Lew i Szakal

By Calanthea_

25.7K 3.7K 10.5K

Pałac w słonecznym Kahari jest pełen wrogów. Szczerzą do siebie fałszywe uśmiechy, zakładają maski, a gdy one... More

𝕭𝖔𝖍𝖆𝖙𝖊𝖗𝖔𝖜𝖎𝖊
1. Pałac Pełen Mroku
2. Zasadzka w Kanionie
3. Powrót do Domu
4. Menażeria
5. Dwóch Królów
6. Obietnice i Pragnienia
7. Ułuda Wolności
8. Jaskinia Lwa
9. Kahari
10. Prawda Wychodzi na Jaw
11. Melancholia
12. Oczekiwanie
13. Skradzione Nadzieje
14. Na Niespokojnych Wodach
15. Cienie Przeszłości
16. Spokój Zmarłych
17. Daleko od Domu
18. Dzień Targu
19. Wieści z Frontu
20. Gołębia Wieża
21. Lwy i Jagnięta cz.1
21. Lwy i Jagnięta cz.2
21. Lwy i Jagnięta cz.3
22. Propozycje Naznaczone Niepewnością
23. Jedwabny Sznur
24. Krwawe Niespodzianki
25. Zły Los
26. Chogan
27. Cisza przed Burzą
28. W Świecie Intryg
29. Zrujnowane Marzenia
30. Ostatni ze Zdrajców
31. Demony, Które Nigdy Nie Zasypiają
32. Niewola Uczuć
33. Kara za Szczęście
34. Oczy Diabła
𝖈𝖟𝖊̨𝖘́𝖈́ 𝖉𝖗𝖚𝖌𝖆
36. Spisek
37. Duchy Safy

35. Ogień bez Dymu

302 28 91
By Calanthea_

   Mury były grube. Żaden ostrzał nie dał rady ich zwalić. Wewnątrz kryły najświętsze miejsce na całym południowym kontynencie. Źródło mocy, która mogła obrócić świat w pył.

   Czysty ogień. Bez choćby obłoku dymu.

   Risy, święte księgi, głosiły, że pod ziemią sanktuarium, które nosiło nazwę Al-Mura, Teremun ukrył Święty Ogień. Każdy go pożądał, choć nigdy nie widział na oczy. Pustelnicy opiekujący się Al-Murą także. Powierzyli życie ochronie legendy, której inni ludzie desperacko chcieli odkryć autentyczność.

   Szachinszach Anas Al-Zahid był jednym z takich ludzi.

   Teraz surowym wzrokiem próbował przebić się przez majaczące w oddali mury i odszukać w ich głębi Świętego Ognia. Tajemnicy, której pożądał bardziej niż cały Al'Kahar.

   Ismail siedział na koniu w równym rzędzie obok swoich braci. Uważnie patrzył na skąpane w promieniach słońca ostre rysy szacha. Widział ojca ledwie kilka razy, a pamiętał każdą bruzdę na twarzy, każdą bliznę, każde drganie mięśni typowe tylko dla kilku stanów, w jakie wpadał władca. Anas wzbudzał w synu zarówno strach, fascynację, jak i ślepe pragnienie miłości.

   — Al'Kahar ma się za pana Al-Mury, bo to na jego terenie się znajduje — zaczął szachinszach. Bracia spojrzeli na ojca jak na święty posąg, który widzieli po raz pierwszy. — Ale to ziemia niczyja. Nie ma innego pana poza Teremunem.

   Książęta doskonale wiedzieli o marzeniu Anasa.

   — Al-Mura pokłoni ci się, panie, tak jak wszystko na tej ziemi. — Pierwszy zaryzykował się zabrać głos trzeci syn szacha Shahab.

   Anas prychnął z nikłym cieniem zadowolenia. Ten szczegół nie umknął uwadze Ismaila. Książę na co dzień mieszkał w Tasharze, wracał do domu jedynie na wezwanie ojca. Dlatego musiał być bardziej czujny od każdego ze swoich braci, jeśli miał stać się w oczach szacha kimś więcej niż chłopcem, którego imienia Anas nawet dobrze nie pamiętał.

   Miał trzynaście lat i dorastał w cieniu starszych, silniejszych braci. Wiedział, że jego szanse na tron są tak znikome, więc nawet nie miał odwagi marzyć o władzy. Mimo to pragnął miłości i uznania ojca. Nie chciał być tylko jego żołnierzem, chciał być synem.

   Miał pewną przewagę nad braćmi. Mieszkając z dala od Anasa, Ismail uczył się innego życia, poznawał różne perspektywy oraz różnych władców i wiedział, czego oczekiwali.

   Książę wpatrzył się w ten sam punkt, co ojciec. Minarety sanktuarium świeciły w słońcu jak odłamki szkła. Pomijając wzniesione wokół mury, świątynia ukryta pośród skał na środku kapryśnej pustyni stanowiła obszar nie do zdobycia. Legendy głosiły, że pustelnicy żyjący w Al-Murze wcale nie są ludźmi, a reliktami istot, którym przed wiekami dał życie Święty Ogień.

   Ismail zastanawiał się, jak wiele kryje się w tym prawdy. Teremun uwięził wszelkie potężne stworzenia, kiedy dżinny zbuntowały się przeciw niemu i ludziom, obierając drogę nikczemnych ifrytów, ghuli, kutrubów i sil. Nikt z tego gatunku nie przetrwał.

   Nagle w sercu chłopca zrodziło się pragnienie, że też chciałby rozwikłać wszystkie zagadki kryjące się za murami Al-Mury.

    — Ojcze. — Ismail zwrócił na siebie uwagę zaskoczonego Anasa. — Rzucę te mury na ziemię.

   Starsi książęta spojrzeli po sobie. Jeden ledwo stłumił śmiech. Szachinszach nic nie mówił. Patrzył na najmłodszego syna, rzucając mu wyzwanie, by mówił dalej.

   Ismail przełknął nerwowo ślinę, niespodziewanie tracąc całą pewność siebie. Po raz pierwszy w życiu ojciec zdawał się go zauważyć. Nie mógł marnować swojej okazji.

   — Będę dzielił twoje marzenia, ojcze. Złożę nie tylko Al-Murę, ale i cały Al'Kahar u twoich stóp.

   Książęta chcieli wyszydzić śmiechem brata, ale widząc ojca, wszelki szmer zamilkł jak kamień. Skuta zawsze zimnem i grozą twarz, złagodniała. Na ustach szacha, co jeden z braci wychwycił z zazdrością, malował się ledwie widoczny zarys uśmiechu.

   Nagle każdy książę poczuł się winny, że pierwszy nie złożył obietnicy ojcu.

   — Składasz obietnice bez pokrycia, chłopcze — prowokował Anas.

   Ismail zerknął w bok. Na twarzy Shahaba dostrzegł kąśliwy uśmieszek.

   — Jeśli rzucam słowa na wiatr, Bóg mnie ukarze — rzekł najmłodszy książę, starając się brzmieć odważnie i nie uginać się pod surowym spojrzeniem ojca. — Ale będę żył tak, aby stać się postrachem Al'Kaharu. Obiecuję ci, ojcze, że dla ciebie spalę cały świat.

   Świat zastygł w bezruchu, łącznie z nieokiełznaną Al-Murą. Ismail nie przejmował się nienawistnymi spojrzeniami braci. Zgarnął garść uwagi ojca i zapragnął pławić się w niej całej już do końca swojego życia. Nie zastanawiał się wtedy nad powagą swoich słów i ceną, jaką przyjdzie mu za nie zapłacić.

   Ismail zeskoczył z konia, nie odrywając spojrzenia od falującej na tle pustyni wieży, którą nie tylko gorąc upalnego dnia wprawiał w drgania, ale także ogień, pochłaniając coraz większą część zabudowań.

   To było pobojowisko.

   Szach sunął wzrokiem po otoczeniu, podrażniony ostrym zapachem dymu. Wśród obłoków niedopalonego ognia oraz zgliszcz domów i spichlerzy leżały zwłoki, zarówno ludzkie, jak i zwierzęce. Niektóre spopielone, inne mniej, a kolejne wysuszone przez palące słońce.

   Pierwsze pokłosie rzezi zebrali niewinni rolnicy.

   — Litości...

   Słaby, chrapliwy głos należał do konającego żołnierza, który leżał pośród zawalonego domu. Jedna z belek ze stropu przygniotła mu nogę, przez co nie mógł nigdzie się ruszyć. Al'kaharczyk w akcie desperacji wyciągał pokrytą obrzękami, suchą dłoń w stronę wroga. Spalona i wysuszona przez słońce skóra mogła świadczyć jedynie o tym, że leżał tu już kilka dni.

   Bez wody i bez jedzenia.

   Ale wciąż żywy.

   Ismail, nie mogąc pozbyć się pogardy, spojrzał przenikliwie w zamroczone mgłą tęczówki jednego z niedobitków, po czym wbił bułat prosto w jego serce. Docisnął głęboko, aż z ust żołnierza wyrwało się ostatnie tchnienie.

   — Zamknęli się w murach Farshi. — Mahfuz stanął obok szacha, obserwując, jak władca patrzy na żołnierza, którego zabrała już śmierć. — Rozbijmy tu obóz i naradźmy się, jak odbić miasto.

   Ismail zerknął przelotnie na wielkiego wezyra, milczał. Ruszył w stronę żołnierzy, którzy rozbijali namiot w przyciemnionym miejscu.

   — Zaskoczyli nas — ciągnął Mahfuz, wyrównując krok z władcą. — Najechali Farshi, gdy pozostawało bez obrony. Teraz więżą wewnątrz naszych ludzi, czyniąc z nich swoich niewolników. Oni za nic mają prawa boskie, skoro zniewalają wiernych.

   Ismail mógł przytaknąć ku aprobacie wielkiego wezyra, ale nie zrobił nic, bo doskonale wiedział, że na wojnie nie było żadnych zasad. Zarówno tych ustanowionych przez ludzi, jak i Boga.

   Dalszej przemowie wielkiego wezyra zawtórował tętent kopyt. Żołnierze pochwycili w gotowości bronie, strzelcy napięli łuki, spodziewając się kolejnego ataku z zaskoczenia. Szach również uniósł swój bułat, jednak z zaskoczeniem odkrył, że nadciągali Nomadzi z szejkiem Mufaddalem na czele.

   — Szachu, przybyliśmy wesprzeć się w odzyskaniu Farshi — obwieścił przywódca Nomadów, uchylając zasłonę z twarzy. Następnie, mimo podeszłego wieku, z lekkością zsunął się z siodła.

   Ismail podziękował mu skinieniem głowy. Przez krótką chwilę przestał czuć się sam przeciwko całemu światu. 

   Ciszę wewnątrz namiotu nieustannie mąciły przekrzykujące się nawzajem głosy. Jedni proponowali, by odebrać szturmem Farshi, ale szybko ten pomysł został obalony z uwagi na setki jeńców więzionych wewnątrz miasta. Al'Kahar obrał idealną strategię, zamykając się w środku z zakładnikami.

   — Jeśli nie będą mieli, co jeść, zginą lub sami uciekną. — W pewnym momencie rozwiązanie podsunął Salim.

   — To zbyt długo potrwa. — Mufaddal machnął starą, pomarszczoną dłonią.

   Mahfuz zgromił ich obu spojrzeniem.

   — Tylko czas was interesuje? Wewnątrz są nasi ludzie! — warknął, wyraźnie akcentując słowa.

   — Nie będziemy warować jak psy u bram — rzucił ktoś inny, popierając pomysł szturmu.

   Nagle poły namiotu się uchyliły. Do środka wpadł jakiś żołnierz, oddając wszystkim pokorny pokłon.

   — To zwiadowca. — Mahfuz obnażył tożsamość przybysza i spojrzał na niego wyczekująco.

   — Za miastem kryje się armia — Żołnierz przeszedł do sedna. — Tysiące żołnierzy, którzy czekają, aż wejdziemy do Farshi. Odetną nam drogę ucieczki i wybiją w środku.

   Salim przeklął i Mufaddal rzucił mu karcące spojrzenie.

   — To pułapka? W mieście nikogo nie ma? — zapytał wielki wezyr.

   — Tam też jest armia, panie, wraz z czterema głównymi dowódcami.

   — A sułtan? — Ismail zerknął kątem oka na zwiadowcę.

   — Sułtana w ogóle tutaj nie ma. Dowodzi wielki wezyr Erdogan Pasza, ale on jest poza miastem.

   Mahfuz uważnie analizował zwiad żołnierza i prędko doszedł do jednego wniosku.

   — Szachu, oddaj im księżniczkę. Oni się za nią mszczą. Jak wiele istnień można poświęcić dla jednej kobiety?

   Ismail spojrzał na wielkiego wezyra. Mahfuz po raz pierwszy w spojrzeniu szacha dostrzegł nieustępliwego Anasa.

   — Gdy chciałem się dogadać, za nic mieli moje poselstwo. Nie będę się już więcej przed nimi kajać. — Władca nie podniósł nawet głosu, ale było słychać w nim wystarczająco cierpkich nut, by wielki wezyr zrozumiał, że dalsze negocjacje na tym polu są wykluczone.

   Salim uśmiechnął się kąśliwie, gdy napotkał gniewne spojrzenie Mahfuza.

   — Ismailu. — Mufaddal położył wnukowi rękę na ramieniu. — Myślisz, że z tej sytuacji nie ma wyjścia, ale w głębi duszy dobrze je znasz. Stań się cieniem. Bądź znów przebiegły i nieuchwytny. Niech wróci Szakal, przed którym zadrży cały Al'Kahar.

   Słowa szejka boleśnie poruszyły najczulsze miejsca w umyśle Ismaila.

   — Zostawcie mnie samego — rzekł. — Chcę pomyśleć.

   Wyszli wszyscy, przedtem oddając władcy pokłon. Wszyscy z wyjątkiem Salima.

   Ismail, choć wolał zaszyć się w samotności, nie przyjął się zbytnio niesubordynacją przyjaciela przyzwyczajony, że Salim zwykł stąpać własnymi ścieżkami.

   — Co zamierzasz? — zapytał Hamid.

   Szach odetchnął głęboko. Chwycił czarną, starannie złożoną tkaninę. Im dłużej się w nią wpatrywał, tym miał wrażenie, że przemawia do niego, prosząc, by ją rozwinął. Po chwili spełnił jej życzenie. Bawełniany, kwadratowy materiał był tak miękki i miły w dotyku, że Ismail na moment zapomniał, czym naprawdę dla niego był.

   Nadeszła pora znów przywdziać czerń.

   — Chcą powrotu Szakala, to go dostaną. 

   Księżyc był zdradliwy tej nocy. Ismail stąpał pośród nikczemnej czerni tak, by nie dać się zdemaskować jego światłu. Szach zrzucił z siebie nie tylko ubranie władcy, zakładając strój bliższy włóczędze niż dostojnemu Zahidowi, ale również wszelki majestat szachinszacha, bo tej nocy Ismail zamierzał pozostać w ukryciu.

   Usłyszał przeciągłe kwilenie, które jak sztylet przecięło skowyt gwałtowniejszego wiatru. Uniósł głowę na niebo, gdzie sierp księżyca na moment przysłoniła skrzydlata sylwetka Nazira. Ismail odruchowo sprawdził, czy wszystkie noże znajdują się na swoim miejscu.

   — Co ty kombinujesz?

   Gwałtownie zatrzymał się na urwisku przed majaczącym w oddali Farshi rozświetlonym przez nikły błysk świateł.

   — Śledzisz mnie? — rzucił spokojnie i obejrzał się przez ramię na Salima.

   Hamid uważnie zlustrował wzrokiem całą zamaskowaną sylwetkę przyjaciela.

   — Zamierzasz zabić w ukryciu czterech dowódców podczas jednej nocy, by przestraszyć Al'Kahar?

   — Dokładnie — mruknął w odpowiedzi bez większego przekonania.

   — Pozwól sobie pomóc. Jestem tutaj ja i moi asasyni. Wiemy, jak rozwiązywać takie problemy.

   — Nie tym razem. — Szach pokręcił głową. Omiótł wzrokiem odległe mury, po których przechadzali się strażnicy z pochodniami. — Jeśli Al'Kahar ma się bać, muszę przemknąć między nimi jak duch i zrobić to sam. Tylko ja.

   — Skoro cię nie zobaczą, to co to za różnica czy będziesz tam sam, czy z towarzystwem?

   Ismail zaśmiał się cicho.

   — Kiedyś złożyłem ojcu pewną obietnicę. Chcę jej dotrzymać.

   Salim westchnął. Stanął obok i też wbił wzrok w upadłe Farshi.

   — Pamiętasz, jak w Tasharze wspinaliśmy się po górach i wieżach? — ciągnął szach. Choć Hamid nie widział jego twarzy, bo owijał ją czarny materiał, był pewien, że Ismail właśnie się uśmiechał. — Tili zawsze się na nas obrażała, bo bała się, że spadniemy i zostawimy ją samą. Ale później jej przechodziło, gdy strugałem dla niej z drewna krokodyla, hipopotama czy inne zwierzę. Ciekawe, czy jeszcze ma te figurki... Chciałbym wrócić do tamtych czasów.

   — Mówisz tak, jakbyś się żegnał. — Salim, choć zazwyczaj przychodziło mu to z łatwością, teraz nie umiał ukryć smutku za typowym dla siebie cynicznym tonem.

   W oczach Ismaila zakrzątnął się ból.

   — Jakaś część mnie przed każdą bitwą zawsze się żegna. Nie jestem na tyle głupi, by za każdym razem zakładać, że jestem nieśmiertelny.

   Choć ta wiara bywała pomocna, częściej jednak sprawiała problemy. Świadomość, że śmierć jest blisko, wbrew pozorom ożywiała bardziej niż przeświadczenie, że jest się nieśmiertelnym.

   Nazir poszybował w kierunku jednej z wież wartowniczych na murach i Ismail wiedział, że sam też powinien ruszać. Pożegnał przyjaciela, który pogodzony z jego decyzją już nie protestował, skinieniem głowy i ostrożnie zszedł z urwiska.

   Gdy szach znalazł się przy murach, zaczął skradać się jak najbliżej nich, korzystając, że obok porastała wysoka trawa. Śledził wzrokiem warty strażników. Gdy płomienie pochodni zostały już tylko drobnym migotliwym punktem w oddali, postanowił skorzystać ze swojej okazji.

   Zarzucił linę na górę. Hak zaczepił się o blankę, mężczyzna kilka razy pociągnął nim dla pewności, po czym zaczął wspinać się po kamiennej ścianie.

   Gdy był już na górze, natychmiast przywarł do ściany, słysząc zbliżające się kroki. Strażnik wrócił szybciej, niż szach wcześniej założył.

   Ismail ukrył się w cieniu. Przestał oddychać na czas, gdy wartownik przechodził obok. Kroki żołnierza z Al'Kaharu wystukiwały o kamienną podłogę, rozrywając rytmicznie ciszę niczym bębny wojenne.

   Raz.

   Dwa.

   Trzy.

   Ismail widział jego plecy. Uniósł nóż, który odbił światło księżyca. W ostatniej chwili jednak powstrzymał się przed atakiem.

   Bycie zabójcą było proste, podcięcie gardła i wyrzucenie zwłok za mury jeszcze prostsze. Za to, kto mógł poszczycić się byciem duchem pośród żywych?

   Jeśli Ismail miał zasiać swoją obecnością strach i niepewność, nie mógł pozostawiać na swojej drodze trupów.

   Znów przywarł do ściany, ukrywając się w cieniu pod krótkim daszkiem wieży. Gdy al'kaharski strażnik wystarczająco się oddalił, szach ruszył w przeciwną stronę.

   Przed sobą miał pustą drogę, więc skorzystał z okazji i przykucnął przy blankach zwieńczających mury. Strażnicy na górze to była drobnostka przy tym, co działo się na dole. Żołnierzy roiło się tam jak mrówek. Większość wciąż była uzbrojona i trzymała szable blisko, jakby w każdej chwili spodziewała się ataku. W końcu Al'Kahar taki właśnie miał plan. Wpędzić tu wrogów, zamknąć i wyrżnąć jak bydło na rzezi.

   Szach mocniej chwycił rękojeść noża, gdy przyszpilił go gniew. Poeci opiewający wojnę mylili się co do jej cnót. W rzeczywistości nie miała ona w sobie nic chlubnego, a toczenie honorowej wojny Ismail już dawno traktował jako odległy mit. Niewola ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci zbierała żniwo podczas bitew, palenia osad i ich plądrowania, rozgrywające się przy tym gwałty i mordy nie miały w sobie krzty honoru. Pokłosiem tego okrucieństwa były z pozoru cywilizowane targi niewolników.

   Tak funkcjonował świat. Gdzie tylko byli ludzie, tam wybuchały konflikty. Żeby przetrwać, człowiek był w stanie dopuścić się wszystkiego. Widmo zagrożenia mogło sprawić, że nawet najłagodniejsza osoba przeobrażała się w bestię wypuszczoną z klatki.

   Ismail zerknął na swoje oczy odbijające się w rozświetlonym księżycowym światłem nożu. On także był jedną z takich bestii.

   Nie zwlekając dłużej, przekradł się po schodach na plac i ukrył za najbliższą osłoną opustoszałego straganu. Teraz musiał tylko odnaleźć swoje cztery cele pośród zwartych, ciasnych zabudowań.

   Znał Farshi lepiej niż wszyscy al'kaharscy żołnierze razem wzięci.

   To nie mogło być takie trudne.

   A jednak przełknął nerwowo ślinę, błądząc wzrokiem po otoczeniu jak dziecko we mgle.

   Podejrzewał, że dowódcy ulokowali się w budynkach, których nie zniszczył ogień ani zbytnio nie naznaczyły ślady wojennych starć. Takich domów zachowało się zaskakująco sporo i to już przy samym placyku, gdzie roiło się od żołnierzy.

   Ismail przeklął pod nosem, ale jeszcze raz, tym razem uważniej, przesunął spojrzeniem po otoczeniu w poszukiwaniu jakichś wskazówek. Miał nadzieję, że dowódcy nie postanowili biesiadować wraz z podwładnymi, bo wtedy zabicie ich bez wszczęcia alarmu byłoby nieuniknione.

   Ale na ubiorach mężczyzn, którzy raczyli się pieczoną jagnięciną wokół ogniska, szach nie dostrzegł żadnych emblematów.

   Nazir szybujący ponad dachami wydał z siebie ciche kwilenie. Władca spojrzał na orła, jakby był odpowiedzią na wszystkie jego problemy.

   Ismail czasem zastanawiał się, czy Nazir nie wykluł się ze Świętego Ognia, zamiast z jaja. Ten orzeł był jego oczyma. Mimo że nie potrafili porozumieć się w żadnym znanym mężczyźnie języku, to dogadywali się bez słów, na jakiś pokręcony i niepojęty przez rozum sposób. Nazir był jedyny w swoim rodzaju. Zawsze patrzył na Ismaila mądrymi ślepiami, jakby skrywał w sobie tajemną, przedwieczną wiedzę, która przepadła w piaskach czasu.

   Chyba dlatego właśnie szach tak bardzo kochał to stworzenie.

   Nazir spoczął na dachu jednego z budynków i Ismail domyśli się, że właśnie tam znajdowała się jego pierwsza ofiara.

   Mężczyzna zaczął skradać się między straganami. Trupy handlarzy miały najróżniejsze oblicza, które jednak zastygły w jednym wyrazie — bezradności. Ismail poczuł się winny, gdy jego ruchy śledził martwy wzrok swoich poddanych.

   Odtrącił wyrzuty sumienia, łapiąc się kurczowo jednej myśli — zemsty.

   To ona zawrzała w jego żyłach, gdy posuwał się dalej tropem zwłok i gwaru, jaki roznosił się z ust świętujących żołnierzy. Gdy Ismail na nich zerknął, odnalazł w swoich myślach ciche pragnienie zamordowania ich wszystkich.

   Żądzę mordu prędko jednak stłumił odgłos ciężkich kroków. Ismail opamiętał się w ostatniej chwili. Nie zobaczywszy światła pochodni, co uśpiło jego czujność, w pośpiechu zaczął szukać dla siebie kryjówki.

   Odnalazł ją za wywróconym wozem. Marna osłona, ale musiała wystarczyć.

   Obok przechodził wojownik, od którego widoku Ismail przełknął ślinę. Chodząca góra mięśni. Poruszał się powoli i ciężko, a szach miał wrażenie, że ziemia, łącznie z wozem, za którym się chował, drży pod stopami osiłka.

   Mięśniak gwałtownie się zatrzymał. Czujnym wzrokiem obiegł po otoczeniu. Ismail schował się bardziej za wozem. Chwycił mocniej nóż. Jeśli miał zabić tego człowieka, musiał być bezwzględny i szybki. Sądząc po budowie ciała, ten żołnierz mógł jednym mocniejszym ruchem ręki połamać Ismailowi kości. Nagle szach poczuł się jak mały, nieporadny chłopiec.

   Czas mijał. Władca nie odważył się wyjrzeć za osłonę, ale czuł, że mężczyzna wciąż zerka w jego stronę. Po chwili Ismail zrozumiał, co przyciągnęło uwagę żołnierza. Miał ochotę strzelić sobie w czoło.

   Słodycze.

   Szach pośpiesznie omiótł wzrokiem po najbliższym otoczeniu. To był wóz kupiecki, więc roiło się tu od jedzenia.

   Osiłek zaczął stawiać bliżej wozu ciężkie kroki. Ismail musiał prędko działać. Jego wzrok spoczął na przyprawach zamkniętych we flakonach. Jeden szczególnie go zainteresował. Chwycił fiolkę z proszkiem o piaskowej barwie. Wyjął korek, a substancja natychmiast roztoczyła swoją woń.

   Nie mylił się. To była asafetyda. Tego smrodu nie dało się pomylić z niczym innym.

   Tłumiąc obrzydzenie, posypał całą zawartością fiolki tacę ze słodyczami.

   Cisza.

   — O cholera. Co za smród! — Niski głos wrył się z ulgą w uszy Ismaila.

   Po chwili usłyszał, jak żołnierz w pośpiechu odchodzi.

   Szach także prędko uciekł jak najdalej od tego smrodu.

   Droga wreszcie była wolna.

   Władca przeskoczył przez otwarte okno do środka.

   Izba była spowita mrokiem. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Zwykłe domostwo, jakich pełno, lecz wówczas zostawione w kompletnym nieładzie. Wywrócone meble, potłuczone naczynia, na podłodze ślady krwi... Ismail uważał, jak chodził, aby nie narobić hałasu.

   Cichy szloch zatrzymał go w miejscu. Szach zwrócił kroki w kierunku źródła dźwięku.

   Na schodach w ciasnym korytarzu siedziała kobieta, a raczej dziewczyna. Nagie, drobne ciało pozbawione jeszcze kobiecych krągłości przykrywał cienki koc. Drżące dłonie desperacko pocierały mydłem o ubranie, próbując zmyć z niego krew.

   To było jeszcze dziecko.

   Ismail zamarł na moment, bezczynnie na nią patrząc. Łuna księżyca przedostała się nagle do środka, kiedy wiatr porwał w ruch okiennicę. Wtedy nieznajoma dostrzegła obcego przybysza, a szach uświadomił sobie, że tak naprawdę wcale nie był duchem.

   Jej twarz od razu zbladła. Ismail przyłożył palec do zasłoniętych ust. Dziewczyna z przerażeniem przejechała po nim wzrokiem. Był jak cień. Ubranie, rękawiczki, kefija i szal owijający resztę twarzy z wyjątkiem oczu... Wszystko było czarne.

   — Nie zrobię ci krzywdy — szepnął mężczyzna, obawiając się, że nieznajoma zacznie krzyczeć. — Nie tobie. Przyszedłem wymierzyć sprawiedliwość.

   Dziewczyna nieoczekiwanie wybuchła płaczem, szybko jednak zakryła usta dłońmi, próbując stłumić rozpaczliwy krzyk.

   — On... On... Wziął mnie siłą... — wybełkotała i od razu się skrzywiła, jakby w ustach poczuła smak mdłości. — Nie tylko mnie... Czynią z nas swoje niewolnice...

   — Ukryj się. Jutro znów będziesz wolna.

   Dziewczyna przytaknęła, po czym udała się po schodach na strych. Gdy zamknęła za sobą drzwi, a szach zyskał pewność, że znalazła kryjówkę, zawrócił i zakradł się do alkowy.

   W łóżku spał mężczyzna w średnim wieku. Szerokie ramiona, dobrze zbudowana sylwetka, a na niej kilka blizn, świadczyły, że to człowiek naznaczony bojem.

   Pierwszy dowódca.

   Morderca. Potwór.

   W głowie Ismaila odezwał się jego własny głos, jakby chciał przypomnieć mu o resztkach sumienia. Ale on go już nie posiadał. Nie tej nocy.

   Tym właśnie był.

   Mordercą i potworem.

   Chłopcem, który od zawsze rywalizował z braćmi o choćby cień uwagi szacha, bo tylko w jej blasku coś znaczył.

   Żołnierzem, nie synem swojego ojca.

   Urodził się po to, aby przelewać krew dla Anasa i swojego kraju.

   Był Szakalem.

   Dowódca się przebudził. Mlasnął z niezadowoleniem, gdy nie odnalazł obok kochanki. Przewrócił się na plecy i podniósł do siadu, by przeczesać wzrokiem pokój w poszukiwaniu dziewczyny. Zobaczył jednak postać, która wyglądała jak żywcem wyjęta z pustynnych legend, jakimi straszyło się dzieci przed snem.

   — Ifryt*... — Niedowierzanie zmieszane z lękiem zamarło na ustach mężczyzny, gdy Ismail szybkim ruchem poderżnął mu gardło, odbierając życie.

   Jeden z dowódców al'kaharskiego wojska poległ nie w boju, lecz w łożu.

   Potwarz dla Al'Kaharu, lecz niewystarczająca.

   Ismail schował nóż za pas i wysunął bułat.

   Mufaddal miał rację. Al'Kahar znów musiał drżeć ze strachu. Słyszeć szept śmierci pośród sennych majaków i nieustannie balansować nad przepaścią szaleństwa jak jego władcy.

   Na tej wojnie nie było dobrych ani złych. Mogli być tylko wygrani i przegrani. 

   Wojna była placem zabaw dla mężczyzn, a już na pewno dla tych, którzy planowali jej przebieg. Ustawiając oddziały żołnierzy na mapie taktycznej niczym bierki na szachownicy, Erdogan czuł się jak ryba w wodzie. Prześciganie się w obmyślaniu coraz bardziej wymyślnych i spektakularnych strategii napędzało przyjemnym dreszczem podniecenia, którego wielki wezyr na próżno szukał gdziekolwiek indziej.

   Ilekroć przebywał na froncie, tym przekonywał się, że to tutaj czuł, czym jest prawdziwe życie i prawdziwa władza.

   Obudził się, gdy świt namalował na niebie oranżowe barwy. Wypił szklankę koziego mleka, co było jego codziennym rytuałem od wielu lat, po czym spotkał się z Mertem Aghą w swoim namiocie.

   Zanim wojsko wymaszerowało ze stolicy, eunuch dogonił wielkiego wezyra w najbliższym garnizonie. Erdogan był zaskoczony, ale bardziej zaniepokojony, bo doskonale wiedział, że Mert nie opuściłby niespodziewanie pałacu z błahego powodu.

   Powód wcale nie był błahy, o czym wielki wezyr z irytacją się przekonał. Miał już szczerze dosyć pomysłów swojej córki. Iffet Esmanur w wyniku chorobliwej zazdrości zatraciła swój spryt, dzięki któremu przez dwa lata udawało jej się trzymać swoją niezachwianą pozycję jedynej żony sułtana.

   Erdogan postanowił, że kiedy wróci do domu, poważnie porozmawia z córką. Jednak na razie miał ważniejsze sprawy na głowie.

   — Nasi wrogowie nie umieją radzić sobie ze stratą swoich prowincji — rzekł pasza, obrzucając wzrokiem mapy na stole. Poczuł zastrzyk dumy, bo już niedługo kartografowie mieli nanieść na nich poprawki. — Antora jest w naszych rękach, a teraz Farshi. W końcu i nadejdzie czas na Bahu, a potem na drugą stolicę Bahi.

   Mert uśmiechnął się z uznaniem.

   — Z Bożą pomocą Al'Kahar niedługo wchłonie całe to ich żałosne państewko.

   Erdogan uniósł głowę. W jego oczach zapaliły się chciwe iskierki.

   — Mamy po swojej stronie Teremuna. Nie bez powodu Al'Mura znajduje się na naszej ziemi. To Numarowie są ulubieńcami Boga, nie Zahidzi.

   Eunuch rozchylił wargi, by nasycić ego Erdogana kolejną salwą ważkich i kwiecistych słów, ale uprzedziło go w tym czyjeś nadejście.

   — Wielki wezyrze. — Żołnierz uroczyście zasalutował. — Przybyła wiadomość od szacha.

   Erdogan nie mógł powstrzymać cynicznego prychnięcia.

   — Chłopiec chce się układać. — Spojrzał z politowaniem na Merta. — Czyli jednak nie ma tak mocnego ducha, jak ojciec. Niech wejdzie poseł.

   Wielki wezyr odgarnął poły kaftana wyszywanego perłami, po czym usiadł na podbitym poduszkami tronie. Do środka wszedł emisariusz, a za nim podążyło czterech żołnierzy. Każdy niósł w rękach kufer.

   — Szachinszach Ismail Al-Zahid przysyła dary. — Poseł skłonił się nisko.

   Erdogan ujął pogardliwym wzrokiem tę scenę. Podrapał się po brodzie i kiwnął drugą ręką na znak, by żołnierze złożyli dary u jego stóp.

   Otworzono wieka.

   Głowy.

   Sina skóra i puste spojrzenia, które wielki wezyr tak dobrze znał.

    Wszyscy dowódcy polegli.

    — Farshi... — Erdogan zwrócił gorączkowe spojrzenie na Merta. Ten szybko pojął, o co chodzi. Wziął lunetę i wybiegł z namiotu. Wielki wezyr podążył za nim.

   — Farshi... — sapnął z niedowierzaniem eunuch, odsuwając oko od szkiełka. — Farshi jest znów w barwach Szakala.

   Głowa Erdogana zapulsowała z bólu i wątpił, że przyczynił się do tego tylko upał. Poczuł nagle skurcz w żołądku, a później posoka krwi wylała się z jego ust. Prędko wytrzył usta i brodę, by Mert nie dostrzegł jego osłabienia.

   — Dary... — Erdogan obejrzał się na namiot, gdy poczuł się lepiej. Eunuch spojrzał w tym samym kierunku. Poły powiewały na wietrze, ukazując kufry z makabrycznym podarunkiem. — Wrócił Szakal... 

   Nadszedł dzień ucieczki.

   Pałac był opustoszały, bo mężczyźni wyjechali na wojnę. Nie wracali od wielu dni, które przeradzały się w tygodnie.

   Turna wiedziała, że nie będzie lepszej okazji. Zain ustalił z przemytnikiem, że dzisiejszej nocy wszyscy wypłyną na otwarte wody prosto do Kahari.

   — Będę za tobą bardzo tęsknić. — Sułtanka ostatni raz czule pogłaskała Súkkara przed opuszczeniem swojej komnaty.

   Kot jęknął z płaczliwą nutą, jakby przeczuwał nadchodzącą rozłąkę. Turna nie potrafiła być obojętna na ten dźwięk. Wzięła pupila w ramiona i przytuliła mocno do swojej piersi.

   — Zabrałabym cię ze sobą, mój kochany, ale nie mogę. To zbyt niebezpieczne. Zostawiam cię w dobrych rękach. Leyla się tobą zaopiekuje.

   Wiedząc, że nie może dłużej zwlekać, z ciężkim sercem odłożyła kota na łóżko. Sprawdziła jeszcze tylko, czy list trzyma się za srebrną kokardą, którą zawiązała na szyi Súkkara. Wiadomość była przeznaczona tylko dla Leyli i Turna miała nadzieję, że niewolnica przeczyta ją, dopiero gdy sułtanka będzie już poza Bahu.

   Myśl o wyjeździe dotychczas napawała Turnę tylko ekscytacją, ale gdy wreszcie nadszedł ten dzień, nie umiała wyzbyć się smutku.

   W murach Bahu, które były jej więzieniem, zostawiała swoich przyjaciół — Súkkara i Leylę.

   Otarła łzy i wyszła po cichu ze swojej komnaty. Miała na sobie czarną, prostą suknię i czarny szal ciasno owinięty dookoła głowy. Nie rzucała się w oczy. Zain miał zabrać wszystkie potrzebne do wyprawy rzeczy, a Turna dodatkowo upchnęła kieszenie biżuterią, na wypadek, gdyby w trakcie podróży lub w samym Kahari trzeba było kogoś przekupić.

   Poczuła w żyłach adrenalinę napędzaną wizją powrotu do rodziny, gdy szła przed siebie pustym korytarzem. Żałowała tylko, że nie zdążyła dokuczyć Ismailowi, zanim ich znajomość pozostanie jedynie skazą na jej honorze.

   Niedługo potem znalazła się na miejscu, w którym zawsze spotykała się z Zainem.

   — Zain? — Podekscytowanie cechowało jej głos, gdy dostrzegła wysoką sylwetkę stajennego.

   Ziarnka piasku w klepsydrze czasu się przesypywały. Zimne powietrze otuliło sułtankę niepokojem. A Zain wciąż się nie odwracał.

   — Zain? — powtórzyła ciszej. Odruchowo postawiła krok w tył.

   Wreszcie stajenny się obrócił. Turna zamarła. Jego twarz była dotkliwie pobita, pełna siniaków i zaschniętej krwi.

   Na tym nie skończyły się przykre niespodzianki.

   Mężczyzna odsunął się o krok. Za nim stała kobieta. Jej skóra była niemal tak blada, jak orbita księżyca górującego na niebie. Lodowato błękitne oczy przypomniały Turnie o najgorszych dniach jej życia.

   — Zanna? — wymawiając to imię, poczuła na języku gorzki smak.

   Niewolnica, którą Turna poznała na statku porywaczy, uśmiechnęła się delikatnie.

   — Miło znów cię widzieć, księżniczko.

   Turna tak tego nie odbierała. Zerknęła na pobitego Zaina, który uparcie trzymał wzrok wbity w ziemię.

   — Co tu się dzieje? — zapytała, starając się nie brzmieć na przerażoną.

   Odpowiedział jej odgłos kroków. Dołączył do nich kolejny mężczyzna.

   — Witaj, sułtanko Turno. Nazywam się Mahfuz Pasza. Jestem wielkim wezyrem tych ziem.


*Ifryt — w folklorze i wierzeniach arabskich jest to zły duch, demon;  najbardziej niebezpieczny i najpotężniejszy z dżinnów. 


Tym rozdziałem kończymy pierwszą część pierwszego tomu. Druga będzie  nieco krótsza (chyba XD). Jeśli pamiętacie sytuację z niewolnicami z 22 rozdziału, jedną z nich była właśnie Zanna. ^^

Chętnie poczytam o waszych wrażeniach i co na ten moment myślicie o tej historii. <3 

Continue Reading

You'll Also Like

36.9K 2.9K 40
Księżniczka? Królewskie maniery? Książę i miłość od pierwszego wejrzenia? Przymierze Krwi to historia o księżniczce, która bynajmniej nie przepada za...
95.1K 4.7K 22
"Rozłąka jest dla miłości tym, czym wiatr dla ognia - małą gasi a wielką roznieca."
49.1K 2.7K 13
Hermiona Granger nigdy nie sądziła, że niecałą dekadę po wojnie, Draco Malfoy będzie jej najlepszym przyjacielem. Nigdy też nie zamierzała wpaść w pu...
30.4K 1K 38
Przepowiednia zmieniła wszystko. I kiedy próbuje iść dalej, nie mogę przestać wracać ... Oryginalny tytuł : The Battle is Over, but the Pain Just Sta...