi. – Moja klientka i ja jesteśmy skłonni negocjować wasze nowe warunki. Omawiane obuwie będzie tylko do wypożyczenia, a przeprosiny zostaną złożone w pół-publicznym miejscu, w obrębie pokoju wspólnego Gryffindoru. Czy mamy porozumienie?

Syriusz wyciągnął rękę.

Przez moment James przyglądał się krytycznie tej dłoni jakby to był jakiś podstęp. Janie wyglądała na zadumaną, obserwując Laurę z tym samym twardym potępieniem. Po chwili James nachylił się do Janie i mruknął coś. Wyglądało na to, że poważnie się nad tym zastanawia, po czym powoli, ale pewnie skinęła głową.

Gdy James uścisnął rękę Syriusza, tłum wydał ryk radości.

- Znowu możemy spać spokojnie! – krzyknęła wesoło Marley.

- Znowu możemy jeść spokojnie! – odparł jeden z piątorocznych.

- Wiecie, tak jakby będzie mi brakować tej rozrywki – dodała z pewną skruchą Krukonka. Podszedł do niej od tyłu Chris Lynch i poklepał ją pocieszająco po ramieniu.

- Bez łez, Bex. Nie mam wątpliwości, że jurto wybuchnie nowa afera. Nie głodźmy się dłużej!

Ludzie zaczęli wracać do swoich stołów, a gryfoni zajęli miejsca na ławkach, kiedy Janie i Laura niechętnie podjęły rozmowę, a James i Syriusz nie rozluźnili uścisku dłoni, szczerząc się niczym para przeklętych durni.

Serio. Mogłam się nie mieszać. Czułabym się bezpieczniejsza.

- Świetny bój, stary. Rapier powraca! – zawołał James.

- Ćwiczyłeś – powiedział oskarżycielsko Syriusz, uśmiechając się szeroko. – Prawie mnie pokonałeś.

James odsunął się dotknięty.

- Prawie? Dyszałeś u moich stóp, biedaku. Złupiłem cię.

- Możemy już jeść? – przerwał im Remus, chyba tak samo zdając sobie sprawę, jak ja, że ta pogawędka może ciągnąć się bez końca. Niech Merlin nas uratuje. – Zabawiliście się. Umieram z głodu.

- Ależ on ponury, co? – odparł James, ale wspiął się na ławkę, wszedł na stół Gryffindoru i przez obszar blatu, który został oczyszczony z jedzenia dla pertraktacji pokojowych. Zeskoczył na podłogę obok Remusa i mnie, szczerząc się od ucha do ucha. – Witam – powiedział.

- Cześć – odparłam, potrząsając głową. Syriusz również podniósł się z miejsca, dołączając do ekipy. To chyba pierwszy raz, kiedy staliśmy twarzą w twarz, kiedy nie patrzył na mnie spode łba. Obrzuciłam ich wzrokiem, wzdychając. – Sądzę, że to odpowiedź na pytanie czy naprawdę się pogodziliście, tak?

- Znaleźliśmy produktywniejsze wykorzystanie naszego czasu – odpowiedział Syriusz, poklepując Jamesa po plecach. – Wyśmiewanie się ze stukniętych bab. Wspaniała zabawa. Powiedziałbym, żebyś do nas dołączyła, Evans, ale biorąc wszystko pod uwagę...

Och, na brodę Merlina.

- Tak, tak, sama jestem stukniętą babą. Wielkie dzięki, Syriuszu. Dowaliłeś mi. Możesz dzisiaj spać w zadowoleniu.

- Tylko o to proszę. – Syriusz uśmiechnął się.

A choć jego uśmiech był przeważnie przyjazny, i tak chciałam go trochę poturbować. Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią. Wtedy Grace zapytała Syriusza, jak to wszystko się zaczęło i razem z Emmą skierowała się do stołu, kiedy Syriusz zaczął tłumaczyć (głośno i z teatralnością, której na pewno nie zawierały prawdziwe wydarzenia). James i ja zostaliśmy sami.

- Nie wiem czy przepadam za twoją relacją z Janie Finch – powiedziałam, wyginając brew. – Istnieją rygorystyczne przepisy obowiązujące stosunki pomiędzy adwokatem, a klientem, prawda?

- Oczywiście – odparł natychmiast James, uśmiechając się szerzej. Pochylił się konspiracyjnie. – Dlatego obawiam się, że nie będę mógł cię reprezentować w bliskiej przyszłości. W takich sprawach reputacja to wszystko, wiesz.

Wiem, iż prawdopodobnie oczekiwał, że odpowiem jakąś zabawną kpiną, co do wyjątków i osobistych względów, co oczywiście mogłabym zrobić, ale niespodziewanie poczułam, że ważniejsze jest wykorzystanie tej chwili do czegoś więcej niż potencjalnie brudnego flirtowania. Chciałam czegoś... cóż, szczerego. Nie mogłam wybrać łatwego wyjścia, kiedy stał tam taki ożywiony, praktycznie promieniując aurą radości oraz kaprysów. Zatem zamiast rzucić typową, sprośną ripostą, zorientowałam się, że przechylam głowę na bok i uśmiecham się łagodnie.

- Jesteś szczęśliwy. A ja się cieszę, że jesteś szczęśliwy.

Myślę, że James był tak samo zaskoczony, co ja, że nie wybrałam łatwej odpowiedzi. Oczywiście nie miał bladego pojęcia, że spędziłam większość popołudnia na wyklinaniu siebie od idiotek za podobne błędy. A choć nie zadecydowałam jeszcze, jak wielką jestem idiotką, przeżywałam wystarczający konflikt, by wygłosić ten komentarz, który był równie konieczny, co nieunikniony. Poczułam się lepiej. Wszak taka była prawda. Cieszyłam się, że jest szczęśliwy.

Może jeszcze nie wiedziałam, jak być czyjąś dziewczyną, ale niech to szlag, wiedziałam jak być dziewczyną, która pragnęła jego szczęścia i to musiało na razie wystarczyć.

Zdawało się, że Jamesowi to bardzo wystarczy. Przez chwilę martwiłam się, że nie – albo gorzej, to było za dużo za szybko, pozornie sztuczne albo udawane – ponieważ James wyglądał zbyt refleksyjnie jak na radosną reakcję, której oczekiwałam, ale to wszystko nabrało o wiele większego sensu, kiedy zbliżył się do mnie i powiedział:

- Byłabyś bardzo wściekła, gdybym wycałował cię pośrodku Wielkiej Sali, prawda?

A więc dobrze.

Natychmiast poczerwieniałam.

- Um. Tak.

James nachylił się jeszcze bliżej.

- Nawet, jeśli to mnie jeszcze bardziej uszczęśliwi?

- Nawet wtedy.

Po tym, jak lustrował wzrokiem moją twarz, jestem dość pewna, że i tak się nad tym zastanawiał. Ale chyba musiał zauważyć, jaka byłam zarumieniona i postanowił, że nie doprowadzi do mojej śmierci z upokorzenia, bo westchnął bardzo ciężko.

- Dobra. A więc potem.

Co, no wiecie, też przywołało szalony rumieniec, ale... cóż, nic nie mogłam na to poradzić.

I naprawdę sądziłam, że po tym wszystkim osiągnęłam limit wstydu przy kolacji. No bo nie każdego dnia dziewczyna oświadcza coś w stylu „cieszę się, że jesteś szczęśliwy" swojemu bardziej-potencjalnemu-niż-przyjacielowi, prawda? Myślałam, że to coś znaczyło, lecz najwyraźniej nic już nie jest święte, ponieważ nie całe pół godziny później, po tym jak ostudziłam początkowe zawstydzenie i zajadałam się przyjemnym posiłkiem pomiędzy Grace, a Jamesem... co wy na to? Uderzyło we mnie upokorzenie numer dwa.

Bo kiedy przeżuwałam radośnie moją porcję (dobra, może drugą porcję) ryżu, siedzący naprzeciwko nas Syriusz niespodziewanie rzucił:

- Hej, Rogaczu. Mam do ciebie pytanie.

James uniósł wzrok znad swojego talerza, nie myśląc nic złego. Ja też się nie przejmowałam, napychając się dalej ryżem, kiedy James odparł:

- Proszę bardzo, Łapo.

A wtedy – nie żartuję, to naprawdę się stało – Syriusz powiedział nonszalancko.

- Więc słuchaj. Powiedzmy, że Lily i ja zwisamy z dwóch innych klifów, tak? Zaciskamy palce na śliskich skałach, wymachujemy nogami...

Zakrztusiłam się ryżem.

Dosłownie. Zakrztusiłam się ryżem.

- ...wrzeszczymy i tak dalej, wyobraź sobie dramatyczną sytuację. Cóż, jeśli oboje tam wisimy i jesteś jedyną osobą, która może pomóc... kogo uratujesz pierwszego?

Nie mogłam przestać kaszleć, nawet na tyle, by krzyknąć czy pójść poszukać wyżej wymienionego klifu i zawisnąć z niego własnowolnie, celowo zamierzając spaść. Siedziałam tam, zakrywając ręką buzię, krztusząc się i sapiąc niczym prawdziwy głupiec, całe moje ciało przybrało odcień czerwieni, którego chyba nikt nigdy nie widział na tej planecie – i to nie przez samo dławienie.

Chciałam umrzeć.

Naprawdę, poważnie, chciałam umrzeć.

Ale najpierw musiałam zabić Syriusza.

Oczywiście coś takiego – chodzi mi o zabójstwo – może być trochę trudne, kiedy człowiek wciąż próbuje oczyścić tchawicę. Więc chociaż miałam zamiar najpierw szybko wykończyć Syriusza, a potem sumiennie siebie, wszystko to zostało wyrzucone za burtę, kiedy nadal kasłałam.

A chociaż byłam właśnie świadkiem rzekomo przezabawnych pertraktacji pokojowych i miałam siedem lat doświadczenia oglądania tej pary, chyba nie zdawałam sobie naprawdę sprawy, jak cholernie dobrani są James i Syriusz do chwili, kiedy James namyślił się, poklepując mnie z roztargnieniem po plecach, po czym odparł:

- A jakie są warunki pogodowe?

Warunki pogodowe.

Pytał o warunki pogodowe.

Syriusz był zdradliwym dupkiem, ja wykaszliwałam z siebie płuco, a James rozważał opady atmosferyczne i wilgoć.

Ta. Wiem.

- Częściowe zachmurzenie – odparł bardzo spokojnie Syriusz. – Mały chłodny wiaterek. Niewielka szansa na deszcz.

- A pod klifami? – James przestał walić mnie po plecach. Myślę, że przestałam się krztusić przez przypływ szoku. – Jest tam woda? Czy wąwóz?

- Woda – odpowiedział Syriusz.

James mruknął z namysłem.

- Czy ona umie pływać? – zapytał. Potem zwrócił się do mnie: - Umiesz pływać?

Czy umiem pływać?

Czy umiem pływać?

Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Co, u licha, miałam powiedzieć?

- Hm – powiedział James, kiedy nie otrzymał odpowiedzi. Przyjrzał mi się krytycznie, następnie odwrócił się do Syriusza. – Jesteś silnym pływakiem. I zeskoczyłeś już z jednego klifu lub dwóch. Stawiam na nią.

Syriusz uderzył dłońmi o stół w zwycięskim geście.

- Ha! Źle!

James wysyczał ponure przekleństwo.

- Dobra. Dlaczego ty?

Syriusz uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Nie zapytałeś ile jest wody. Evans miała ocean. Ja kałużę. Przegrałeś.

James znowu przeklął.

- Okej, okej. Czysta gra. Teraz ja mam przykład... więc powiedzmy, że Remus i ja zwisamy z innych klifów...

I tak sobie ciągnęli.

Moja szalona analogia, bardzo przekonująca, wysoce osobista, nigdy-nie-mająca-dojść-do-słuchu-innych-ludzi-poza-tymi-do-których-się-zwracałam metafora?

Zamienili ją w grę.

Tuż pod moim nosem zamienili ją w przeklętą grę.

Nazywali to Grą w Klify i wkrótce każdy miał swoją kolej.

- Chcesz spróbować, Lil? – zapytał James po kilkunastu minutach – i jeszcze większej ilości rund. Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, nie całkiem pewna, co właściwie by ze mnie wyszło. Na szczęście nie musiałam się tego dowiadywać.

- Och, Evans ma w tym doświadczenie – wtrącił Syriusz i spojrzenie, które mi posłał zdecydowanie należało do samego Diabła. – Pomogła w stworzeniu tej gry, wiesz.

- Serio? – zapytał zdziwiony James.

Spojrzałam wściekle... tylko tyle mogłam zrobić.

- Nienawidzę cię – powiedziałam w końcu, dość szczerze, Syriuszowi. – Absolutnie nienawidzę.

Podniósł swój kubek soku dyniowego z uśmiechem.

- Na zdrowie.

Wtedy właśnie postanowiłam, że zdobędę zmieniacz czasu. A kiedy to zrobię, użyję go, by wrócić do piątku. I w piątek albo a) pozwolę, żeby Evan mnie wykończył. To nie może być gorsze od tej sytuacji albo b) wykończę Syriusza, powiem „Dzięki za ratunek!", po czym wyrzucę przez najbliższe okno na najwyższym piętrze.

Niech ktoś da mi podanie. Potrzebuję go teraz.


Później, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 284

Nie potrzebowałam długo, żeby zmęczyć się słuchaniem wielu rund Gry w Klify, pomimo pocieszających myśli o nadchodzącej podróży w czasie i późniejszych morderstwach, które załagodzą upokarzające ciosy. Co gorsza, wyglądało na to, że jestem osamotniona w tym nieszczęściu. Grace była zbyt zajęta próbą ignorowania wielu wysiłków Chrisa w nazbyt głośnym zabieganiu o jej względy, Emma skierowała się do stołu Krukonów, by poszukać Maca, a przed chwilą przyszedł Hagrid by zabrać Jamesa na szlaban, więc nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek się miało poprawić. Postanowiłam odejść, zanim ktoś znowu zapyta mnie o zeskakiwanie ze szczytu i będę niegrzecznie zmuszona do przesunięcia spisku zabójstwa.

A wiecie, jak to wszystko się dzieje bez odpowiedniego zaplanowania. Niezdarnie.

- Postaraj się nie okaleczyć czy też doznać trwałego urazu – powiedziałam Jamesowi nim wyszedł, podnosząc się z miejsca tuż po nim. Hagrid opuszczał już salę, najwyraźniej oczekując, że James pójdzie za nim. – Leśne stworzenia nie zasługują na taki rodzaj niestrawności.

- Twoja troska jest skromna – odparł beznamiętnie James, mierzwiąc mi włosy. Odtrąciłam jego rękę, ale jedynie się roześmiał. Spojrzałam na niego, gotowa zrobić minę na jego bezsensowny uśmiech, ale wcale się nie szczerzył. Zamiast tego jego twarz była dziwnie pasywna. – Ty także postaraj się nie okaleczyć czy też doznać trwałego urazu – powiedział powoli, nim zdołałabym o coś zapytać. – Później chcę z tobą porozmawiać.

Było coś w sposobie, w jaki to wypowiedział – jakby gdyby mimo tego, że wypowiadał te słowa, nie był pewien czy chciał je wygłaszać – co zmusiło mnie do podniesienia brwi. To nie była typowa prośba „pogadamy później/wycałujemy się później". Nie wiedziałam, o co chodziło, ale na pewno nie o to. Poczułam w żołądku niekomfortowy skurcz, ale odrzuciłam to uczucie. Jednak nie potrzeba było geniusza, by wiedzieć, że coś jest nie tak. Sprawił, że ta nieuchronna rozmowa brzmiała bardzo okropnie.

- To nie jedna z tych rozmów, prawda? – zapytałam podejrzliwie, tylko częściowo żartując. – No wiesz. „Było naprawdę bajecznie, Lil. To nie twoja wina, tylko moja"?

Jamesowi leciutko zadrgały usta.

- No popatrz. Chyba jednak nie musimy odbywać tej rozmowy.

Brałam pod uwagę przyłożenie mu, ale zadecydowałam, że równie dobrze podziała szczególnie kwaśne spojrzenie. Nie jestem pewna czy to był właściwy wybór, ale jego dziwnie powściągliwa mina przeszła w chichoty, więc postanowiłam wziąć to za zwycięstwo. Lecz kiedy nie powiedział nic więcej, zapytałam:

- Czy spodoba mi się ta rozmowa?

Śmiech zmalał do pewnego refleksyjnego uśmiechu.

- Szczerze? – powiedział. – Nie wiem.

I znowu ta panika. Cholera.

- Co to znaczy?

Wciąż mówił bez sensu, ale jego uśmiech jeszcze nie zniknął. Rozpaczliwie się tego trzymałam. Tym bardziej, kiedy rzekł:

- Znaczy, że to był dobry dzień i teraz czuję się trochę lekkomyślnie. Na dobre i na złe.

Och. Racja. Bo to wszystko wyjaśnia. Wielkie dzięki.

Psh.

- To nie...

Ale James zbywał machnięciem dłoni moje słowa.

- Hagrid wyszedł. Lepiej pójdę za nim. Pogadamy później.

Po tym jak wtedy na mnie patrzył wiedziałam, że więcej z niego nie wyciągnę i nie wydawało się, że zostanie na tyle długo, bym mogła dalej go dręczyć. Ta cała tajemniczość okropnie mnie zestresowała. No bo jak tak można robić dziewczynie? I jak można nie wiedzieć czy spodoba jej się ta rozmowa, czy nie? Konwersacje zwykle mają jeden z dwóch tonów: dobry albo zły. Jak jest w tym przypadku, na brodę Merlina?

Splotłam ramiona na piersiach, być może z lekkim wzburzeniem, ale nie cierpię rozmyślnie ograniczonych wprowadzeń. Ten kretyn powinien już o tym wiedzieć.

- Jesteś pewien, że w ogóle odbędziemy tę rozmowę? – burknęłam, patrząc na niego znacząco. – Musisz przyznać, że masz dość kiepską historię dotyczącą rzeczy, o których zamierzasz mi powiedzieć, ale nigdy ci się nie udaje tego zrobić.

James uśmiechnął się enigmatycznie.

- Później – odparł jedynie.

A następnie wyszedł całkowicie opanowany.

Przymilny drań.

Przymilny, tajemniczy drań.

Serio, co to ma być? „Znaczy, że to był dobry dzień i teraz czuję się trochę lekkomyślnie"? Tylko tyle mi dawał? Co to miało w ogóle znaczyć, do diabła? Jakim cudem rozmowa może być lekkomyślna? I czy James naprawdę powinien słuchać się tej swojej szczególnej wady? Nie wydaje mi się, żeby James i jego lekkomyślna natura zawsze skutkowały pozytywami. Po co ryzykować?

Początkowo przekonywałam się, że to musiało mieć coś wspólnego z Syriuszem – przecież dlatego to „był dobry dzień" prawda? Ale potem zaczęłam myśleć o moich cholernie wielkich gestach oraz durnych komentarzach na temat szczęścia.

Cholera.

Cholera, cholera, cholera.

Lecz James mówił, że muszę tylko pomyśleć nad sprawą z chłopakiem, nieprawdaż? Prawdaż. Tak powiedział. Jestem tego pewna. Więc czy ta „lekkomyślność" była jakimś ultimatum? Czy to był jego plan? Jeżeli tak, to miałam ogromne kłopoty. Po pierwsze, nie byłam fanką ultimatum, ale jeśli to było wyzwanie „Niech to będzie oficjalne albo żadne"... jasna cholera, co miałam zrobić? Nie chciałam robić ani jednego, ani drugiego. W każdym razie nie teraz. I James o tym wie. Wiem, że to wie. Nie mogę się zgodzić. Czy on szczerze chciał, żebym dała mu kosza?

Ale nie mam pewności czy zdołałabym to zrobić.

Co miałam zrobić, jeśli nie mogłam się zgodzić, ale nie mogłam odmówić?

Jedno pytanie drażniło moje sumienie, kiedy wracałam sama do Wieży Gryffindoru – to samo pytanie, które, jak sądzę, drażniło moje sumienie przez większość zeszłego semestru.

Do diabła, co ja mam zrobić z Jamesem Potterem?

Bardzo mnie ono przygnębiało, dlatego postanowiłam je zostawić na później. Co będzie, to będzie. Nie zdołam powstrzymać tej rozmowy, ale nie ma sensu się nią głowić, dopóki nie nadejdzie. James zrobi albo powie dokładnie to, co podyktowała mu ta lekkomyślność, a ja będę słuchać i reagować najlepiej jak zdołam. Nie pozostało mi nic innego.

Nie mam pewności, jak dobrze podziałałby plan „po-prostu-o-tym-nie-myślmy", gdyby nie cudowne dystrakcja, która przyciągnęła moją uwagę, kiedy dotarłam do Grubej Damy.

Dzięki Merlinowi za małe przysługi.

Albo, wiecie, za chłopaków najlepszych przyjaciółek.

- Eee. Cześć, Lily.

Zaskoczyło mnie nagłe powitanie, a choć wciąż trwała pora zatłoczonych korytarzy, siódme piętro było dziwnie puste, więc głos Maca odbił się echem od kamiennych murów. Stał sobie niewinnie przy Grubej Damie, chowając dłonie w spodniach i przestępując z nogi na nogę. Kiedy nie odpowiedziałam od razu, przechylił się nieznacznie na bok, spoglądając za mnie.

- Nie ma z tobą Emmeline? – zapytał.

Otrząsnęłam się z szoku, potrząsając głową.

- Ach, nie. Nie ma. Sądzę, że szuka cię w Wielkiej Sali... a przynajmniej szukała, kiedy stamtąd wychodziłam.

Mac przestał się wiercić i zmarszczył czoło.

- W Sali? Ale mógłbym przysiąc... mówiła, że spotkamy się tutaj...

Patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że przytaknę i powiem „Rzeczywiście tak mówiła. Co ona robi tam na dole?" Lecz zważywszy, iż nie miałam żadnych informacji, co do planów/toku myślenia Emmy, mogłam tylko wzruszyć niepewnie ramionami, mówiąc:

- E, ta. Przykro mi.

Mac przyjął to krótkim skinięciem, po czym wskazał na korytarz.

- Jasne – rzekł, zamierzając odejść. – Lepiej pójdę do niej... tak. Dzięki, Lily...

- Mac. Zaczekaj.

Mac odwrócił się na moje zawołanie, już mnie mijając. Zamrugał pytająco. Posłałam mu niepewny uśmiech.

Rzecz w tym... wiem, że prawdopodobnie nie powinnam. Właściwie powinnam czuć o wiele gorsze wyrzuty sumienia, że to zrobiłam. Ale miałam dziwny nastrój, był tam Mac, szukałam odwrócenia uwagi, więc co? Poza tym byłam tak pochłonięta osobistym dramatem mego codziennego życia, że prawie nie myślałam o prośbie Dumbledore'a. Jednak wróciło wszystko do mnie, kiedy zobaczyłam tutaj samotnego Maca, a rozmowa o szczegółach tego, kto powinien z kim rozmawiać...

No dajcie spokój. Pod koniec dnia, czy naprawdę spodziewaliście się po mnie czegoś więcej?

Poza tym Dumbledore poprosił Jamesa i mnie o pomoc. Mówił, żeby mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Niekoniecznie mówił o szeroko otwartych ustach, ale sądzę, że dawał nam to do zrozumienia. Wiecie, trzy zmysły w cenie dwóch. Taki był mój obowiązek. Obowiązek wspomagający bezpieczeństwo świata. Gdybym go nie zapytała, to byłoby samolubne z mojej strony. Całkowicie samolubne.

No wiecie, przeważnie.

- Masz chwilkę? – zapytałam, choć część mnie być może nie była całkowicie przekonana, co do tego „bezpieczeństwa świata". Nieważne. Później zmierzę się z sumieniem. – Chciałam cię o coś spytać.

Mac zawahał się na parę sekund, co kazało mi się zastanowić czy Emma już z nim rozmawiała. Jeżeli tak, to teoretycznie nie narażałam na szwank naszego porozumienia. Powiedziała, że byłoby najlepiej, gdyby to ona zapytała go o warzenie eliksirów, ale nie zakazała mi kategorycznie rozmowy. Nie użyła takich słów. Zatem, jeżeli z nim rozmawiała, ale najwyraźniej nie zdobyła informacji, które były konieczne w tym śledztwie... cóż, jaki miałam wybór? Miała swoją kolej, teraz była moja. A tego mi nie zabroniła.

Wzięłam to za znak z góry, iż ktoś mi przyznawał rację, kiedy Mac odwrócił się w pełni i skinął głową, zamiast wymyślać usprawiedliwienie albo upierać się, że musi odnaleźć Emmę.

- W porządku – powiedział.

Moje wścibskie instynkty zatańczyły radośnie.

W porządku. Zaczynajmy.

Stwierdziłam, że powinnam załagodzić niebezpieczną pogawędkę gadką szmatką. Posłałam Macowi najlepszy przyjacielski uśmiech.

- Najpierw chciałam powiedzieć, iż naprawdę się cieszę, że pogodziliście się z Emmą. Jest naprawdę szczęśliwa. Wyobrażam sobie, że ty również.

Uszy Maca leciutko poczerwieniały (pochlebstwo to bardzo silny atak), ale udało mu się skinąć sztywno głową.

- Tak. I zamierzałem... wiem, że nie zawsze byliśmy w najlepszych stosunkach, ale pomogłaś. Więc dziękuję. Za to.

Huh.

Niemożliwe, ktoś jest wdzięczny za moje wścibstwo!

Wiedziałam, że lubię tego chłopaka.

Uśmiechnęłam się promiennie, zachęcona niespodziewaną (lecz bardzo zasłużoną) pochwałą.

- Cieszę się. Naprawdę. No bo ostatecznie to była tylko kwestia paru niefortunnych nieporozumień – um, ale wiesz, skoro o tym mowa... eee. Czy... czy Emma z tobą rozmawiała?

- Rozmawiała ze mną? – powtórzył skonsternowany Mac. Zmarszczył na chwilę brwi, ale szybko go olśniło. Tak. – Och. Masz na myśli... tak. Tak, opowiadała mi o twojej sprzeczce z Jackiem i Evanem. Nie wszystko, ale zakładam, że nie było przyjemnie. Nic ci nie jest?

- Nie. Wszystko dobrze. Świetnie. – Szybko zbyłam jego troskę. To nie była pora na zdobywanie punktów za wyrozumiałość. – Myślę, że chcieli mnie tylko zastraszyć. Ale kiedy na nich wpadłam, zaczęłam się zastanawiać... a Emma wspominała coś, że pomagałeś im kiedyś w tworzeniu eliksiru, więc pomyślałam...

- Przestałem – przerwał mi od razu Mac, a na jego twarzy pojawiło się nagłe naleganie. Podszedł do mnie o krok. – Naprawdę. Mówię szczerze. Gdy tylko Emmeline poprosiła, żebym przestał, tak zrobiłem. Zanim się pogodziliśmy. Już im nie pomagam. Ja nie...

- Nie, nie. Jestem przekonana, że im nie pomagasz. Nie pytam o to. – Twarz Maca widocznie się rozluźniła na moje szybkie zapewnienie. Rzuciłam mu mały uśmiech, zastanawiając się, jak się do tego zabrać. Nie chciałam go obrażać. Czy już to zrobiłam? To nie wróżyłoby dobrze. – Bardziej ciekawiło mnie... cóż, to co właściwie robiłeś. To, co oni nadal robią. Emma mówiła, że jakiś eliksir dla twojego taty?

Mac przytaknął. Myślę, że niewielkie przerażenie, które poczuł na myśl, iż wierzę, że nadal okłamuje Emmę podziałało na moją korzyść – wyglądał teraz na bardzo chętnego do rozmowy.

- Mój ojciec i ojciec Jacka pracują na Oddziale Magicznych Chorób w Świętym Mungu – powiedział szczegółowo. – Ostatnio panuje tam istne szaleństwo przez te wszystkie ataki. Pracują głównie nad badaniami, ale szpital wciąż odcina fundusze. Ten oddział ma paru prywatnych dobroczyńców, ale...

- Ale to nie wystarczy. Sensowne. Pewnie. – Potakiwałam tak współczująco, jak mogłam, subtelnie nakłaniając go do kontynuowania. – Więc... co? Twój ojciec poprosił cię, żebyś zaczął robić eliksiry tutaj? Tak?

Mac na moment się zawahał, ale potem wzruszył ramionami.

- Nie całkiem. To był pomysł pana Avery'ego, jego plan z Jackiem. Oddział pracuje nad antidotum na chorobę Hotchkissa. Ale zarząd – dobroczyńcy – naciskają na miksturę łagodzącą skutki uboczne Niewybaczalnych – co jest ważne! Nie zrozum mnie źle. No szczególnie teraz. Ale pracują nad tym antidotum od lat, a teraz oczekuje się od nich, że ot tak się poddadzą.

- Zatem pan Avery poprosił Jacka żeby kontynuował badania tutaj? – zapytałam szczerze zaciekawiona. – Ale Jack jest gówniany w eliksirach, więc twój tata poprosił, żebyś im pomógł?

- W Hogwarcie są składniki, których nie dostarczają już na oddział – wyjaśnił Mac, przekonując się nieznacznie do tematu. – Wysłali nam instrukcje – co mamy warzyć, co pozmieniać – a my to pakowaliśmy i odsyłaliśmy do laboratorium. To był tylko ten jeden eliksir, parę spotkań przygotowawczych. Dobry trening. Po szkole zamierzam złożyć podanie do Munga. Towarzystwo było mniej niż doskonałe, ale tego pragnął mój ojciec i starałem się tylko pomóc.

Próbowałam przyswoić to wszystko, spojrzeć krytycznym okiem. To co mówił miało sens. Po jego wyjaśnieniu nie mogłam go winić, że się zgodził. Mój ojciec był lekarzem. Rozumiałam brak funduszów, zarząd, dobroczyńców. Niejednokrotnie słyszałam, jak tata na nich narzekał. To było trochę niekonwencjonalne, ale nic zbyt niedorzecznego. Ale nadal czegoś mi brakowało w jego historii, coś mi nie pasowało. To nie mogło być tak niewinne. Coś tu nie grało. Nie potrafiłam stwierdzić, co takiego, ale wtedy zdałam sobie sprawę, że brakowało czegoś bardzo oczywistego i stwierdziłam, że zaczniemy od tego.

- A co ma do tego Evan? – zapytałam, starając się o nonszalancję. – I był tam też Wilkes, prawda? Jaki mają w tym udział?

- Matka Sepa także pracuje na oddziale – odparł Mac, znowu wzruszając ramionami. – Co do Rosierów... nie mam zielonego pojęcia. Wiem, że ich rodzina daje pieniądze na szpital, ale pewnego dnia Evan tak po prostu pokazał się z Jackiem, a potem Paul. Szczerze mówiąc, prościej było nie marudzić. I tak by mnie nie posłuchali.

Mac mówił szczerze i nie potrafiłam wątpić, że mówił prawdę – albo myślałam, że mówił prawdę. Nie wiedziałam, co się naprawdę dzieje, ale „Och, Rosierowie chcieli po prostu sobie powarzyć eliksiry!" nie było moją filiżanką herbaty. Tutaj było coś więcej – coś wielkiego – i pomimo faktu, iż mogę być leciutko uprzedzona do tej rodziny, uważałam, że mam rację. Ale jak miałam to udowodnić? O co jeszcze zapytać? Mac brał w tym udział, chociaż niewinny. Wiedział o pewnych rzeczach, mimo iż nie miał tego świadomości. Miałam teraz Maca. Wyciągnę z niego wszystko, co zdołam. Coś innego zdawało się nieodpowiedzialnością.

No bo, na brodę Merlina, byłam szpiegiem. To było moje zadanie.

Musiałam zbliżyć się do tego spod innego kąta. Ale co to był za kąt?

- Co to za antidotum? – zapytałam, stwierdzając, że to całkiem dobre pytanie. Mac zmarszczył czoło na nieprzerwane przesłuchanie i zastanawiałam się, ile jeszcze zniesie pytań. Miejmy nadzieję, że jeszcze chwilkę. Wiedziałam, że kieruję się na niebezpieczne wody. – Wiem, iż powiedziałeś Emmie, że to nie było nic... no wiesz. Ale z tymi facetami...

Wiedziałam, że mam kłopoty, kiedy średnie zmartwienie Maca zamieniło się w naburmuszenie. Cholera.

- Nie bawiłbym się czarną magią – powiedział zimno. – Ojciec nigdy nie prosiłby mnie o coś takiego.

Ojej.

Wycofaj się, Evans. Wycofaj.

- Oczywiście, Mac. Naprawdę nie miałam na myśli... to znaczy, już przy tym nie pracujesz i pomyślałam...

- To antidotum nie jest nawet żrące, składa się głównie z ziół.

- Na pewno...

- I musieliśmy o wszystkim poinformować Abbott. Myślisz, że pozwoliłaby im bawić się takimi rzeczami? Wiesz, jaka ona jest.

Ach.

Abbott.

Musieli o wszystkim poinformować Abbott.

To nie było wyznanie ani nawet nic szczególnie obciążającego, ale przynajmniej następna wskazówka.

I w samą porę. Mac nie wyglądał na zadowolonego.

- Przepraszam – powiedziałam szybko, celowo przybierając najbardziej skruszoną minę. Mac nie znał mnie na tyle, by wiedzieć, że nie żałowałam mojej wścibskości. – Nie chciałam cię zdenerwować. Serio. Po prostu tamtego dnia Evan i Jack mnie przestraszyli i mój umysł zawsze wymyśla najgorsze. Naprawdę nie chciałam nic sugerować na temat tego, co robiłeś ze swoim tatą. Jestem przesadzającym ciołkiem. Wybaczysz mi?

To była zdecydowanie marna robota. Gdyby był w pobliżu Przywódca Super Szpiegostwa, nie miałam wątpliwości, że natychmiast zostałabym zawieszona. Moje pół-spanikowane przeprosiny nie wystarczyłyby, żeby oszukać minimalnie spostrzegawczego celu, ale Mac był wyjątkiem. Nasza relacja była, w najlepszym wypadku, niepewna. Tak, właśnie obraziłam jego, jego rodzinę, jego czyny, jego... no wiecie. Kuropatwę na gruszy. Ale Mac nie jest idiotą. Dobrze wie, że musi sporo nadrobić w departamencie Przyjaciółek Emmy. Ten czysty łut szczęścia mógł być jedynym czynnikiem, który pozwolił mi wyrwać się z tego niebezpiecznego fiaska. I to ledwie.

Mac wciąż wyglądał na nieszczególnie zadowolonego. Znowu miał czerwone uszy, ale tym razem raczej nie ze wstydu. Jednak nie wytknął mi nonsensu, za co byłam dozgonnie wdzięczna. Zamiast tego przestąpił sztywno z nogi na nogę.

- W porządku – powiedział w końcu, wyraźnie nie zamierzając już dzielić się informacjami. – Przypuszczam, że Jack i Evan zdołaliby wytrącić z równowagi każdego. Po prostu nie wiem, czego się spodziewasz.

- Niczego – odparłam natychmiast i mówiłam serio (kiedy już dostałam tyle, ile mogłam). Jeżeli chciałam jeszcze kiedykolwiek przeprowadzić z nim normalną rozmowę, musiałam sprawić, żeby w to uwierzył. – Naprawdę. I jeszcze raz przepraszam. Jestem niegrzeczna i dramatyczna. To wady, nad którymi pracuję.

Mac skinął głową. Wciąż wydawał się lekko mną poirytowany, ale sądzę, że jest w tym podobny do Emmy – szybko tłumi całą negatywną energię, nie pozwala by dyktowała jego działaniami. W każdym razie nie miałam zbyt wiele czasu by rozmyślać nad zawiłością jego uczuć w stosunku do mnie. Nie zamierzał dalej ze mną stać. W końcu wymówił się tym, czego spodziewałam się na samym początku („Cóż, lepiej już pójdę. No wiesz, Emma.") i nie czekał na przedłużające się pożegnanie.

Wygląda na to, iż dotarłam do końca wieczoru z trzema zmartwieniami:

1] Czy Mac powie Emmie, że go przepytywałam i co mi zrobi Emma, jeśli tak.

2] Jak można skonfrontować się z taką wskazówką, jak profesor Abbott.

3] Rozmowa z Jamesem.

Naprawdę nie wiem czy Mac powie Emmie. Część mnie uważa, że oczywiście to zrobi – wszak to kłamstwa zepsuły im relacje, nieprawdaż? – ale taka sama część myśli, iż Mac zorientował się, że trzeba zachować w tajemnicy tę interakcję. Może zachowa milczenie po to tylko, by uniknąć kłopotów, myśląc, że może zaryzykowałby wprawieniem mnie w zakłopotanie przez te wszystkie impertynenckie pytania. Miałam nadzieję, że tak będzie. To znaczy Emma pewnie poniekąd się spodziewała, że nie zostawię tej sprawy w spokoju, ale i tak nie chciałam jej rozczarowywać. Wiem, że nie zrobiłaby żadnej awantury, ale czasami najbardziej boli milcząca dezaprobata.

Co do Abbott... cóż, to zdecydowanie będzie wyzwanie. Wiem, że jestem superszpiegiem i w ogóle, ale niektóre sprawy są odrobinę zbyt szalone, żeby się za nie zabierać. Przecież nie mogę ot tak do niej podejść i powiedzieć „Hejka, pani profesor. No więc jestem przekonana, że pod pani strażą dzieje się brudny biznes. Zechciałaby pani o tym pogadać?".

Zapewne rzuciłaby we mnie urokiem. Albo wylała ze szkoły. A może pominęła te wszystkie małostkowe reakcje i załatwiłaby sprawę Avada Kedavra. Posiadanie kręgosłupa to jedno, ale rozmyślne, nietaktowne pyskowanie profesorowi to już całkiem co innego – i to jeszcze na temat jej niedbalstwa! Bo jeśli Mac miał rację i Abbott posiadała pełną wiedzę o tym warzeniu eliksirów... co ona sobie wyobrażała, do diabła? Kiedy ktoś skończy martwy, to spadnie na jej barki.

Będę musiała mocno się nad tym namyślić. Nie rozwiążę dzisiaj tego problemu z Abbott. Może zapytam Jamesa. Przecież miał superszpiegować razem ze mną. A choć jestem dość pewna, że tylko ja wzięłam tę robotę na poważnie, to on prawdopodobnie ma najwięcej doświadczenia w takich podstępach.

Oczywiście, to nas prowadzi do problemu z samym Jamesem.

Sądzę, że to było częścią kłopotów – iż uważałam Jamesa za problem. Wiem, że tak naprawdę nie myślę o nim w taki sposób, ale w moim umyśle zdaje się być ciągle do niego dołączone oczekiwanie problemu. To nic zdrowego. Ale teraz nie zamartwiam się Jamesem, lecz tą jego Lekkomyślną Rozmową, którą sobie wymyślił. Nie chcę być tchórzem, ale równocześnie...

Merlinie, naprawdę nie chcę przeprowadzać tej rozmowy. Naprawdę, naprawdę.

Dlaczego nie może zostawić tego wszystkiego takim, jakim jest? Dlaczego nie możemy cieszyć się naszym obecnym stanowiskiem? Myślę, że jest wspaniałe. Szczerze. A kiedy komukolwiek wyszło na dobre poganianie sytuacji? Nie ma w tym żadnych plusów. Doskonale wie, że nie jestem gotowa na pewne rzeczy, więc po co miałby prowadzić nas przez paskudny proces rozstrzygania? Gdzie w tym logika?

Oczywiście mogę wyciągnąć pochopne wnioski. Może James chce porozmawiać o całkowicie durnych sprawach. A może naprawdę chce się obściskiwać. To nie wydawało się prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego wcześniejszy wygląd, ale może za bardzo się w to wszystko wczytywałam. Zresztą nie byłby to pierwszy raz, co nie?

Więc to nie musiało być nic wielkiego. Nie powinnam panikować. Jutro o tej samej porze z pewnością będę się śmiać ze swojego oburzenia. Wtedy wszystko to wydawać się będzie zabawne.

Hm.

Jasne.

Zabawne.


Troszkę Później, Dalej w Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 41

Suma Obserwacji: 285

Do diabła, kogo ja oszukuję? Nikt nie będzie się śmiać. Najprawdopodobniej będę wypłakiwać sobie oczy, kiedy James postanowi, że jestem gównianą Gryfonką i jeszcze gorszą bardziej-potencjalną-niż-przyjaciółką i po prostu nie warto.

Szlag by to.

Szlag, szlag, szlag. Dlaczego miałby mi to zrobić? Co on chce zyskać poza moim przedłużającym się nieszczęściem? Jak by mu się spodobało, gdybym to ja powiedziała „Hm. Porozmawiajmy później, dobrze? Ale nie zdradzę ci żadnej cholernej rzeczy, będę zachowywać się dziwacznie, a ty będziesz musiał wytrzymać dopóki nie zadecyduję, że nadeszła pora rozmowy. Wielkie dzięki. Dobrej nocy"?

Raczej w ogóle by mu się nie spodobało!

Ugh. Teraz jestem przez niego podburzona, poirytowana i nie zamierzam siedzieć tutaj, panikując przez nie wiadomo ile! Nie. Nie. To niesprawiedliwe! Nie zrobię tak!

Dlatego wejdę sobie do łóżka i poprzytulam się z moim przyjacielem panem Abbottem! Ha! I co ty na to! Myślał, że mnie pokonał, co? Ale nie. Jestem wolną, niezmartwioną osobą i nie będę się godzić na maltretowanie! Hmph!

Tak. Tak, tutaj jest całkiem wygodnie. A nawet wyjątkowo wygodnie. Przerzucę sobie stronę na... ach! Doskonale! Czary Obronne. Któż nie chciałby poczytać o czarach obronnych?

Hm. A więc... tak, zacznę czytać... rozmowa będzie, kiedy będzie... hm...


Poniedziałek, 27 października, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 285

Kurde!

Kurde!

KurdeKurdeKurdeKurdeKurdeKurde!

Jak ja mogłam wczoraj zasnąć? No jak?

Och, dobry Boże, James mnie zamorduje.

Obserwacja #285) KURDE!


Później, Z powrotem w Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 285

Myślałam, że to koniec.

Szczerze. Naprawdę. Myślałam, że randka została odwołana i James będzie na mnie tak wściekły, że przegapiłam naszą ważną rozmowę, iż nieważne czy będę płakać, błagać, przekupywać czy zaoferuję erotyczne usługi – nie będzie nawet mowy o przeniesieniu randki. Spieprzyłam. I to straszliwie. Nie wiem jak udało mi się przysnąć – dosłownie byłam tylko troszeczkę zmęczona, co najwyżej nieznacznie wykończona! – ale jakimś sposobem w jednej chwili byłam przytomna, rozmyślając o problemie Maca-Abbott-i-Ślizgońskiej-Ekipy-Eliksirowej oraz nadchodzącej Bardzo Poważnej Rozmowie, czytając sobie o najnowszych czarach do obrony, a w następnej... och, witaj słoneczko. Jak miło cię widzieć. Co ty wyprawiasz tam w górze?

Kurna, kurna, kurna, kurna, szlag by to.

Chyba nigdy wcześniej nie ubrałam się tak szybko. Właściwie moje działanie być może nie zasługuje nawet na bycie nazywanym „ubieraniem", ponieważ tak naprawdę wsadziłam kończyny do tego, co miałam pod ręką, zapięłam tylko to, co nie zostawiłoby mnie nieprzyzwoicie nagą i wypadłam z dormitorium bez przemycia twarzy, wyszczotkowania zębów, poprawienia włosów czy chwycenia za cokolwiek, co przydałoby mi się tego dnia. Nawet nie założyłam dobrze przeklętych butów.

Ale miałam to w nosie. Serio. Musiałam odnaleźć Jamesa.

On mnie zabije. Wiedziałam, że mnie zabije. Bo choć zachowywał się irytująco tajemniczo, co do całej sprawy i przyprawił mnie o ból głowy, kiedy zastanawiałam się, o co mu, u licha, chodziło poprzez marną informację, którą mi podsunął... to było dla niego ważne. Od samego początku widziałam, że to było dla niego coś znaczącego. Być może właśnie to mnie tak skołowało – gdyby to było coś przyziemnego albo minimalnie kontrowersyjnego to powiedziałby mi właśnie wtedy albo nie tańczył wokół tematu. Ale było na odwrót, a ja musiałam przespać całą cholerną rzecz.

A wiecie, co było w tym wszystkim najgorsze?

Czułam przeważnie ulgę.

Poprzez panikę, wyrzuty sumienia i przeważającą nieprzytomność po nagłym wyrwaniu ze snu nadal odczuwałam przemożną ulgę.

Odłożyłam ją. Czegokolwiek dotyczyła ta budząca grozę rozmowa, ja ją odłożyłam. Być może tylko na jedną noc, być może na zawsze, ale nie miała miejsca wczoraj. Nadal byłam wolna od ultimatum. Nie miałam pewności ile to potrwa, ale póki co trzymałam się kurczowo tej wolności.

Wolności, której – jak śmiesznie – towarzyszyło dosłowne śmiganie, biorąc pod uwagę, że prawie biegłam korytarzami, żeby dotrzeć do Jamesa. Zabawne, jak życie się układa, prawda?

Zeszłam do Wielkiej Sali w rekordowym czasie, sama nie wiedząc jak tego dokonałam. Lecz rzecz w tym, że kiedy miałam już ten rozpęd niełatwo było go wyłączyć. Więc choć wiedziałam, że wchodzę do Sali, nawet niejasno rozpoznawałam, że ktoś stał w wejściu i na drodze mojego wyżej wymienionego rozpędu...

Cóż, naprawdę nie mogłam nic zrobić, żeby się zatrzymać.

Spróbowałabym – naprawdę, spróbowałabym – ale połączenie pomiędzy moimi kończynami, a mózgiem nadal było nieco niemrawe i cała sytuacja niestety wymknęła mi się spod kontroli.

Dlatego wpadłam prosto w plecy jakiejś biednej duszy. Załomotałam ramionami, poczułam bolesne uderzenie w nogach, a mój nos roztrzaskał się na czyichś twardych plecach...

...i szczególnie gładkiej koszuli.

Och.

Och.

Prawie, że zapłakałam. Moje młócące ramiona zacisnęły się kurczowo wokół torsu Jamesa.

Myślę, że dość ładnie doszedł do siebie po tym, jak został niemal powalony na ziemię. Pewnie to zasługa Quidditchowego refleksu.

Wydawał się również wiedzieć, że to byłam ja. Szczęśliwie odgadł?

- Lil? – wykrztusił.

- P-przepraszam! – zawyłam, chowając twarz w jego plecach. Wydawałam z siebie bardzo atrakcyjne dźwięki. Nie wiem w ogóle jakim cudem wyrzuciłam z siebie słowa. – Przepraszam, przepraszam, ja... ach, cholera jasna... n-nie mogę oddychać. Ale w-wciąż... bardzo przepraszam, że... z-zasnęłam...

James nakrył moje dłonie znajdujące się na jego piersi, odrywając jeden palec po drugim od swojej persony. Początkowo myślałam, że robił to, ponieważ był taki rozwścieczony, iż nie mógł znieść mojego dotyku, ale kiedy nareszcie wysunął się z mojego śmiertelnego uścisku na tyle, by się odwrócić, zdecydowanie nie wyglądał na złego. Właściwie to przypatrywał mi się tak jak zwykle – jakbym była kompletnie świrnięta.

- Auć – powiedział najpierw, potrząsając rozdrażniony głową. – To bolało.

- Jestem... paskudną... osobą – wydyszałam, chcąc jedynie zatopić się w jego wygodnej koszuli i zaczekać kilka wieków, dopóki jego gniew nie złagodnieje. – Nieszczęsną... okropną... n-naprawdę cholerną...

- Nieomylna. Oddychaj – rzekł James w tym samym czasie, kiedy ktoś wyszedł zza niego i rzucił:

- No, to zdecydowanie jest dla ciebie interesujący wizerunek, Evans. Jednakże trochę „skacowany", nie sądzisz?

James nie odrywał ode mnie wzroku, który był zarówno rozbawiony, jak i niedowierzający, ale Syriusz jawnie szczerzył się w uśmiechu, obrzucając lubieżnym spojrzeniem mnie oraz mój złożony-dla-jego-najlepszego-kumpla-dziękuję-bardzo strój. Przestałam prychać i sapać na tyle długo żeby spojrzeć na niego wilkiem i spleść ramiona na piersiach, ale wyglądał na niewzruszonego. Nie było to żadnym zaskoczeniem, ale i tak poczułam irytację.

- Idź sobie – rozkazałam, kiedy już mogłam normalnie oddychać. Przegoniłam go machnięciem dłoni, po czym szybko przyłożyłam ją z powrotem do piersi. – Muszę porozmawiać z Jamesem. Sama. Idź... zjeść czy coś tam.

- Nie zostajemy – odpowiedział Syriusz tonem wyniosłym i o wiele za bardzo zadowolonym z siebie niż to przystoi. – Wpadliśmy tylko, by zobaczyć czy żyjesz.

Przeniosłam wzrok na Jamesa, mając nadzieję na usłyszenie szybkiego sprzeciwu na słowa jego przyjaciela, ale napotkałam jedynie skruszone wzruszenie ramion.

Poważnie? I to by było na tyle? Olewał mnie. Ale co z naszą pogawędką? Co z ultimatum? Co z tym DURNYM, ZAGRAŻAJĄCYM ŻYCIU SPRINTEM, KTÓRY WŁAŚNIE ODBYŁAM, ŻEBY SIĘ TUTAJ DOSTAĆ?

Pomyślałam, że może czekał na wytłumaczenie, że był wściekły, iż to ja olałam jego i potrzebował jakiegoś balsamu na ukojenie swojego ego nim przyzna, iż tak naprawdę nie miał zamiaru opuszczać Wielkiej Sali, po prostu przekupił Syriusza, żeby tak powiedział, by dać mi nauczkę. Zwykle nie przejmowałabym się kojeniem czyjegoś ego, ale tym razem to ja źle zrobiłam, więc przypuszczam, że trzeba było zrobić wyjątek.

- Zasnęłam – powiedziałam, kiwając szczerze głową, czekając na nadchodzącą zmianę zdania. – Chyba byłam o wiele bardziej zmęczona niż sądziłam. Czytałam, ale potem wydaje mi się, że opadły mi powieki i nagle zrobiło się jasno...

- Nic się nie stało, Nieomylna – przerwał mi James, zbywając beztrosko moje usprawiedliwienie. Wyglądał, jakby wcale się nie przejął tym, że go porzuciłam. – Kiedy nie mogłem cię wczoraj znaleźć zapytałem Grace i powiedziała mi, że ci się przysnęło. Przed godziną policyjną. I zapewne nie powinniśmy cię budzić.

Chciał, żeby to zabrzmiało beztrosko – poznawałam po tym, jak pilnował swojego tonu, że chciał by to wszystko brzmiało beztrosko – ale te dwa ostatnie fragmenty powiedziały mi wszystko co musiałam wiedzieć o uczuciach Jamesa. Próbował to ukryć, ale w jego słowa wkradło się powątpiewanie. Może gdybym nie była wyczulona na każde działanie i kaprys Jamesa Pottera umknęłaby mi ta subtelna zmiana, ale teraz wiedziałam lepiej.

Pomimo jego słów, pomimo jego zachowania Jamesa poruszyła nasza niedoszła rozmowa. I byłam przekonana, iż uważał, że uniknęłam jej celowo.

Najżałośniejsze było, że to było tak bliskie czegoś, co bym zrobiła, iż nie wiedziałam jak się bronić.

Cholera. Głupie, zmęczone ciało.

Ale musiałam spróbować. Nie zrobiłam tego celowo. Choć raz nie zrobiłem tego celowo!

- To nie był podstęp, przysięgam! – zawołałam, robiąc krok w jego stronę. – Naprawdę odpłynęłam. Powinieneś był powiedzieć Grace, żeby mnie obudziła kopniakiem czy coś! Przyszłabym... pójdę teraz, na brodę Merlina. Chodź. Wyjdziemy teraz i...

James potrząsał głową.

- Nie mogę. Obiecałem chłopakom, że zajrzymy do kuchni. Remus i Peter już czekają. Nie przejmuj się tym, dobrze? Nic się nie stało.

Ale bardzo wyraźnie coś się stało i teraz to ja się wściekałam, ponieważ to nie była moja przeklęta wina, że moje ciało nie potrafi znieść większego obciążenia niż cholerne trzyletnie dziecko, bo inaczej wybiera się do miasteczka snu. Spojrzałam na Jamesa, potem na Syriusza i o dziwo, to ten drugi pokazywał mi jakieś sygnały. Nieznacznie, ale stanowczo, Syriusz patrzył na mnie, kręcąc leciutko głową. Jego oczy wyraźnie mówiły „Daj sobie spokój", ale chciałam zawyć i tupnąć nogą. Nie wiedziałam czy miał na myśli „Daj sobie spokój, bo on mówi prawdę. To naprawdę nic takiego" czy „Daj sobie spokój. Nie jest teraz w stanie z tobą tego omawiać, daj mu odejść i porobić ze mną męskie rzeczy powiększające ego, zanudzaj go później".

A może wiedziałam, o które chodziło, po prostu nie chciałam tego przyjąć do wiadomości.

Kurde.

Podwójne cholerne pieprzone kurde.

Próbowałam przełknąć dyskomfort. Tak, ulżyło mi, że uniknęłam pocisku przerażającej Lekkomyślnej Rozmowy, ale nie kosztem Jamesa! Wiedziałam, że będzie zagniewany, ale nie spodziewałam się, że będzie taki... sama nie wiem. Pozbawiony złudzeń? Rozczarowany mną? Wydawało się, że odczuwał i to, i to, a co gorsza usiłował udawać, że wcale tak nie jest. Nie wiedziałam, o co tu chodziło, ale nie mogło to być nic dobrego. Jednak czułam, że nie miałam innego wyboru jak się na to godzić. Jeżeli nie zamierzał o tym mówić, to nie zamierzał. Będę musiała zaczekać.

- Aha. Um. Jasne. Kuchnia. Kumam. Brzmi superowo. – Bawiłam się skrępowana potarganymi włosami, starając się o uśmiech, ale zastanawiając się czy mi wyszło. Coś mi mówi, że nie. – Zawsze możemy porozmawiać później, racja?

James wzruszył ramionami.

- To naprawdę nie było nic ważnego. Może zaczekać.

Cudownie. Teraz w ogóle nie chce ze mną rozmawiać.

Jakim cudem pakuję się w takie sytuacje?

Pewnie coś bym wtedy powiedziała, coś graniczącego z płaszczeniem się i przeciwnego prośbie Syriusza, żeby odpuścić, ale James nie dał mi żadnej szansy. Bez chociażby „za pozwoleniem", posłał mi jeszcze jeden niezbyt-szczery (czy on myślał, że nie poznam różnicy?) uśmiech, powiedział:

- Cóż, dobrze wiedzieć, że nie zostałaś okaleczona ani inaczej trwale uszkodzona. – Po czym obejrzał się na Syriusza, dodając: - Gotów na jedzenie, kumplu?

- Urodziłem się gotowy – odpowiedział Syriusz i pokazał Jamesowi, by ruszał. – Będę tuż za tobą.

James pomachał mi na pożegnanie i zerknął krótko na Syriusza przed opuszczeniem sali. Gdy Syriusz poszedł w ślad za nim chwyciłam go za ramię. Nie zaprotestował. On również miał mi coś do powiedzenia.

- Idiotka – syknął.

Och, dzięki. Jakbym nie czuła się wystarczająco paskudnie.

- Naprawdę zasnęłam! – odszepnęłam rozpaczliwie i nagląco. Wiedziałam, że nie mogłam go zatrzymać długo. James zaraz zauważy. – Kurde. Kurde. On mnie nienawidzi. Nienawidzi, prawda?

Syriusz zrobił minę.

- Pogadam z nim. Ale na litość boską, Evans, powinnaś się starać.

- Staram!

Syriusz nie wyglądał wcale na przekonanego, ale chyba liczyło się, że był skory porozmawiać z Jamesem w moim imieniu. Nie miałam pewności czy „rozmowa" potoczy się w stylu: „Serio, stary, ona na pewno się kimnęła" czy „Serio, stary, weź ją rzuć", ale w tej chwili wszystko było poza moją kontrolą.

Stary Gniewny Syriusz zdecydowanie wybrałby to drugie, ale chyba Nowy Przyjacielski Syriusz może niechętnie popierać to pierwsze.

A przynajmniej mam nadzieję, że niechętnie popiera pierwsze.

Wiedźma może tylko mieć nadzieję.

Tylko tyle mi pozostało.

Jasna cholera. Wiedziałam, że nic dobrego nie wyjdzie z tej durnej rozmowy. Wiedziałam już, kiedy James tylko o niej wspomniał. Ale co ja mam teraz począć, do diabła? Czuję się trzy razy bardziej nieszczęśliwa, ponieważ... cóż, nie czułam się szczególnie nieszczęśliwa, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że Jamesowi naprawdę zależało na tej swojej kretyńskiej rozmowie. Troszkę spanikowana, tak, niechętnie myślałam o tym, że zostanę skrzyczana, zdecydowanie, ale pod koniec dnia nie żałowałam zaśnięcia. Nie chciałam tej rozmowy. Nie chciałam słuchać wymyślonego przez Jamesa ultimatum. Miałam już dosyć na głowie. Nie potrzebowałam jeszcze i tego.

Ale teraz... och, teraz żałuję, że nie poszłam wczoraj z Jamesem do lasu i nie odbyłam tam tej przeklętej, głupiej rozmowy. Przynajmniej teraz mielibyśmy ją za sobą, a on nie byłby taki... jakiś. Chyba najbardziej mnie denerwuje, że próbował zbyć całą sprawę, kiedy wyraźnie mu nie pasowała. Gdyby dał mi się wytłumaczyć, dałby sobie powiedzieć, że nie pogrywałam sobie z nim, że naprawdę zasnęłam przez przypadek to nie czułabym się tak okropnie. Ale nie zrobił tego, a ja czułam się okropnie i to wszystko było wielkim, cholernym bałaganem.

Powinnam była wiedzieć, że nie będę mogła mieć normalnych przygotowań do prostej randki. Czym jest moje życie bez dodatkowych dwunastu komplikacji?

Dzięki, karmo. Wielkie dzięki.


Później, Antyczne Runy

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 285

Najdroższy profesorze Lundi,

Wiem, że jest pan jedynie radosnym staruszkiem, który jest za bardzo podniecony strasznie starymi magicznymi znakami niż to zdrowe i nie potrafi pan zrozumieć, dlaczego ktoś nie czułby tak wielkiego entuzjazmu, co do tych wspomnianych strasznie starych magicznych znaków, co pan, ale muszę powiedzieć profesorowi... Mily-va-Lily po prostu nie ma ochoty dzisiaj na Runy.

Wiem, iż może pan pomyśleć, że to przez fakt, iż w tej klasie znajdują się Arogancki Amos i Jędzowata Julie, ale tak naprawdę nie myślę już o nich i ich zdradzieckich dramatyzmach. A może myśli pan, że to dlatego, iż właśnie do mnie dotarło, że dokładnie za tydzień odbędzie się egzamin z Transmutacji, a ja dalej wiem tylko dziesięć procent z tego, co powinnam wiedzieć, ale to jest teraz moim najmniejszym zmartwieniem. A może myśli pan, że moje zadanie superszpiega natrafiło na przeszkodę w formie jednej jedynej profesor Abbott biorąc pod uwagę, że – choć cieszy się, że posiadam kręgosłup moralny – wciąż jest generalnie straszną kobietą i prawdopodobnie nie doceniłaby pytań dotyczących mrocznych katastrof dziejących się pod jej nosem, ale tutaj również byłby pan w błędzie.

Myliłbyś się w tym wszystkim, Lundi. Bardzo.

Przez chwilę te sprawy chodzą mi po głowie – wszak cóż to byłby za świat, gdybym nie miała w rękach kilku katastrof naraz – ale żadna z nich nie równa się bałaganowi, który zrobiłam z mojego życia osobistego.

Ponieważ jestem całkiem pewna, że spieprzyłam, profesorze. Spieprzyłam po królewsku.

Prawdopodobnie zaszokowałam pana moim ordynarnym słownictwem, ale szczerze mówiąc, profesorze, nie mam na to trafniejszego słowa. Całkowicie i być może nieodwołalnie spieprzyłam i nie wiem jak to naprawić.

Widzi pan, mój bardziej-potencjalny-niż-przyjaciel, ta sama osoba, którą być może... no cóż, nie wiem czy naprawdę... ale zależy mi na nim bardziej niż na większości, to na pewno... tak czy inaczej, on. James. To z nim spieprzyłam po królewsku, ponieważ zasnęłam, nie odbyliśmy naszej rozmowy i choć większość ludzi powiedziałoby: „Serio? I tyle? To twój epicki problem?" nie zdają sobie sprawy, że tu nie chodzi o pominiętą pogawędkę. To jeden z tych dylematów „większy-problem-ukryty-za-mniejszym-problemem", który James próbuje zbyć, ale to mu się nie udaje. Czy on szczerze myślał, że nie wyczułam chłodu, który próbował ukryć, kiedy przypadkowo-celowo zaszłam pod klasę Numerologii w drodze na Runy? Myślał, że nie widziałam tego wymuszonego uśmiechu? Co ja, ślepa?

Więc teraz muszę wymyślić, jak to naprawić, profesorze. Poważnie. I wiem, że to nie będzie proste, nawet jeśli mam po swojej stronie niechętnego Syriusza, ale i tak będę musiała to zrobić. Nie ma innego wyboru. Muszę to naprawić, bo inaczej koniec. Naprawdę koniec.

Dlatego będzie musiał pan przestać zadawać mi pytania, profesorze. Serio. Proszę przestać. Wiem, że jestem jedną z niewielu w tej klasie, którzy nie mają jeszcze kłopotu z czytaniem po angielsku – tym bardziej antycznych run – ale będziesz musiał dzisiaj naprawdę spróbować nauczać, kolego. Przykro mi. Nie zawsze mogę być Twoją podporą. Nie mam dziś na to czasu. Może na następnej lekcji, w porządku?

Pańska Odrobinę Nieszczęśliwa,

Lily Evans


Później później, Zaklęcia

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 286

No dobra. Rozgryzłam dlaczego wyglądasz tak cholernie potwornie, Lil, i chcę byś wiedziała... nie przejmuj się. Wszystkim się zajmę. -GR

Co? -LE

Wyglądasz trochę blado, Lil. -EV

Oczywiście. Ale jak napisałam, to nie pora na panikę. Mam odpowiedź.

Naprawdę?

Tak. Powtórz teraz ze mną: ZAMSZOWA SPÓDNICA EMMY.

Um.

Moja co?

Zamszowa spódnica. Ta jasnobrązowa, którą kupiłyśmy wtedy na Pokątnej i poszłaś w niej na tę przerażającą randkę z Mosbym Buckettem. Cóż to było za marnotrawstwo spódnicy.

Oj, Mosby nie był wcale taki straszny. Nie umiał trzymać rąk przy sobie, prawda, ale zawsze mogło być gorzej.

Jasna cholera. Nawet nie pomyślałam o tym, co jutro założę. Kurde.

A potem sobie myślę... czekaj, co? Nawet o tym nie pomyślałaś?

Nie! Cholera, cholera, cholera.

Próbujesz mi powiedzieć, że to nie był atak paniki spowodowany modą? Naprawdę?

Niby od kiedy Lily przeżywa ataki paniki spowodowane modą?

No może nie takie prawdziwe ataki, ale to jest Jamesowa Randka. Pierwsza Jamesowa Randka. Jeżeli kiedykolwiek był na to czas...

Jeżeli w ogóle jest Jamesowa Randka.

ŻE CO?

Lily, nie.

Ej! Cholera, mogłabyś przestać mnie bić, Gracie? Merlinie.

Nie wymigasz się, Lily Evans! Zaciągnę cię tam kopiącą i wrzeszczącą, jeśli będę musiała!

Dziękuję za cudowny głos zaufania, ale dla twojej informacji nie martwię się sobą, tylko Jamesem. Spieprzyłam.

Och, Merlinie dopomóż.

Co się stało?

Wczoraj wieczorem powiedział, że musi ze mną porozmawiać, ale mówił o tym strasznie dziwnie i głupio, i przypuszczam, że stałam się przez to trochę nerwowa i nadpobudliwa, bo przypadkiem zasnęłam i przegapiłam całą przeklętą rzecz, a on teraz zachowuje się jeszcze dziwniej, bo chyba uważa, że zrobiłam to naumyślnie, ale nie zrobiłam i teraz wszystko jest pochrzanione i dlaczego, do diabła, żadna z was mnie nie obudziła, kiedy James wczoraj o mnie pytał?

O rany.

Nic nie mówił, że chodzi o jakąś ważną rozmowę! Zapytał tylko gdzie jesteś, a ja powiedziałam, że śpisz u siebie w łóżku i zapewne lepiej będzie cię nie budzić, ponieważ robisz się bardzo zrzędliwa, kiedy się nie wysypiasz!

I nie pomyślałaś, że to brzmi jak najbardziej kiepska wymówka na świecie?

Nie wiedziałam, że to była okazja na wymówki! Ale kiedy teraz o tym wspominasz, rzeczywiście był po tym trochę dziwny. Pomyślałam, że to dlatego, że nie miał z kim się całować.

Co ja mam teraz zrobić? To była jakaś ważna rozmowa, a on teraz nie potrafi nawet na mnie spojrzeć!

Na pewno nie jest tak źle, Lily.

Jest.

Nie może być. I James za nic by cię nie rzucił, ty głupku. Może ma focha, bo zrujnowałaś jego romantyczne plany na wieczór, ale nie ma czym się tak gorączkować – chociaż wiem, że gorączkowanie się to jedno z twoich ulubionych zajęć.

Grace, teraz nie jest na to pora.

Tak, bardzo nie pora, Grace.

Pft. Dobra. Nie pora. Ale wiecie, na co jest pora? Na modę. Nic nie mówi „Przepraszam, że nie doszło do naszej poważnej rozmowy" tak dobrze jak szczególnie zdzirowaty strój na randkę.

Grace.

Co? Taka prawda! Jak już mówiłam, wymyśliłam coś cudownie zdzirowatego. Wyobraź sobie: zamszowa spódnica Emmy, ten twój biały koronkowy top, moja uroczo dopasowana brązowa kurtka, a dopełnią to Zdzirowate Botki.

Czy Lily nie wyrzuciła Zdzirowatych Botków do ciemnych zakamarków szafy po Amosowej Randce? Myślałam, że już nigdy więcej nie będą miały okazji torturowania jej stóp?

Musi założyć Zdzirowate Botki.

Nie musi. Może założyć te ładne czarne na niskim obcasie. Będą pasować tak samo.

Nie.

Na brodę Merlina, Gracie...

Nie, Em, ona może mieć rację. Chociaż dosłownie boli mnie tego przyznanie, chyba muszę je założyć. James zasługuje na Zdzirowate Botki. Będę się musiała poświęcić.

Właśnie tak, Evans! Piękno ponad bólem!

Sądzę, że James wolałby widzieć cię mniej zdzirowatą niż kuśtykającą przez cały dzień.

Nie będę kuśtykacio-spacerować. Rzucę na nie zaklęcie poduszki. Poza tym po godzinie lub dwóch moje stopy i tak zdrętwieją.

Słuszna uwaga, skarbie.

Lily, naprawdę nie musisz tego robić. James dojdzie do tego, że nie chciałaś zrobić nic złego i wszystko się ułoży bez Zdzirowatych Botków.

Mam szczerą nadzieję, że masz rację, Em.

Ale w międzyczasie... witajcie, Zdzirowate Botki!

Psh.


O wiele później, Pokój Wspólny Gryffindoru

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 286

Zabawne. Kiedy jedna rzecz tragicznie się rozpada, inna czasami wpada na swoje miejsce bez najmniejszej prowokacji.

Nie, żebym zamierzała w ogóle przyznawać, że sprawa moja i Jamesa tragicznie się rozpada, ale zdecydowanie nie przypominała wczorajszych wielkich-gestów-i-szczęśliwych-dni. James nie ignoruje mnie wprost ani nic w tym stylu, ale na pewno nie próbował usiąść obok mnie na Zaklęciach i przez większość lunchu bawił się Grę w Klify z grupką hałaśliwych piątorocznych kretynów.

Ani razu nie wspomniano o mnie, jako o jednej z czepiających się klifu, ale zdecydowanie czułam, że tracę uchwyt na skalnej półce i nie miał kto mnie wciągnąć na górę.

Co już bardziej paskudne być nie może, gdybyście się zastanawiali.

Emma upierała się, że wszystko się ułoży, a Grace nie przestawała paplać o perswazyjnych i czyniących cuda mocach zdzirowatego obuwia, ale żadna z nich nie rozumie moich uczuć. Nie pojmują, że czuję... sama nie wiem. Jakbym zawiodła Jamesa czy coś. Jakbym była tak makabrycznie nieszczęsna, że to mi zostanie do końca życia. Choć świadomość, że ktoś jest na ciebie wściekły jest okropna... świadomość, że ktoś jest tobą rozczarowany jest milion razy gorsza. Szczególnie, kiedy wiesz, że ten sam ktoś poruszyłby niebem i ziemią, żebyście wy nie czuli tego samego, co on.

Więc czułam się opuszczona. Szczerze, kompletnie opuszczona.

Gdy doszłam w końcu na podwójne Eliksiry po lunchu, chciało mi się ryczeć.

- Wiesz co, istnieje tutaj pewna iskierka nadziei – powiedziała Grace, kiedy weszłyśmy do klasy Eliksirów, podejrzewam, że próbowała mnie rozweselić, chociaż to raczej nie było możliwe. James nie wyszedł z nami z lunchu.

- Co takiego? – zapytałam ponuro, mając nadzieję, że nie będzie znowu gadać o Zdzirowatych Botkach. Miałam już cholernie dosyć słuchania o Zdzirowatych Botkach.

Grace na szczęście miała na myśli inny temat.

- No teraz przynajmniej głęboko się nad tym wszystkim zastanowiłaś, prawda? Więc wiesz już na pewno, że chcesz jutro iść i nie musisz panikować. W innym razie nie byłabyś tym wszystkim taka podłamana, racja?

Jakoś nie potrafiłam wyciągnąć otuchy z tego szczególnego łuta szczęścia.

No bo szczerze? To była jej iskierka nadziei? Och, bajecznie! W końcu zyskałam dowód, że dokonałam dobrego wyboru, mówiąc „tak" Jamesowi kilka dni temu... po tym, jak wygląda na to, że on wszystko odwoła!

O tak. Iskierka nadziei. Jasne.

Zabijcie mnie.

Przeszyłam Grace tak wściekłym wzrokiem, na jaki było stać moje nieszczęsne ciało.

- Wybacz mój brak entuzjazmu – mruknęłam, opadając posępnie na stołek znajdujący się za naszym stanowiskiem pracy. Ponieważ Emma jest cudowną przyjaciółką, pozbyła się Maca (o którym nawet jeszcze dzisiaj nie pomyślałam. Czy dalej mnie nienawidzi? Czy wspomniał Emmie o naszej... eee, rozmowie? Coś mi mówiło, żebym o tym wiedziała, gdyby wspomniał. Najwyraźniej milczał) żeby zapewnić mi moralne wsparcie. Postawiła swój kociołek przy Grace.

- Naprawdę nie sądzę, żeby było tak źle, jak twierdzisz, Lily – orzekła pewnie po raz tysięczny albo i więcej. Wiem, że starała się mi współczuć, ale była w tym dość kiepska. – Może wydawał się trochę zdystansowany na lunchu, ale to nie jest koniec świata. Przejdzie mu, a wtedy porozmawiacie.

Wątpiłam w tezę Emmy tak mocno, jak ona w moją. Przez cały poranek próbowałam kilka razy poruszyć Lekkomyślną Rozmowę, ale za każdym razem dostawałam odmowę. W końcu Syriusz potrząsnął do mnie głową w geście „Przestań pogarszać sprawę!" i poddałam się.

- Mam nadzieję, że masz rację, Emmeline – westchnęłam, starając się nie wyglądać na bardzo odrzuconą. Nie wiem, jak sobie z tym radziłam, bo opierałam się nieszczęśliwie o nasze stanowisko. Po części liczyłam na to, że zaraz przyjdzie James i zobaczy, w jaki smutny stan mnie wprowadził. Wtedy przynajmniej wiedziałby, jak bardzo było mi przykro.

Ale druga część liczyła, że tego nie zrobi, ponieważ bała się dowiedzieć czy jego to w ogóle obejdzie.

Grace poklepała mnie czule po głowie.

- Głowa do góry, skarbeńku. Pamiętaj, że jeśli wszystko inne zawiedzie, zawsze zostaje ci moc Zdzirowatych...

- Do jasnej cholery, Gracie. Dosyć tych botków!

Grace uśmiechnęła się jak wielka stuknięta babka, jaką jest, ale nie potrafiłam podzielić jej rozbawienia. Gdy reszta klasy zaczęła wchodzić do środka i sama Abbott zrobiła swoje wejście, mogłam tylko kontynuować swoją odrzuconą pozę.

Wyobrażałam sobie, że będę odczuwać mnóstwo emocji dzień przed tym, jak nareszcie wybiorę się na randkę z Jamesem Potterem, ale nieszczęśliwe oczekiwanie na to czy zdecyduje się mnie rzucić na pewno do nich nie należało. Wtedy zdałam sobie sprawę, jak James musiał się przeze mnie paskudnie czuć przez cały ten czas. Wyobraźcie sobie, że musicie tygodniami tkwić w tym przygnębiającym stanie zawieszenia! Jakim cudem on to znosił? Dlaczego po prostu się nie poddał? Ja byłam w tym stanie zaledwie kilka godzin i już byłam gotowa chować się w łóżku przez tydzień, i dobrze sobie popłakać. Domyśliłam się, że to pewnie mówi coś bardzo przerażającego o moim głębokim zaangażowaniu, ale myślenie o tym jeszcze bardziej przygnębiało, więc przestałam.

Na szczęście Abbott odpowiednio odwróciła moją uwagę od zbytniego rozmyślania nad którymkolwiek z moich problemów poprzez (sprytnie) rozpoczęcie lekcji.

- Spokój! Proszę się... Rook... uspokoić. – Abbott stała na przedzie klasy, patrząc wilkiem na Phila Rooka, który zeskoczył zawstydzony ze stołka, na którym przed chwilą balansował na jednej nodze. Tłum wokół niego rozproszył się i wszyscy zajęli swoje miejsca. Bezmyślne przed-lekcyjne rozmowy ucichły. Abbott przemówiła, jak tylko jej głos zaczął przebijać się przez wszystkich innych. – Strona 483. Migiem.

Nastąpiło kilka pomruków i jęków, lecz najbardziej dominował odgłos przewracanych stron, gdy wszyscy przekartkowywaliśmy nasze podręczniki na odpowiednią stronę. Rozdział nosił tytuł „Mikstury zmniejszające gorączkę", a pod nim lista około piętnastu mikstur. Niektóre rozpoznawałam, a inne były mi kompletnie obce i wahały się one od śmiesznie prostych do bardzo skomplikowanych.

- Dzisiaj nie ma czasu na próżnowanie – oświadczyła Abbott, skanując klasę zmrużonymi oczami. – Każde z was ma wybrać z tej strony miksturę i skończyć przed końcem lekcji. Pragnę otrzymać zakorkowaną litrową buteleczkę. Będę przy was krążyć. Składniki znajdziecie w szafkach z tyłu. Zaczynajcie.

Abbott nigdy nie była zwolenniczką rozległych instrukcji i wyglądało na to, że ta krótka gadka to wszystko, co dostaniemy na dzisiejszej lekcji. Zerknęłam szybko na stronę z miksturami, ale najwyraźniej nieszczęście wpływa na wzrok, ponieważ wszystko było rozmazane. Naprawdę nie chciało mi się tego naprawiać.

- Chodź no, Smutna Sue – powiedziała Grace, ciągnąc za kołnierzyk mojej bluzki. – Splądrujmy szafki zanim znikną wszystkie dobre składniki.

Grace miała rację. Chociaż mnie to bolało, musiałam zabrać się do pracy. Zmusiłam się do wstania z krzesła i razem z Grace oraz Emmą ruszyłam na tył klasy. Po drodze minęłyśmy stanowisko Jamesa, ale on i Remus nadal pochylali się nad swoimi podręcznikami, uczestnicząc w szczególnie gorącej dyskusji o tym, jaką uda im się stworzyć miksturę bez rozwalenia swoich kociołków.

Gdy przechodziłam obok, ani razu nie podniósł wzroku.

Zdecydowałam się na eliksir pieprzowy, bo go znałam i był stosunkowo prosty. Mikstura składała się głównie z części salamandry, a kolejka przy tej szafce była już całkiem duża. Ustawiłam się z tyłu, czekając cierpliwie na moją kolej. Jeśli zabraknie salamandry, będę musiała poprosić Abbott o więcej. Nie było opcji, żebym w obecnym stanie poradziła sobie z czymś bardziej skomplikowanym od eliksiru pieprzowego.

Właśnie udało mi się dotrzeć do przodu, kiedy nagle ktoś przycisnął mi do piersi zimny przykryty pojemnik.

- Zostaw to – rozkazała profesor Abbott, podsuwając mi pojemnik – jajeczka żuka – kiedy obróciłam się zaskoczona. Zręcznie odsunęła mnie od szafki z częściami salamandry. – Serum Theltax wymaga jajeczek żuka.

Nie powiedziała nic więcej, upewniła się tylko, że trzymam mocno pojemnik z jajeczkami, po czym odeszła, żeby popastwić się nad jakąś inną biedną duszyczką. Penny O'Jene zostawiła na swoim stole otwarty podręcznik i omiotłam go szybkim spojrzeniem, szukając wspomnianej przez Abbott mikstury. Serum Theltax znajdowało się na dole kartki – im bardziej w dół, tym trudniejszy eliksir – i posiadało jeden z trudniejszych zestawów poleceń.

Cholera jasna, czy ta kobieta zwariowała?

Nie umiem tego uwarzyć! Nawet nie potrafię zacząć! Czy Abbott nie zdawała sobie sprawy, że chodziło mi tylko o ucieczkę od zanurzenia się w kadzi kwasu? Czy to miało mi w czymś pomóc? Chciałam roześmiać się, wrzasnąć albo zapłakać, ale byłam zbyt nieszczęśliwa, żeby zrobić którekolwiek, a przecież nie mogłam się sprzeczać z Abbott. Zamiast tego musiało mi wystarczyć bardzo wściekłe przeszywanie jej oddalających się pleców i miałam nadzieję, że serum Theltax było wysoce łatwopalne i że wejdzie w gwałtowny kontakt z iskrzącym się końcem mojej różdżki w ciągu zbliżającej się godziny.

Ale może ta cała iskierka nadziei nie zawsze jest tak zwariowana – na przykład kiedy wymyśla ją Grace – ponieważ chyba była jakaś jasna strona tej pomylonej mikstury. Bo kiedy byłam taka skupiona na wściekaniu się na Abbott za narzucenie mi tego nonsensu, a potem skupiona na tym, żeby nie wysadzić zamku w powietrze... zapomniałam, że powinnam użalać się nad sobą. Serum Theltax nie pozostawiało czasu na fochy, chyba że znowu chciałam wylądować w Skrzydle Szpitalnym.

- Czy to ma tak wyglądać? – zapytała Emma w połowie lekcji, pochylając się nad moim kociołkiem i patrząc z powątpiewaniem na żółtą miksturę z grudkami. Starłam pot z czoła wierzchem dłoni, próbując nie robić kwaśnej miny, kiedy lekarstwo Emmy wytwarzało przyjemny aromat.

Głupie eliksiry. Nie cierpię cholernych eliksirów.

Grace również nachyliła się nad moim kociołkiem, a potem spojrzała na mój otwarty podręcznik.

- W książce jest napisane, że ma być w tym kolorze. – Spojrzała do tyłu, gdzie Kiki również próbowała osiągnąć Theltax. Jej mikstura była kremowa jak zupa. – Eee, ale nie jestem przekonana, co do konsystencji.

- To jest maść – broniłam się kiepsko. Byłam prawie pewna, że one powinny być gęste. – Poza tym jeszcze nie skończyłam.

Ale nawet, kiedy skończyłam dziesięć minut i jedenaście obrotów w lewo później, serum wciąż nie przypominało tego Kiki. Gotowałam się w sobie, gapiąc się w mój kociołek z pogardą, nienawidząc Abbott z mocą, której naprawdę nie potrafiłam opisać. Dlaczego musiała zmienić mój plan? Mogłam zrobić eliksir pieprzowy. Właściwie to mogłam wytworzyć cholernie wspaniały eliksir pieprzowy. Czy ona nie wie, że mam kompleks niższości? Czy próbuje doprowadzić mnie do alkoholizmu?

Naprawdę się nad tym zastanawiałam, gdy Abbott krążyła po klasie, zaglądając do naszych kociołków i rzucając standardowe kąśliwe uwagi. Najpierw doszła do Kiki – napuszonej kretynki Kiki, która stała dumnie wyprostowana przed swoją kremową miksturą w kolorze słońca. Abbott unosiła za sobą garść pustych zlewek. Rozdawała je uczniom, których eliksiry chciała wziąć do siebie. Gdy oddała jedną Kiki, prawie że poddałam się na miejscu.

- Proszę napełnić fiolkę swoim eliksirem, panno Molter – powiedziała Abbott lekkim i niewzruszonym głosem. A potem tak szybko, że prawie mi to umknęło: - Następnie proszę podejść do stanowiska panny Evans i napełnić zlewkę jej Theltaxem. Być może w międzyczasie nauczy panią, jak odpowiednio przyrządzić maść.

Czy ona właśnie...?

Jasny gwint.

I rzeczywiście Abbott odwróciła się i posłała nie jedną, ale dwie zlewki do mojego stanowiska, które zawisły przede mną, kiedy gapiłam się na nią otumaniona.

- Dziękuję, że nie dostarczyłaś więcej pożywki naszym umywalkom, Evans – rzuciła energicznie i na tym koniec. Posłała mi nieznacznie porozumiewawcze spojrzenie i przeszła do kolejnej osoby, tak po prostu.

Huh.

No cóż.

Lily Evans, Mistrzyni Eliksirów. Jak mogłam zapomnieć, że jestem niesamowita?

- Rzygać mi się chce – mruknęła Grace po tym jak Abbott ledwie westchnęła na jej Miksturę Bithorn. Wyglądała na tak obrzydzoną, jak twierdziła, ale nie mogłam przestać się uśmiechać. Ha! Przyjmij to, cholernie głupia, gęsta, grudkowata Maści Theltax! Uważaj się za podbitą.

To był pierwszy raz w tym dniu, kiedy poczułam się zadowolona. I choć nie podobało mi się tego przyznanie, to musiałam podziękować za to Abbott. Nawet poczułam się na tyle dobrze, żeby znowu zerknąć krótko na Jamesa – to był pierwszy raz w ciągu całej lekcji – i oczywiście posyłał mi mały uśmiech mówiący „Oj-ty-pupilku-nauczyciela-ale-i-tak-mi-się-podobasz".

Niewiele, ale zawsze coś.

A potem nagle stało się coś jeszcze. Niezwiązanego z Jamesem, ponieważ zaakceptowałam już fakt, że sprawa nie jest już w moich rękach, ale mierzyłam się w tej chwili z jeszcze jednym problemem, prawda? Problemem z Abbott. Kryzys superszpiega. Nie wiedziałam wcześniej jak się do tego zabrać, nie wiedziałam jak wyciągnąć coś z Abbott tak, żeby nie wyrzuciła mnie na zbity pysk, śmiejąc się przy tym złośliwie, ale teraz...

Plan przyszedł szybko. Może nie był niezawodny, ale czarownica musiała robić, co musiała. A w tym wypadku musiałam wkupić się w łaski Abbott. Teraz chyba wiedziałam jak.

Reszta lekcji minęła szybko i tylko parę szczęśliwych dusz zostało obdarowanych specjalnym wyróżnieniem drugiej zlewki. Gdy Abbott ogłosiła koniec lekcji, ostrzegając wszystkich, żeby wyczyścili na błysk swoje stanowiska pracy (Willie Rhodes wysadził wcześniej swój kociołek i wciąż szorował ciekawie wyglądającą plamę na swojej drewnianej ławce) ja zostałam w tyle, kiedy Grace marudziła głośno.

- Zabierzcie mnie stąd – powiedziała, wrzucając podręcznik do swojej torby i zadygotała teatralnie. Wyglądało na to, że nie lubiła przebywać w lochach dłużej niż to konieczne.

- Nie zapomnij o kociołku – ostrzegła Emma, biorąc swój własny, żeby zanieść na tył klasy. Rzuciła mi spojrzenie. – Idziesz, Lil?

Pokręciłam głową, powoli układając własne rzeczy.

- Muszę zapytać o coś Abbott. Niedługo przyjdę.

- Nawiązuje więź z nową najlepszą kumpelą – prychnęła Grace. – Zdrajczyni.

Wywróciłam oczami, ale nie poprawiłam jej. Jeśli chciałam, żeby mój plan zadziałał, Abbott i ja musiałyśmy zostać kumpelami. Inaczej nic mi nie powie.

Abbott rozmawiała z Williem o ryzyku związanym z ogniem, ale wyglądało na to, że wykład dobiegał końca. Pozostali maruderzy w końcu opuścili lochy, ale ja nie ruszałam się z miejsca, nadal pakując się najwolniej jak się dało. Kiedy Abbott w końcu odprawiła Williego, chwyciłam za torbę i skierowałam się ku jej biurku. Podniosła wzrok na dźwięk moich kroków.

- Evans – rzekła.

Posłałam jej lekki uśmiech, przybierając przyjazne nastawienie.

- Pani profesor. Ja tylko... cóż, zastanawia mnie coś. Dlaczego nie pozwoliła mi pani uwarzyć eliksiru pieprzowego?

- Bo miałam już wystarczająco dużo głupców warzących eliksir pieprzowy i nie potrzebowałam jeszcze jednego – odparła Abbott, patrząc na mnie spod uniesionej brwi, rzucając mi ciche wyzwanie, żebym się sprzeciwiła. Nie zrobiłam tego, ale nie zamierzałam tak tego zostawiać.

- Nie byłam pewna czy dobrze zrobiłam maść – powiedziałam, robiąc kolejny krok do przodu. – Właściwie to zdziwiłam się, że tak dobrze wyszła. To sprawiło, że pomyślałam... - urwałam tutaj, zastanawiając się jak rozegrać ten plan. Musiałam zachować ostrożność. Jeżeli źle to sformułuję, to mogę nie dostać potrzebnych mi informacji. Mogłaby z łatwością mnie przejrzeć. – Cóż, tak naprawdę nigdy nie dałam sobie okazji na przetestowanie moich umiejętności – rzuciłam szybko, podtrzymując beznamiętny wyraz twarzy. – A chciałabym. Dzisiejszy dzień to tak jakby potwierdził. Ale nie jestem pewna czy zajęcia praktyczne są do tego odpowiednie. Więc tak sobie myślałam... czy mogłabym od czasu do czasu skorzystać z klasy? I z niektórych składników?

Abbott zdawała się przypatrywać mi tylko kilka sekund i zaczęłam się zastanawiać czy wyczuła mój blef. Spodziewałam się, że podobną prośbę złożyli kiedyś Jack i Evan, jeżeli twierdzenie Maca, że musieli o wszystkim informować Abbott było prawdziwe. Gdybym zdołała rozgryźć ten proces, przekonać się jak prosta lub skomplikowana jest cała sprawa, to może udałoby mi się znaleźć lukę. To nie było wiele, ale innego planu nie miałam. Gdyby tylko udało się nakłonić do niego Abbott.

Na początku nie byłam pewna czy da się nabrać. Pomiędzy jej ogólnie nieprzyjemnym usposobieniem, a sposobem, w jaki patrzyła na mnie tak przeszywająco nietrudno było zrozumieć moje wahanie. Ale to naprawdę dziwne, jak bardzo można się pomylić w stosunku do drugiej osoby, ponieważ kiedy spodziewałam się odrzucenia, Abbott oszołomiła mnie słowami:

- Zastanawiałam się czy będziesz brać to pod uwagę. – Skinęła mi krótko głową z zadowoleniem. – Będziesz starać się o przyjęcie do Akademii Aurorów, prawda?

Myślę, że trochę opadła mi szczęka, ale jakoś udało mi się wydukać:

- Eee, tak...

- Filius zdaje się myśleć, że jesteś nastawiona na oddział Zaklęć, ale zdziwiłabyś się, ile ma do zaoferowania oddział Eliksirów.

A potem – nie żartuję, ona naprawdę to zrobiła – jak gdyby odłożyła ją specjalnie dla mnie, wysunęła szufladę w biurku, przełożyła kilka kartek, następnie podała mi grubą broszurę.

Jednostka Aurorów: Oddział Eliksirów

Warzenie w Obronie

Ona tak na serio?

Przyjęłam broszurę z czymś, co można nazwać tylko szokiem. Wpatrywałam się tępo w okładkę, po czym wróciłam spojrzeniem do Abbott. Nie potrafiłam ukryć oszołomienia.

- Pani naprawdę uważa, że jestem wystarczająco dobra? – zapytałam.

Nie wyobrażałam sobie, że otrzymam od niej jawny komplement i raczej nie dostałam, ale i tak było cholernie blisko.

- To możliwe przy odrobinie pracy i wystarczająco wysokiej ocenie z O.W.U.T.E.M.Ó.W – powiedziała i myślę, że mówiła szczerze! – Lochy są otwarte popołudniami i wieczorami. Co tydzień możesz układać ze mną plan.

Wciąż byłam w takim szoku po tym obrocie spraw, że prawie zapomniałam, że właśnie do tego dążyłam z tą rozmową. To znaczy wiedziałam, że od czasu do czasu udawało mi się co nieco na lekcjach, ale Abbott naprawdę myślała, że mogłabym pracować w tej profesji? Zarabiać tym na życie? Ten oddział eliksirów to coś poważnego, w tej drużynie są prawdziwi mistrzowie. McGonagall opowiadała mi o nich na jednym z naszych zawodowych spotkań.

Ale w ogóle nie brałam tego pod uwagę... jak bym mogła... naprawdę?

Huh. Podoba mi się to.

Ale mogłam myśleć o mojej przyszłości, jako Mistrzyni Eliksirów innym razem. Teraz musiałam dokończyć zadanie w pierwszej pracy, tej jako superszpieg, i nic nie mogło mnie od niego oderwać na dłużej.

- Um, więc muszę tylko panią informować, tak? – zapytałam, spychając rozmowę na właściwe tory, zastanawiając się czy już nie dostałam odpowiedzi. – I mogę tak po prostu używać składników z szafek?

Abbott pokręciła głową.

- W moim gabinecie jest księga rezerwacji. Gdy tylko będziesz potrzebowała skorzystać z klasy, zapisz się w księdze i powiem panu Filchowi, żeby cię wpuścił. Możesz korzystać ze wszystkich składników, ale musisz notować, co wykorzystujesz. Jeśli będziesz musiała zamówić jakieś składniki, porozmawiaj ze mną.

Kiwałam głową, przyswajając sobie wszystko. To nie brzmiało zbyt niezawodnie. Najwyraźniej nie było żadnego nadzoru po zaklepaniu sobie klasy i nie miałam pewności jak rygorystycznie pilnowali składników. Skąd Abbott mogła wiedzieć czy uczniowie korzystają z tego, co spisują? Mac był szczery, ale co z resztą? To znaczy wiem, że wszystkie niebezpieczne składniki są zamknięte na klucz, ale to nie znaczy, że nikt nie zdoła się do nich dobrać.

W tym momencie wiedziałam na pewno, że muszę dobrać się do tej książki.

Po osiągnięciu tego, co potrzebowałam postanowiłam szybko się stamtąd wydostać. Gdybym kontynuowała przesłuchanie, Abbott nabrałaby podejrzeń i gdybym przesiedziała tutaj jeszcze dłużej, to myślę, że wkręciłaby mnie w coś głupiego tylko dlatego, iż byłam taka zdumiona, że miała mnie za utalentowaną osobę. Biorąc pod uwagę, że Abbott była pewnie tak samo skrępowana rzucając komplementami, jak ja je przyjmując, przypuszczam, że to nic dziwnego, iż pozwoliła mi już odejść po tym jak obiecałam, że skontaktuję się z nią, jeśli będę potrzebować miejsca do wytwarzania eliksirów.

A więc tak, być może mój bardziej-potencjalny-niż-przyjaciel wciąż myśli nad tym, żeby rzucić mnie przed jutrzejszą randką i nie, nie jestem całkiem pewna, co z tym począć. Ale zaczynam zasługiwać na mój tytuł superszpiega i jestem superszpiegiem z genialnymi umiejętnościami warzenia eliksirów!

Ale jak, do diabła, mam się dobrać do tej księgi? No bo nie sądzę, żeby Abbott pozwoliła mi sobie ją przejrzeć, kiedy będę zapisywać się na niby sesję warzenia. Ale co jeśli te dupki są takimi idiotami, że zapisują wszystko, co wykorzystują? To byłoby bezcenne... więcej niż bezcenne. To byłoby istotne!

Hmph.

Hmph. Hmph. Hmph.

Mam nad czym myśleć.


Później Później, Pokój Wspólny Gryffindoru

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 287

Ja to widzę tak, że mogę załatwić to wszystko na jeden z dwóch sposobów:

1] Mogę dalej siedzieć tutaj ponura, zapłakana i pełna żalu nad tym, jak to wszystko jest w rozsypce, a mój bardziej-potencjalny-niż-przyjaciel nie zachowuje się nawet przyjacielsko, nie mówiąc już o potencjale, i pogodzić się z samotnym życiem w nędzy.

Albo

2] Mogę przestać być taką bierną dziwaczką, wyczołgać się z tego kąta depresji i skorzystać z rozpędu pociągu mojego ostatniego zwycięstwa w superszpiegostwie i naprawić sytuację zanim się pogorszy. Nie chce rozmawiać? Super. Będę za nim łazić aż mu się zachce! Nie mogę tu tak siedzieć i nic nie robić. Co mi to da? Depresję kliniczną, właśnie to!

Więc co brzmi na lepszy plan, hm?

Wygląda na to, że muszę odnaleźć pewnego upartego dupka.


Troszkę Później, Przed Szklarniami

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 287

Cóż, znalazłam upartego dupka – a nawet dwóch – ale nie tych, co szukałam.

- Ej, Evans! Tutaj!

Weszłam do Wielkiej Sali nastawiona na ostateczną rozgrywkę – byłam zdecydowanie gotowa oznajmić Jamesowi (tak głośno jak byłoby to konieczne), że nie dam się odstawić na bok bez walki. Był wściekły? Rozczarowany? W porządku. Może sobie zasłużyłam. Może miał ku temu prawo. Ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie wypowiem się w tej sprawie zanim on sobie coś postanowi. Nie miał prawa zrujnować mojej randki, nie dając mi choćby szansy, żeby naprawić sytuację. Nie pozwolę!

Ale mogłam być tak gotowa i chętna do walki, ile chciałam, ale co mi z tego, skoro nigdzie nie było Jamesa. A jego nieobecność stała się oślepiająco oczywista, kiedy zeszłam na kolację i nasz skrawek stołu był widocznie uszczuplony o Jamesa.

Jednakże obecni byli Grace i Syriusz. To ta pierwsza mnie do nich zawołała.

- Gdzie jest James? – zapytałam na wstępie, ledwo zwracając na nich uwagę, kiedy podeszłam do stołu zdecydowanym krokiem. Rozejrzałam się po sali, mając nadzieję, że James sobie gdzieś tutaj spaceruje. Nie byłam wielce zaskoczona, kiedy go nie odnalazłam.

- Płaci za twoje zbrodnie – odpowiedział pełną buzią Syriusz, rzucając mi spojrzenie. Musiałam stłumić jęk. Niech to szlag. Zapomniałam o szlabanie. Co miałam teraz zrobić? Syriusz wepchnął sobie do ust pełen widelec, po czym pomachał nim do mnie. – Siadaj – rzucił.

Fuj. A gdzie maniery?

- Nie mogę usiąść. Muszę znaleźć Jamesa. Gdzie odbywa szlaban?

Syriusz w odpowiedzi znowu napchał sobie buzię. Grace przekrzywiła głowę na bok, przyglądając mi się krytycznym okiem.

- Syriuszu, jak myślisz, w jakiej fryzurze Lily powinna wybrać się na randkę?

Serio. A oni się zastanawiają, dlaczego wolałabym mieszkać na Guam.

Westchnęłam.

- Czy możemy się skupić, proszę? James?

- Może powinnaś rozpuścić – powiedziała Grace, mrużąc oczy. – A może spiąć w takim skręconym koku, który nosi Emma. Czy Jamesowi spodobałby się skręcony kok?

- James chciałby, żeby ta twoja przyjaciółeczka przestała zmieniać cholerne zdanie – rzekł Syriusz, patrząc na mnie spode łba. Przynajmniej teraz zechciało mu się przełknąć jedzenie. Ale to i tak nie uczyniło jego komentarza ani miny bardziej przyjemnymi.

- Zasnęłam! – wykrzyknęłam, prawie że tupiąc nogą niczym nadąsane dziecko. – Miejże trochę przeklętej wiary, co?

- Przestań się na mnie o to wydzierać – powiedział Syriusz. – Idź nawrzeszcz na niego!

- Nie wiem gdzie on jest!

- Szklarnie – odparła nonszalancko Grace, jak gdybym nie wydzierała się tam jak jakaś Banshee, jak gdybym nie zadała już trzy razy tego pytania bez otrzymania odpowiedzi. A potem: - Tak, myślę, że to będzie skręcony kok. Poprosimy Emmę, żeby zrobiła skręconego koka.

- Nie wiem, co to skręcony kok – powiedział Syriusz – ale nie. Jemu się podoba, jak ma przerzuconego warkocza przez ramię.

Zamarłam w swoim ataku furii.

- Warkocza? – zapytałam. Jedyny znany mi warkocz to był ten, który zaplatałam na szybko po wyskoczeniu z łóżka.

I oczywiście:

- Ta. – Uśmiech Syriusza był bezwstydny. – Wyglądasz wtedy, jakbyś dopiero wyszła z łóżka.

Och, na brodę Merlina.

(Choć, szczerze mówiąc, to nie był taki znowu zły pomysł.)

Ze względu na pozory, przewróciłam dramatycznie oczami.

- Uroczo. Dziękuję ci za sugestię. Macie pojęcie, która szklarnia?

- Któraś z nich – podsunęła Grace.

- Spróbuj dwójkę – powiedział Syriusz.

Hm. W końcu coś użytecznego. Kto by się spodziewał?

Nie zostałam na tyle długo, żeby przekonać się czy objawi mi się ten cud dwa razy. Zamiast tego rzuciłam im dość obojętne „Dzięki!" i wyleciałam z sali – z perspektywy czasu uważam, że mogło to być odrobinę głupie, ponieważ jest trochę chłodno i zaczyna padać, a chociaż Syriusz miał rację i James przycinał martwe sadzonki w Szklarni nr 2, to robił to pod czujnym okiem profesor Sprout. Zatem utknęłam przyczajona pod Szklarnią nr 1, dopóki Sprout nie stwierdzi, że James dostał nauczkę, i nie mam przy sobie ani płaszcza, ani szalika, ani nawet koszulki, która nie jest biała, o czym mam zamiar powiadomić Jamesa, żeby wiedział, że nie robię sobie żartów.

Ale poza tym nie wiem, co dokładnie mu powiem.

Czy mam przepraszać? Nie przepraszać? Krzyczeć? Płakać? Troszkę tego i tego? Co przyniesie korzyść mojej stronie? I co jeśli...

Co, jeśli naprawdę nieodwracalnie spieprzyłam? Co, jeśli naprawdę jest tym wszystkim wkurzony? Co zrobię, jeśli...

Och, szlag by to.

A więc będzie to plan obmyślony pod wpływem chwili!

Ach! Merlinie, jakim cudem on tak szybko chodzi?


Najpóźniej, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 287

- James! James!

Dzieliło nas jedynie dwadzieścia metrów, ale kierunek wiatru i mżawki mógł zaszkodzić mojej akustyce, ponieważ musiałam jeszcze parę razy krzyknąć nim się obrócił. Gdy w końcu odwrócił gwałtownie głowę, a jego płaszcz zawirował, spojrzał na mnie przymrużonymi oczami i zapytał:

- Lil?

Pobiegłam dalej, próbując nie poślizgnąć się na wilgotnej trawie w moich biednych butach o słabej przyczepności ani nie potknąć o różne przeszkody zaśmiecające błonia Hogwartu. James spotkał się ze mną w połowie drogi, co wzięłam za dobry znak. No bo nie uciekł w przeciwnym kierunku, prawda? To musiało się liczyć.

Jednak wyglądał na zaskoczonego, że mnie widzi.

- Co ty tutaj robisz? – zapytał, kładąc rękę na moim nagim ramieniu. Natychmiast sięgnął do zapięcia płaszcza, ściągnął go i zarzucił mi na barki. Był ode mnie o wiele wyższy, więc dół materiału opadł na mokrą trawę. – Masz ochotę na zapalenie płuc czy coś?

- Musiałam z tobą pomówić – wyjaśniłam, kiedy odgarnął mi włosy i zarzucił mi na głowę kaptur. Odepchnęłam jego dłonie, chcąc, żeby się skupił. – Ale nie wiedziałam, że tu jesteś i nie pomyślałam, żeby wrócić po płaszcz a potem tutaj wyszłam, i już zaczęło mżyć i pomyślałam, że i tak zaraz będziesz wracał, więc...

- Więc stwierdziłaś, że nabawisz się zapalenia płuc – dokończył za mnie James, posyłając mi spojrzenie.

Ja też zrobiłam minę.

- Och, bzdury. Nie siedziałam tutaj tak długo. Nic mi nie jest... w przeciwieństwie do ciebie, zaraz sam będziesz cały mokry. Masz, weź go z powrotem...

- Zostaw. Posłuchaj, tylko... - Zaczął grzebać w kieszeni, po czym wyciągnął rękę z dwoma – kto by pomyślał? – spinaczami, jeden z nich przetransmutował w podobny (choć oczywiście mniej wytrzymały) płaszcz, a drugi w szeroką czarną parasolkę, wystarczająco dużą, żebyśmy zmieścili się pod nią oboje. – Proszę – powiedział, podając mi parasolkę, podczas gdy zarzucił na siebie przetransmutowany płaszcz. Odebrał mi parasolkę, kiedy się zapiął i wciągnął mnie pod nią. – Zaczyna coraz mocniej padać. Chodź. Zamek jest niedaleko.

- Zaczekaj! – Złapałam go za ramię, wiedząc, że ma rację, ale wiedząc również, że nie chciałam jeszcze wracać do zamku. Spojrzał na mnie z góry zdezorientowany, nie rozumiejąc mojego oporu. Przygryzłam lekko wargę. – Um. Czy możemy... czy nie moglibyśmy się przejść, czy coś? Proszę?

- W deszczu? – zapytał James, patrząc na mnie jakby nie mógł uwierzyć, że sugerowałam coś podobnego. Nie wiedziałam czy to dlatego, że zwykle nie lubowałam się w takich dziwactwach, czy po prostu dlatego, że nie chciał przebywać ze mną sam na sam tak długo. Modliłam się o to pierwsze, martwiąc się, że jednak chodzi o drugie. Tak czy inaczej parłam do przodu zdeterminowana.

- Czemu nie? Mamy teraz płaszcze i parasolkę, prawda? – Kiedy to go nie przekonywało, złagodziłam ton. – Proszę. Nie na długo. Naprawdę muszę z tobą porozmawiać, a w zamku dzieje się zbyt wiele. Proszę?

Byłam gotowa błagać, jeśli miałoby do tego dojść. Przez chwilkę zdawało mi się, że do tego dojdzie. Nie znałam jeszcze powodu, ale zdecydowanie widziałam na twarzy Jamesa niechęć, gdy myślał nad moją prośbą. I biorąc pod uwagę, że ten chłopak żyje takim dziecinnym łobuzerstwem jak spacerowanie w deszczu, byłem głęboko przekonana, że wspomniana niechęć wynikała z mojego towarzystwa. To zabolało, ale przecież się tego spodziewałam. Niestety.

Ostatecznie zdecydowałam, że nie dam mu wyboru. To wydawało się najpewniejszą opcją.

- No chodź – powiedziałam, trzymając go za ramię i ciągnąc na lewo z dala od zamku. Na szczęście jego stopy nie wydawały się tak niechętne, co mózg. Poszedł za mną bez oporów. Ale nie mylił się. Naprawdę zaczynała się ulewa. Ale pomyślałam, że deszcz stworzy miłą atmosferę... jak również dobrą siatkę bezpieczeństwa na wypadek, gdyby próbował uciec. Poza tym James i ja mieliśmy miłe wspomnienia w deszczu. Mogą nadać odpowiedni ton.

- Pamiętasz ostatni raz, kiedy utknęliśmy w deszczu? – zapytałam, spoglądając na niego z lekkim uśmiechem. – Siedzieliśmy pod drzewem, a wtedy lunął deszcz, poślizgnęłam się, uderzyłam się w kostkę i...

- ...zaniosłem cię do zamku – dokończył James, uśmiechając się po raz pierwszy. Posłał mi rozbawione spojrzenie. – Wrzeszczącą i przeklinającą jak przeklęta banshee.

Żarty! Żarty to coś dobrego, prawda?

- Nie było tak źle – mruknęłam (choć szczerze, to pewnie było), nie potrafiąc ukryć szerokiego uśmiechu, kiedy James się roześmiał. Naprawdę roześmiał. – Och, daj spokój – powiedziałam. – Bolało. I byłam zabłocona. A potem niegrzecznie lekceważona, kiedy ty i Dupek Amos odbyliście rundkę „Kto jest bardziej męski?" Kto nie zrobiłby się poirytowany?

James uniósł brew.

- Dupek Amos? – powtórzył.

Uśmiechnęłam się lekko.

- Tak go teraz nazywam. Trafnie, prawda?

- Trafnie Nazwany Dupek Amos – powiedział James, wyglądając na bardzo zadowolonego z nadanego tytułu. Zakręcił parasolką. – To było zaledwie kilka tygodni temu – powiedział, brzmiąc na oszołomionego tym faktem. – Ale wydaje się, że minęły wieki, co?

Merlinie, nieprawdaż? Wieki, wieki temu. Ledwo mogłam w to uwierzyć.

Próbowałam nadać łagodny wstęp tej rozmowie, nie chcąc poruszać większego problemu nim którekolwiek z nas byłoby na to gotowe, ale jakimś sposobem i tak do niego doszliśmy, i to nawet nie była moja sprawka. Wiedziałam, że coś się zmieniło, kiedy James dobrowolnie znowu skręcił w lewo, zapędzając się jeszcze dalej od zamku. Kiedy deszcz uderzał ciężkimi kroplami w parasol, westchnął lekko. Przyglądałam mu się ostrożnie, starając się zachować spokój.

- Czasami o tym zapominam, wiesz? – powiedział, wpatrując się przymrużonymi oczami przed siebie i zatrzymał się, obserwując w ciszy błonie. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. – Byłem zaangażowany zbyt długo, żeby nie być niecierpliwym. Ale to nie twoja wina.

- Jest mi naprawdę, okropnie przykro za wczoraj – powiedziałam, zaciskając nerwowo wargi i przysunęłam się bliżej niego. – Wiem, że jestem niedojdą i nikt nie wziąłby ci tego za złe, gdybyś sądził, że zrobiłam to naumyślnie, ale przysięgam, że było inaczej. Może ciągle uciekam, ale staram się już tego nie robić. Obiecałam ci tamtej nocy, że będę szczera i staram się. Nie zamierzałam zasnąć. To był czysty przypadek. Więc czy możemy... porozmawiać teraz? Nieważne, o co chodziło. I tak teraz jesteśmy bardziej sami niżbyśmy byli wczorajszego wieczoru, prawda?

Poczułam w żołądku maleńkie spanikowane motyle na myśl o przeprowadzeniu Lekkomyślnej Rozmowy, ale zapanowałam nad nimi najlepiej, jak mogłam. Nie mogłam ciągle tak robić, na brodę Merlina. Nieważne ile będę potrzebować motywacji, muszę pozbyć się tej wewnętrznej paniki. Tak, zrobiło się to prostsze przez miniony tydzień, ale nie powinnam mieć powodu, żeby odczuwać takie rozgorączkowanie i klaustrofobię przez wczorajszą prośbę Jamesa... czy teraz.

Więc weź się w garść, Evans. Wyrzuć to z siebie. Omów sytuację. Koniec ukrywania.

Byłam gotowa. Naprawdę tak uważałam. Przemowa motywacyjna zadziałała, a przynajmniej chwilowo. Ale podczas gdy czekałam z niecierpliwością aż James wyrzuci z siebie to, co zamierzał mi powiedzieć zeszłego wieczoru, dostałam jedynie powolne potrząsanie głową.

- Nie – powiedział cicho, ale stanowczo.

Eee, że co?

Nie?

- Um... „nie" co? – zapytałam, myśląc, że coś źle zrozumiałam. Ale James miał twardy wyraz twarzy, co dało mi do namysłu.

- Nie, nie musimy przeprowadzać jakieś kretyńskiej rozmowy – odpowiedział trochę ostrzej niż chyba zamierzał. Wtedy zorientowałam się, że nie karcił mnie, tylko siebie. Wtedy tak jakby zaczęłam już zdawać sobie sprawę, że ta rozmowa się nie odbędzie, ale słysząc te słowa z ust Jamesa poczułam zdziwienie. Najwyraźniej dojrzał je na mojej twarzy, bo uśmiechnął się leciutko. – Fakt, że patrzysz na mnie jak na wariata udowadnia wszystko, co sobie przemyślałem przez ostatnią godzinę. Właściwie to Syriusz powiedział coś rano... - urwał na chwilę i zastanawiałam się, co takiego Syriusz mu powiedział po naszym rozstaniu w Wielkiej Sali. Powiedział, że z nim pogada, ale najwyraźniej jego słowa miały mocny wpływ. Interesujące. – Muszę przestać zapominać, że nie wyobrażałaś sobie ze mną związku przez większość minionych dwóch lat – ciągnął James, wzruszając lekko ramionami. – Ale jestem zachłannym dupkiem, który rzuca się na pewne rzeczy zbyt szybko. Nic nie mogę na to poradzić. Wszyscy mamy jakieś wady, prawda? Ty wścibstwo, ja rzucanie się?

- To nie wada – powiedziałam lekko oszołomiona obrotem spraw. Zastanawiałam się, jak James wyobrażał sobie ze mną związek przez większość dwóch lat. Sama myśl o tym sprawiła, że się zarumieniłam. – Normalni ludzie mogą się rzucać. Tu chodzi o mnie. Nie jestem tylko wścibska, jestem również... eee... - Nie potrafiłam wymyślić na to słowa. A potem niespodziewanie, idiotycznie: - Jestem wieczną Grą w Klify.

Och, kochany Merlinie.

Nie zasługuję na prawo mowy. Naprawdę. Nie.

Pomimo powagi naszej rozmowy James parsknął śmiechem. Nie winię go.

- Czym? – zapytał.

Zarumieniłam się jeszcze mocniej.

- Eee... jasna cholera, dlaczego ja w ogóle próbuję? Jestem babą zwisającą na krawędzi klifu, zbyt zlęknioną, żeby się puścić i przekonać, co jest na dole, ale niechcącą zaufać temu jednemu kretynowi, który oferuje mi pomoc w wejściu na klif. Jestem wieczną Grą w Klify, w której nikt nie wygrywa. A ty biedakiem, którego wciągnęłam w tę grę. Więc nie przepraszaj, że chcesz odbyć idealnie logiczną rozmowę. Ty się nie rzucasz, tylko idziesz. Ja jestem kretynką, która ciągle ucieka w przeciwnym kierunku.

Upokarzające było przyznanie tego na głos, stojąc obok niego w tak niewielkiej przestrzeni bez drogi ucieczki, żeby dojść do siebie po tej wstydliwej deklaracji. James śmiał się – oczywiście, że się śmiał. Co innego miałby robić? – ale nie potrafiłam dołączyć do jego wybuchu wesołości. Taka była prawda. Powiedziałam to samo milion razy milionom różnych ludzi, ale tym razem jakoś wydawało się to inne. Może dlatego, że naprawdę starałam się zmienić. Może dlatego, że bez względu na moje próby świat i tak ulegał zmianie. Tak czy siak, miałam nadzieję, że to ostatni raz, kiedy mówię mu coś takiego. Większość czarownic byłoby wniebowziętych na punkcie faceta, który chciał się rzucać. Zabiłyby za takiego faceta. Ale ja...

Nie.

Nie, nie ja.

Już nie miało chodzić o mnie. Miałam dosyć tego, że ciągle to ja miałam problem.

I James musiał o tym wiedzieć.

- Lily... - próbował coś powiedzieć.

- Czekaj. – Powstrzymałam go mocnym uściskiem ramienia, odwracając go twarzą do mnie i spojrzałam na niego tak szczerze, jak tylko mogłam. Nadal trzymał nad nami parasol, a drugą rękę chował w kieszeni płaszcza. Jego ręce były zajęte i moje również zaraz takie się stały – chwyciłam go za policzki i pociągnęłam go w dół, żeby zetknąć się z jego ustami. Pocałowałam go szybko, ale mocno. Musiałam coś udowodnić. – Jeśli nie chcesz przeprowadzić tej swojej rozmowy, to nic nie szkodzi – powiedziałam cicho – ale ja chcę coś powiedzieć tobie.

Wzięłam głęboki wdech, zaskakując samą siebie tym jak bardzo chciałam to powiedzieć, jak łatwo mi to przychodziło. Nie wiem czy moje zdradzieckie usta robiły sobie przerwę od mącenia, czy może wciąż dochodziły do siebie po swoim ulubionym zajęciu (całowanie Jamesa) ale tak czy inaczej, nie wchodziły mi w drogę. Nie potrafię opisać, jaka byłam za to wdzięczna.

- Bardzo – naprawdę bardzo – cieszę się, że wybieram się jutro z tobą do Hogsmeade – zaczęłam, patrząc prosto na Jamesa. Jego okulary były zroszone paroma kropelkami deszczu. Jednak oczy nadal lśniły jasno za szkłami. Dzięki temu parłam dalej. – Wciąż pytasz czy zmienię zdanie, ale nie zmienię. Nie dzisiaj, nie jutro. Więc dopóki nie postanowisz, że nie jestem warta zachodu – czego nikt nie miałby ci za złe, szczerze – utknąłeś ze mną. Żałośnie i szczerze ze mną utknąłeś. – Posłałam mu uśmiech, nabierając więcej pewności siebie, kiedy dostrzegłam w jego oczach iskierki. – Mogę być powolna – mruknęłam z żalem – ale wiem, czego chcę. I niestety, w tej chwili chcę ciebie. Wybacz.

Pocałowałam go jeszcze raz nim mógłby jakkolwiek zareagować na moje słowa, bo nie miałam pewności czy jestem gotowa na jego odpowiedź. Jamesowi to nie przeszkadzało. Szybko przejął kontrolę nad pocałunkiem, obejmując mnie wolnym ramieniem w pasie i przyciągając bliżej siebie. Przez chwilę bardzo mi to pasowało, ale potem postanowił, że chciałby to robić obiema rękami i upuścił parasolkę.

Odskoczyłam od niego z piskiem, kiedy lunął na nas deszcz.

- James! – Złapałam go za ramię próbując unieść parasol z powrotem do góry. – Co ty wyprawiasz? Podnieś ją! Podnieś!

James zaśmiał się głośno i swobodnie.

- Daj spokój. – Objął mnie znowu w talii, przysuwając do siebie. Po zaledwie paru chwilach jego włosy kleiły się do głowy. – Całowanie w deszczu! To romantyczne!

- Mokre – marudziłam, chowając twarz w jego koszuli... ale ona również była mokra, oczywiście. Ale to było lepsze niż nic. Czułam jak w jego piersi wciąż wibruje śmiech. Pomimo tego, że właśnie po to tutaj przyszłam, jakoś nie potrafiłam odnaleźć uciechy w tym, że najwyraźniej odzyskałam mojego Jamesa.

Czasami tajfun robi coś takiego dziewczynie.

James odrzucił parasolkę na bok (idiota), po czym schwycił moją brodę i przyciągnął moje usta do swoich. I chociaż może – może – to było tak troszeczkę romantyczne, to było przeważnie wilgotno i ogólnie po prostu komicznie, więc tak naprawdę więcej się śmialiśmy niż całowaliśmy.

Ale chyba nie narzekam. W życiu zdarzają się gorsze rzeczy.

Ostatecznie postawiłam na swoim i powiedziałam mu, że nie będzie więcej całowania ani niczego innego w deszczu. Jednak on nadal nie chciał przynieść z powrotem parasolki.

- Poczuj to, Nieomylna! – zawołał, unosząc twarz ku niebu i rozkładając szeroko ramiona. Spojrzał znowu na mnie i potrząsnął włosami jak kudłaty pies. Gdyby już nie padało, to pewnie samo to by mnie zmoczyło. – Deszcz to zdrowie.

- Myślałam, że nabawimy się zapalenia płuc? – odparowałam oschle, ale po cichu cieszyłam się widząc go takim swobodnym. Z pewnością mogłam powiedzieć Syriuszowi, że mamy troszkę bardziej zrównoważoną Linię Jamesa niż wcześniej sądziliśmy. Spodoba mu się to.

James szczerzył się jak prawdziwy wariat.

- Byłoby warto – powiedział.

Niestety nie miałam ochoty przetestować tej hipotezy. Jęczałam i narzekałam, dopóki nie doszliśmy do kompromisu, że wrócimy do środka, gdzie nie będzie już lało, ale pójdziemy do zamku bez parasolki. Żeby się w tym upewnić, James przetransmutował ją z powrotem w spinacz.

- Czy ty sugerujesz coś na temat moich umiejętności trasmutacyjnych, że myślisz sobie, że nie przetransmutuję tego z powrotem? – zapytałam, patrząc na niego zwężonymi oczami. James wsadził spinacz do kieszeni.

- Nigdy – odparł odrobinę zbyt szybko jak na mój gust.

(Chociaż... ech. Nie możemy całkiem go winić, nieprawdaż?)

Nim zaczęłabym mówić dalej o niewspierających partnerach randkowych i okrucieństwie tego świata, James podniósł okulary – już całkowicie zroszone deszczem – na czubek głowy i wyciągnął do mnie rękę.

- Jestem ślepy i nie odnajduję się w terenie – oświadczył, chociaż musiał widzieć jakąś wielką czerwoną plamę podobną do mnie, bo kierował się w tym kierunku. – Zaprowadź mnie do zamku.

Chwyciłam jego dłoń, wzdychając dramatycznie i zaczęłam iść.

- Wiesz, gdybym nie sądziła, że zdołałbyś poruszać się po tym terenie ślepy, głuchy i jadąc tyłem na monocyklu, to mogłaby mi uderzyć teraz do głowy ogromna władza.

James roześmiał się, ale myślę, że trzeba było powiedzieć coś o tej władzy. Bo chociaż jestem stosunkowo pewna, że nie uderzyła mi wtedy do głowa władza, to było jednak coś innego... coś, czego nie potrafiłam dokładnie nazwać. To była cała zbieranina ulgi, nerwów, radosnego oczekiwania i miliona innych równie zaplątanych emocji, które gotowały się we mnie i sprawiały, iż miałam wrażenie, że mogłabym wziąć udział w triathlonie. Cokolwiek to było, czułam się znakomicie. Czułam się wolna. I choć James pewnie mówiłby inaczej, to nie sądzę, że powodem tego był nasz spacer w deszczu.

Nareszcie dotarliśmy do zamku, przypominając parę mokrych kotów, ociekając wodą na podłodze Sali Wejściowej. Dziękuję Merlinowi, że nie było w pobliżu Filcha, bo pewnie zostalibyśmy zagonieni do gabinetu Dumbledore'a, gdzie próbowałby zmusić tamtego, żeby nas wydalił ze szkoły. Na szczęście do tego nie doszło, chociaż otrzymaliśmy kilka dziwnych spojrzeń i parę chichotów, kiedy wślizgnęliśmy się do środka, rechocząc niczym para zwariowanych Chłopców Hien. Śmieszne, że na zewnątrz czujesz się wymięta, a wewnątrz wyśmienicie.

Że nadal czuję się wyśmienicie.

Możliwie trwale. Oby trwale.

Oczywiście przypuszczam, że teraz łatwo jest trzymać się optymizmu, kiedy wzięłam gorący prysznic i leżę sobie radośnie pod kołderką. James chciał się później spotkać – upierał się, że nie na pogaduszki, ale domyśliłam się, że „spotkać" to nadal szyfr na „całować" – ale byłam twardą Prefekt Naczelną i poinformowałam go, że jeśli miałam jutro opuścić lekcje niczym zbuntowana nastolatka to nie ma mowy, żebym straciła noc przeznaczoną do nauki. Nie, żebym teraz odrabiała jakieś lekcje – piszę tutaj i zastanawiam się nad wieczorną przekąską – ale w końcu do tego dojdę. Mogę wycałować Jamesa innym razem... na przykład jutro.

Jutro.

Jutro.

Jutro mam randkę z Jamesem.

Ha.

Hm.

Po prostu... hm.


Naprawdę Najpóźniej, Nadal w Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt

Spostrzegawcza Lily: Dzień 42

Suma Obserwacji: 288

Ostateczny Przegląd Randkowego Stroju z Jednym Jedynym Jamesem Potterem

1] Góra: Prosta biała koronka pod krótkim brązowym płaszczem Grace.

2] Dół: Zamszowa spódniczka Emmy.

3] Akcesoria: Szal.

4] Obuwie: (Chociaż mnie to boli) Zdzirowate Botki.

5] Fryzura: Niechlujny warkocz na boku (z opcją rozpuszczenia).

6] Usposobienie: Pozytywne. Radosne. Niespanikowane.

7] Lokalizacja: Najlepiej nadal w kraju. 

Continue Reading

You'll Also Like

3.4K 148 28
Lina to córka Tony'ego Starka (Iron Mana), która wprowadza się do Avengers Tower. W tym samym czasie do Avengers ma dołączyć Bucky, który staje się j...
4K 329 17
Kiedy nieoczekiwanie twoje życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni za prawą pewnego szatyna o lazurowych oczach, ale potem przewraca się jeszcze...
22.8K 1.5K 39
Edgar ma 15 lat, zmaga sie z problemami rodzinnymi jak i prywatnymi, do tego sie jeszcze wyprowadza z domu w którym mieszkał cale swoje życie, ma też...
40.1K 2.4K 40
- Dobrze, że to trwało tylko tydzień. Przynajmniej nie zdążyłaś się nawet zakochać. A to co stało się w Las Vegas, zostaje Las Vegas.