Maska Anioła

By agitag

80.8K 6.6K 3.6K

DRUGA CZĘŚĆ ,,MASKI DIABŁA"!!! W życiu każdy z nas zakłada choć jedną maskę. Jedni nakładają ich trochę wi... More

Prolog
1. Bóg nigdy nie odpuszcza
2. Boungiorno, Lucyfer
3. Samotność to zołza
Maska Agi&Alphy: A&A Team
4. Na kawie w Piekle
5. Aureola nad głową demona
6. Niesforny uczeń Diabła
7. Mandarynka
8. Francuska wizyta w słonecznej Hiszpanii
9. Fałszywe charaktery
10. Orki z Majorki
11. Papka miłości w toku...
12. Niebo jest twoim miejscem
13. Siła jest w rodzinie
14. Zabierz mnie do Nieba
15. Nie tak dawno w mieście miłości
16. To, co niemożliwe, staje się możliwe
17. Odchodzą ci, których tak bardzo potrzebujemy
18. Podróż po bólu
19. Na lampce wina u Diabła
20. Szczęśliwi czasu nie liczą, nieszczęśliwi liczą każdą minutę
21. Halloween w Marsheland
22. Nie pozwól mi odejść
23. Nie igraj ze śmiercią
24. Na polach Teksasu
25. Nie bądź foką, Fokalorze
26. Dżem na kanapce z masłem orzechowym
27. Nie każdego problemu da się pozbyć
28. Bóg nie umarł
29. Nie taka wanilia straszna
30. Cena za szczęście innych
31. Anielska królowa Piekieł
33. Nie wszystko co piękne, piękne pozostaje
34. Spójrz, świat jeszcze będzie się uśmiechać
Epilog
Kilka słów na koniec
Dodatek: Dawno, dawno temu na mandarynce u Gabriela

32. Lourita

1K 114 29
By agitag

Od naszego pięknego Wielkiego Dnia minęło kilka cudownych miesięcy. Żadnych problemów, żadnych potyczek. Innymi słowy: żyć nie umierać. Gabrielowi udało się pozbierać po śmierci przyjaciółki, ja i Lucy spędziliśmy całe sześć tygodni na Barbadosie. Candida była pod opieką całego domu, na czele z Ezekielem, który nie ustępuje jej na krok. Tym bardziej, że dziewczyna naprawdę ciężko przechodzi ciążę, a teraz pozostało jej kilka ostatnich dni noszenia maluszka. Wszyscy nie możemy się doczekać, aż wreszcie zobaczymy nowego członka rodziny. Nawet nie znamy płci dziecka, ale Candida stwierdziła, że dowie się dopiero, gdy urodzi. Nikt nie naciskał, chociaż przez cztery miesiące targałam się z myślami, kogoż to będziemy mieli w naszej rezydencji. Ezekiel obiecał urządzić pokoik neutralnie, by pasowało i do dziewczynki i chłopczyka, ale ciężko znaleźć mebelki w ciekawym kolorze. Ostatecznie to Lucyfer zajął się takimi sprawami, urządzając pomieszczenie w bieli oraz delikatnym beżu. Wszystko wyszło tak wspaniale, że podziwiałam pracę męża dobre kilka dni.

– I tak to tylko na parę lat, póki malec nie podrośnie. Potem znowu musimy zrobić remont – stwierdza Lucy, nadal lustrując pokój. Ponownie tu przyszliśmy dopieścić ostatnie szczegóły. Dodaję od siebie dwa duże misie oraz wieszam obrazek. Mężczyzna obraca się po całym pomieszczeniu, marszcząc brwi. Zawiesza oko na zdjęciu oprawionym w złotą, piękną ramę. Na fotografii widać mnie, jego, a także Candidę pośród cudownych krajobrazów Los Angeles. Pomyśleć, że było to prawie półtora roku temu, a ja... nawet nie marzyłam, żeby zostać żoną Diabła.

– Przejmujesz się tym bardziej niż Can i Ezekiel. Coś... nie tak? – pytam, dotykając jego ramienia. Od jakiegoś czasu Lucy troszkę się zmienił. Nie w złym kontekście, ponieważ nadal jest tym samym zadufanym w sobie dupkiem, którego nieraz mam dość, ale od paru dni ma chwile, kiedy po prostu się zawiesza, odcina od rzeczywistości, i myśli. Nawet zaczął ponownie schodzić do Piekła, a wtedy wiem, że gdy wróci, muszę dać mu trochę na odsapnięcie. Stosuję sie do tego, ponieważ nadal jest Diabłem, mimo że posiada w sobie małą, ludzką cząstkę.

– Wszystko dobrze, Auroro. Dlaczego pytasz?

– Dziwnie się zachowujesz – oznajmiam, patrząc na jego prawy profil. On tego nie widzi, gdyż wpatrzony jest w okno. Wzdycham, próbując rozgryźć, co go gnębi, ale nie mam zielonego pojęcia. Co może gnębić Pana Mroku?

– Zawsze dziwnie się zachowywałem. Bo który normalny pracodawca nawiedza swoją pracownicę w pierwszą noc jej pobytu w domu? Zgłupiałem na twoim punkcie od razu.

– Dlaczego? Zawsze mnie to ciekawiło. Kiedy facet uświadamia sobie, że ta dziewczyna... to ta prawidłowa? U nas, kobiet, niekiedy działa to bardzo śmiesznie – stwierdzam, wzruszając ramionami. Ja broniłam się od uczucia, jakim darzyłam Lucyfera. W końcu najważniejsza była dla mnie praca oraz Candida. Dopiero po swatach właśnie tej nastolatki doszła do mnie prawda, którą otaczałam się już od dawna. Ale jak miał Lucy? Nigdy oto nie pytałam, a jestem ciekawa.

Mężczyzna spogląda na mnie przestraszony, przełyka ślinę, a wtedy zauważam na jego policzkach delikatną czerwień. O cholibka! On się zaczerwienił! Mam ochotę parsknąć śmiechem, lecz ostatecznie się powstrzymuję, bo jeszcze mi nie wyjaśni, kiedy pojawiło się jego zainteresowanie moją osobą.

– To po prostu było, jak dostanie śmietaną w twarz. Od razu budzisz się do życia, zdając sobie sprawę z wielu rzeczy. Któregoś dnia widocznie dostałem, mentalnie, śmietaną, i ocknąłem się. Wtedy właśnie zacząłem za tobą biegać.

– Zdaję mi się, że od początku mojego pobytu w rezydencji biegałeś za mną jak szalaniec. Pocałowałeś mnie już po paru dniach! – wołam, próbując go dogonić, gdy ucieka z pokoju, zapewne nie chcąc drążyć tematu. Ze śmiechem łapię jego ramię, obracając ku sobie. Wydaje się jeszcze bardziej zawstydzony niż wcześniej, co dodatkowo bawi mnie bardziej. – Nie chcesz się spowiadać?

– A ty chcesz iść do kościoła? Bo możemy tam raz-dwa się znaleźć – odpowiada, pomiajając główny temat, więc nie powstrzymuję się i wybucham głośnym śmiechem. Ten facet jest nie do wytrzymania. A te rumieńce są wręcz urocze, nadając mu takiego subtelnego i delikatnego wizerunku. – I przestań się ze mnie naśmiewać, bo spiorę ci tyłek, Auroro Marsheles! – Ostrzega mnie palcem wskazującym, lecz nawet na to nie reaguje, podtrzymując się ściany, by z rozbawienia nie upaść na podłogę.

Nasz wesoły humor zostaje natychmiastowo przerwany przez przeraźliwy krzyk Candidy kilka pokoi dalej. Spoglądamy po sobie z Lucyferem i bez wahania pędzimy w tamtą stronę. Mam wrażenie, że zaraz wszystkie organy podskoczą mi do gardła, ponieważ czuję, że zaczyna się... poród. O kilka dni wcześniej, ale co to może być innego? Wprawdzie nie znam się na ciążach, lecz to bardzo prawdopodobne z racji tego, że płód nie jest normalnym człowiekiem. To istota nadnaturalna, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by przyszła troszkę wcześniej, niż było to zaplanowane.

– Lucy, poczekaj! – wołam przed pokojem dziewczyny, tym samym zatrzymując poddenerwowanego ojca. Patrzy na mnie z niepokojem, a ja przełykam ślinę, podnosząc wzrok. – Umiesz odbierać poród?

– Nie, ale nauczymy się – mówi, kładąc nacisk na "my".

Przerażona biegnę za nim, wierząc, że wszystko pójdzie po naszej myśli, a dziecko przyjdzie na świat zdrowe i bezpieczne. Nic nie może się stać, prawda? Teraz, gdy pokonaliśmy najgorsze czasy, musi być tylko lepiej. Carda nie żyje od wielu miesięcy, Gabriel wrócił do żywych, a Lucy i Ezekiel pogodzili się, ponownie będąc przyjaciółmi. Nie dałabym rady wytrzymać, gdyby w domu panowała taka atmosfera, jaka pojawiła się po naszym powrocie z Teksasu. Tamte czasy po prostu minęły, nic nie jest w stanie zakłócić szczęścia, jakim się otaczamy. I trzeba w to usilnie wierzyć.

Kilka trudnych godzin później siedzę w pokoju młodej matki, przypatrując się zwiniątku, które trzyma w swoich chudych rękach. Mała dziewczynka wreszcie się uspokoiła i słodko śpi w objęciach rodzicielki. Nie mogę przestać uśmiechać się, gdy widzę ten... rzadki dla mnie widok. Nigdy nie pomyślałam, że kiedykolwiek będę odbierać poród własnej przyjaciółki, mojej... córki, bo właśnie tym kimś jest dla mnie Candida. Po ślubie z Lucyferem moje stosunki do niej nie uległy zmianom, lecz praktycznie stałam się także jej macochą. Mimo wszystko nie próbowałam zgrywać jakiejś złej mamuśki. Po prostu nadal byłam całkowicie sobą, trzymając nad nią pieczę. Szczęście było, i oczywiście jest, takie dziewczyna nie protestowała, nie buntowała się, a wręcz przeciwnie. Pragnęła mnie słuchać, kazała sobie doradzać, zbliżyłyśmy się jeszcze bardziej niż wcześniej.

Teraz jest już po wszystkim. Candida w kilka godzin urodziła malutką, śliczną dziewczynkę, której nawet nie nadała imienia. Ciągle płakała, podziwiając swoje dzieciątko. Ja także nie mogłam wyjść z podziwu. Była niesamowita w momencie, gdy musiała zmierzyć się w porodem. Nie spodziewała się, że w tym momencie będzie także jej ojciec oraz Gabriel, ale tak się stało, że Lucy nie był w stanie długo wytrzymać krzyków Can, i wyszedł po godzinie jej męczarni. Wtedy zostałam tylko ja, trzymająca ją z jedną rękę, Ezekiel trzymający za drugą dłoń oraz Gabriel, który dzielnie odbierał poród. Okazało się, że ma więcej doświadczenia, niż wszyscy przypuszczaliśmy. Podobno w przeszłości, gdy bardzo mu się nudziło, pracował w szpitalu jako lekarz chirurg, w innym jako ginekolog, a w jeszcze innym jako pediatra. Myślę, że gdyby był zwykłym człowiekiem, studiowałby medycynę, by w ten sposób pomagać ludziom.

– Jest piękna, Candido. Wspaniała robota – mówię cicho, przechylając głowę na jedną stronę. Kto by pomyślał, że ta mała kuleczka będzie w stanie aż tak mnie wzruszyć? W końcu to tylko dziecko, a od razu mam łzy w oczach, kiedy o niej pomyślę.

– Powiedz to Ezekielowi. Na pewno się ucieszy, że nie pracował na darmo – odpowiada ze śmiechem Candida, przez co chichoczę pod nosem. Czuję, że akurat ta młoda dama nigdy się nie zmieni. Nadal będzie taka pyskata, wygadana, otwarta i bezpośrednia. Dzięki temu cieszę się, że to wciąż ta sama dziewczyna, którą poznałam półtora roku temu. Nieco tajemnicza, lecz wesoła dama z dobrego dworu, chętna na zabawę, na pogaduszki, na żart, na poważną rozmowę o tematach, na które ciężko byłoby porozmawiać z innymi nastolatkami. Candida od zawsze się wyróżniała swoją elokwencją, inteligencją, dojrzałością. Podbiła moje serce i duszę.

– Jak jej dasz na imię? – pytam zaciekawiona, wciąż podziwiając tego maluszka. Ona także już mnie skradła. Chcę być dla niej najlepszą... babcią na świecie. Tak, bo właśnie tym kimś jestem dla naszej bezimiennej członkini domu, lecz staram się to zignorować. Wraz z Lucyferem raczej nie przypominamy dziadków o laskach i siwych włosach.

– Znacząco – mruczy Candida, posyłając mi swój złośliwy uśmiech, który na szczęście sięga jej oczu, dlatego wiem, że jest szczery. Widząc moje zdziwienie, wzdycha, nieco poprawiając się na łóżku. Ostrożnie dotyka dziecka, po czym znowu na mnie zerka. – Chcę, by mogła chwalić się, po kim ma imiona, po jakich wspaniałych istotach.

– Czyli? Wiesz, może aniołem jestem, ale na pewno nie jasnowidzem.

– Zawsze głupiutka? – dopytuje kpiąc, za co karam ją morderczym spojrzeniem.

– Zawsze pyskata? Odpowiadaj, bo tym razem ukradnę dziecko, a nie samochód twojego ojca – mamroczę rozbawiona, więc i Candida przyłącza się do mojego dobrego nastroju. Powoli wstaje, by przenieść małą do łóżeczka, w czym od razu jej pomagam. Jest jeszcze obalała, dlatego staram się ciągle przy niej być, pomóc we wszystkim, w czym sama mam jakieś teoretyczne pojęcie. Nie musi wiedzieć, że przez wiele miesięcy sporządzałam notatki na temat przebiegu ciąży, porodu i opiekowania się noworodkiem. Niech myśli, że mam to we krwi. Chociaż... przecież od zawsze chciałam mieć dziecko, więc może i we krwi mam ten dar do opiekowania się nad dzieciątkami. Szybko odpycham od siebie tę myśl, by niepotrzebnie się nie zadręczać. To teraz mi jest niepotrzebne.

– Lourita. Nazywać się będzie Lourita – oznajmia brunetka, wyczekując mojej reakcji. Ja natomiast otwieram szeroko buzię i patrzę na nią zszokowana. Mówi... poważnie? To dla mnie wielki zaszczyt, wielki okaz miłości względem mnie i jej ojca, dlatego nie pozostaje mi nic innego jak po prostu zwykłe przytulenie jej. – Ale hola, nie połam mnie!

– Cicho! Obudzisz Louritę – szepcę, podkreślając imię dziewczynki.

– Myślę, że połączona waszymi imionami będzie idealna. Wy jesteście idealni. Dobrze wiesz, że zawsze was obserwowałam, zawsze chciałam, żebyście byli razem. Pasujecie do siebie i wzajemnie się kochacie, a to najważniejsze. Ty jesteś dobra, oddana, rodzinna, przyjacielska, empatyczna, a ojciec twardo stąpa po ziemi, zna swoje cele, jest pewny siebie i wygadany. Mam nadzieję, że Lourita przejmie wasze cechy.

Mam ochotę pacnąć ją w czoło, ponieważ to wręcz niemożliwe, by moja wnuczka przejęła jakąkolwiek moją cechę. Nie jesteśmy spokrewnieni, ale nie chcę zabierać tej nadziei niewyedukowanej Candidzie. Ja też od zawsze miałam w swojej duszy iskierkę nadziei na wszystko. Na lepsze życie, na miłość, szczęście i odnalezienie właściwej drogi. Niech ta młoda matka też ma nadzieję na dobry charakter swojego dziecka.

– Będzie dobrze, Can. Idź po Ezekiela, niech pomoże ci z kąpielą, a ja zostanę z Louritą – oznajmiam, posyłając jej słaby uśmiech. Brunetka kiwa głową, powoli wychodząc z pokoju. Od razu podchodzę do łóżeczka, gdzie smacznie śpi maluszek. Przyglądam się tej istotce z zaciekawieniem, z podziwem, z wielką miłością, którą już ją darzę. Przymykam powieki, czując niechciany psychiczny ból. Od kiedy byłam nastolatką, sama pragnęłam w przyszłości założyć rodzinę. Mieć męża, domek z ogródkiem, dziecko. Nie wymagałam wiele, ale w takiej właśnie chwili, kiedy już posiadam męża, cudowny dom, męczy mnie fakt, że ja nigdy nie doczekam się cudu narodzin własnego maleństwa. Nigdy. Bo to po prostu niemożliwe, a tak bardzo mnie boli. Wiedziałam, na co się piszę, oddając duszę, a potem wiążąc się z Lucyferem. Mimo to okropne myśli i tak nawiedziły mój umysł.

Gdy Lourita otwiera swoje oczka, niby zerka na mnie, ale jestem świadoma, że i tak niczego nie widzi. Jest jeszcze ślepiutka, jednak ja mam szczęście, że ją widzę. Biorę dziewczynkę na ręce, ostrożnie podtrzymując. Uśmiecham się czule do niej, uświadamiając sobie, jak wspaniałe jest uczucie mieć tak blisko taki cud świata.

– Auroro... – Słysząc szept Lucyfer obracam się w jego stronę, patrząc w przygnębione oczy. Posyłam mu pytające spojrzenie, a on wskazuje na dziecko. Nadal nie rozumiem, więc marszczę drzwi i z powrotem odkładam malutką do jej białego łóżeczka.

– O co chodzi? Coś się stało? – dopytuję, nie wiedząc, czemu tak się zachowuje. Po chwili do pokoju wraca Candida, co potęguje moje zdziwienie. Tak szybko wzięła kąpiel. Kiwa mi głową, a potem Lucy pociąga mnie do wyjścia. Trzymając moją dłoń, wchodzimy prosto do biblioteczki na dole. Mężczyzna zamyka drzwi, odwraca się i wzdycha. – Możesz mi łaskawie wyjaśnić, co takiego się stało? Coś zrobiłam?

– Rozmarzasz się. Nie wolno ci – oświadcza poważnie, szczycąc mnie chłodnym spojrzeniem, na co otwieram buzię, żeby coś powiedzieć, ale właściwie nie wiem co.

– Że co proszę? Czego mi nie wolno? – pytam, niedowierzając. Zabrania mi marzyć? Skąd on może w ogóle wiedzieć, o czym marzę, skoro ostatnimi czasy jedynie schodzi do Piekła i zaszywa się tam na kilka dobre dni. Potem przychodzi naburmuszony, więc także muszę zostawić go samego, ponieważ on chce odsapnąć po ciężkiej pracy. A na koniec wyskakuje z takim czymś! No niech sobie nie pozwala za dużo.

– Rozmarzać się. Widzę, jak patrzysz na dziecko Candidy, jak chodzisz do tego pokoiku, jak robisz maślane oczy w moją stronę, gdy tylko...

– Jak śmiesz w ogóle o tym mówić?! – podnoszę głos zirytowana tym, do czego dąży. To oczywiste, że będę marzyć o dziecku, ale w międzyczasie staram się pogodzić pewne fakty, których nie zmienię. Takie rozmowy wcale mi tego nie ułatwią. – Nie...

– Po prostu nie myśl o swoim dziecku, bo ci go nie dam, Auroro. Nie będziemy mieć potomków, i pogódź się z tym. Jeśli będziesz próbowała zgrywać matkę dla dziewczynki... będę musiał cię od niej odseparować – ostrzega mnie oschle, na co odchodzę kilka kroków do tyłu. Niechcący zachaczam swoim białym sweterkiem i wystający regał, wpadając prosto na niego. Kilka książek spada mi na głowę, przez co robię większego hałasu. Lucyfer przewraca oczami, a we mnie wzbiera gniew. Nie miał prawa mówić mi czegoś takiego. Może wyolbrzymiam, ale takich ostróg nie będzie kierował w moją stronę.

– W życiu bym nie zrobiła takiego świństwa Candidzie, więc jak śmiesz?! Jestem babcią tego dziecka...

– Przestań, Auroro. Za bardzo bierzesz do siebie te wszystkie tytuły babć, cioć czy wujków. Po prostu jesteśmy dla tego dziecka jedną wielką rodziną. Nie ma lepszych, nie ma gorszych.

– Jak możesz mi to mówić? Właśnie tym sposobem próbujesz zabrać mi marzenia? Aż tak bardzo nie chcesz, bym zajmowała się Louritą?!

– Louritą? Wpadłaś w taką obsesję, że nazywasz dziecko Candidy w... pół swojego imienia? Auroro, przeginasz – burczy Lucyfer, ale tym razem nie wytrzymuję. Podnoszę jedną z tych grubych książek, podchodzę do niego i po prostu uderzam go nią w głowę. To strasznie dziecinne, ale w takich momentach nie patrzę na to, czy zachowuję się odpowiedzialnie czy nie. Po prostu przegiął.

– Jesteś takim palantem, że czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle z tobą jestem! Nie ja nazwałam tak tę dziewczynkę, idioto! Powiedz lepiej córce, że ma obsesję na naszym punkcie, bo przecież to chore, że nazywa dziecko naszymi imionami! – krzyczę, popychając go do tyłu, po czym z hukiem wychodzę z biblioteczki. Nie będę z nim dyskutowała, bo to zaprowadzi nas donikąd. Uraził mnie jako kobietę z marzeniami o dziecku. Jestem świadoma, że nigdy nie posiadalibyśmy swojego, ale to nie znaczy, że jestem taką wariatką, by zabierać Candidzie szansę na wychowanie potomka. Chcę być dla niej tylko babcią, ciocią, kimkolwiek. Chcę ją dażyć swoją miłością, lecz nie do przesady. Znam granice, a Lucyfer powinien nauczyć się rozmawiać o takich rzeczach z kobietami. Albo w ogóle z nimi o tym nie rozmawiać. Powiedział, co wiedział palant.

Rozstrzęsiona, a zarazem zdenerwowana jak nigdy od tych kilku miesięcy wychodzę na świeże powietrze. Zdążyło zrobić się ciemniej i pochmurniej, ale to nie przeszkadza mi w odbyciu samotnego spaceru po wspaniałym domowym ogródku. Zawsze go uwielbiałam i podejrzewam, że nigdy mi się nie znudzi. Mimowolnie się uśmiecham, lustrując piękno, które przez nastającą noc trochę zanika. Biorę głośny wdech, a następnie rozpoczynam swój dreptak. Powoli kroczę na tyły domu, by stamtąd przejść przez ukochany lasek Gabriela. Na jego wspomnienie od razu mi lepiej. Szkoda, że teraz mężczyzna zajmuje się Candidą i nie może ze mną porozmawiać, ale nie naciskam. Wszystko w swoim czasie. Najważniejsza jest młoda matka, dopiero potem krnąbrne babcie.

W jednej chwili wyczuwam czyjąś obecność, dlatego obracam się za siebie, ale nikogo nie dostrzegam, więc oddycham z ulgą. Wracam do spaceru, gdy ponownie coś słyszę, a czarna, wysoka postać staje przede mną w długim płaszczu, z błyszczącymi oczami. Otwieram szeroko oczy, lecz nie zdążam krzyknąć, gdyż mężczyzna, sądząc po posturze, momentalnie zatyka mi buzię, wpychając do tak dobrze znanego mi korytarza. Korytarza do Piekła.

Continue Reading

You'll Also Like

189K 15.6K 125
~Manga nie jest moja, tylko tłumaczę! ~ Zreinkarnowano mnie w ciele fałszywej świętej, które pięć lat później umrze, gdy pojawi się kolejna święta. J...
42.6K 2.6K 178
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...
765K 40.1K 137
Nadane imię z dni tygodnia. Jako niewolnicę nazywano ją Wednesday. Kiedy była na skraju śmierci z powodu małego buntu... "-Wreszcie cię znalazłem."...
31.8K 1.7K 131
Moja młodsza siostra, która mnie nękała, zmieniła się! "Ja? Związałam cię? Moją siostrę?" Dlaczego, dlaczego nagle mówisz formalnie? Nie pamięta na...