Firestarter| Daryl Dixon (POP...

Da red_qnn

52.2K 3.5K 993

Obiecaj mi. Obiecaj, że przetrwasz i będziesz żyć. Altro

Wstęp
Bohaterowie
Soundtrack
I. ATLANTA
o. jaskółczy niepokój
i. uważaj na siebie
ii. zostaw mnie
iii. wybuch
iv. zagłada
v. pandemonium
vi. eksterminacja
vii. zbieg okoliczności
viii. stary znajomy
ix. bezpieczna przystań
x. w pułapce
xi. rick grimes
xii. gorzka prawda
xiii. mała syrenka
xiv. waszyngton
xv. utracona nadzieja
xvi. ostatnia sekunda
II. FARMA
i. blokada
ii. poszukiwania
iv. do ostatniej kropli krwi
v. postępy
vi. upadek
vii. dowód
viii. frankenstein
ix. sekret
x. brawura
xi. pustki
xii. szeryf
xiii. zawahanie
xiv. wspomnienie
xv. proces
xvi. dale
xvii. przyjaciel
xviii. każdy z nas
III. WIĘZIENIE
i. stałe miejsce
ii. blok c
iii. bełt
iv. cisza
v. wdzięczność
vi. ogniwo
vii. bracia krwi
viii. andrea
ix. łzy
x. warunek
xi. odkupienie
xii. pożegnanie
KSIĘGA POSTACI
SPITFIRE

iii. greene

753 66 27
Da red_qnn

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech nosem, wydech ustami...

          Wdech...

           Nie mogła oddychać. Jej płuca, zdawać się mogło, dosłownie stanęły w ogniu. Każda nowa porcja powietrza była niczym dostarczany płomieniom tlen, dzięki czemu pożar w jej klatce piersiowej rósł z każdą kolejną sekundą, z każdym kolejnym krokiem.

           Wydech...

           Nigdy nie była fanką biegania. Przynajmniej nie na długie dystanse. Za każdym razem kończyło się to zadyszką i stanem bliskim zemdlenia. Wcześniej jednak nie było jej to potrzebne. Nie przejmowała się szczególnie swoją formą, a raczej jej brakiem.

           Wdech...

            Teraz żałowała swojej ignorancji w tej kwestii bardziej, niż czegokolwiek innego. Albo biegniesz, albo umierasz.

             A śmierć zdawała się powoli doganiać ich w tym pościgu za życiem.

             Nie słyszała nic, poza nerwowym biciem własnego serca w uszach. Pot zalewał jej twarz, mieszając się z łzami, jakie wypływały jej z oczu. Gdzieś z oddali, jak przez gruby mur, słyszała stłumiony płacz Ricka i jego gwałtowne, nieregularne oddechy.

             Mężczyzna biegł za nią, niosąc w ramionach swojego nieprzytomnego syna. Koszulka chłopca całkowicie zmieniła swoją barwę, odznaczając się czerwienią na tle jego bladej skóry. Przez tułów przewiązaną miał kraciastą koszulę Riley, którą zrzuciła z siebie gdy tylko dostrzegła w jakim tempie z jego brzucha wylewa się jucha.

            Jej podkoszulek umorusany był krwią chłopca. Pozwoliła sobie na minutę działania, zanim zdała sobie sprawę, że nie będzie w stanie mu pomóc. Minutę, po której jej ciało objęła panika, a w umyśle pojawiło się to chore przeświadczenie, że ma do czynienia z deja vu. A później zza drzew wyłonił się ten mężczyzna, który w rękach dzierżył narzędzie zbrodni.

              — Ile jeszcze?! — kobieta wrzasnęła, na moment odwracając się za siebie. Kilkanaście metrów za Rickiem pędził Shane, z kolei za nim, ledwo trzymając się na nogach, otyły facet ze strzelbą.

             — Pospiesz się dupku! — krzyknął za nim Shane, gdy kroki tamtego zaczęły się spowalniać — Mówię rusz się!

             — Jak daleko?! — Rick zawtórował Riley, nawet nie odwracając się do mężczyzny, który postrzelił jego syna.

            — Pół mili... w tamtą... w tamtą stronę! — wysapał na bezdechu. — Wołajcie Hershela! On... On pomoże chłopcu!

            Riley zazgrzytała zębami i zacisnęła mocniej szczęki, czując przypływ adrenaliny. Kończyny powoli odmawiały jej posłuszeństwa, ale wieść o tym, że znajdują się już niedaleko dodawała jej energii.

           Mieli udać się na farmę, jak polecił tamten facet. Tam ponoć był ktoś, kto mógłby udzielić Carlowi pomocy.

            Podążali dość wąską polną drogą, na tyle szybko, na ile pozwalały im nogi i płonące płuca. Zmęczenie dawało się we znaki, jednak poddanie się nie wchodziło teraz w grę. Musieli działać szybko. Carl tracił dużo krwi i teraz każda sekunda była na wagę złota.

            Riley zaparła się i z trudem wzięła duży wdech, gdy na ich drodze pojawiło się niewielkie wzniesienie. Zerknęła przez ramię; Rick poprawiał uścisk na ciele swojego syna, a Shane i tamten gość pozostali w tyle.

           — Dawaj, Rick! — ponagliła go, oddychając ciężko — Szybciej!

           Ich oczom wreszcie ukazał się płot. Zdawał się ciągnąć na całe mile dookoła parceli. Na samym jej środku znajdował się piętrowy dom, a nieopodal stodoła. W zasięgu wzroku nie było żadnego zainfekowanego. To miejsce było nietknięte. Odcięte od reszty świata.

           Kobieta przyspieszyła, machając energicznie ramionami, aby pomóc sobie w biegu. Pędziła wydeptaną ścieżką, prosto w kierunku domu. Nie myślała nawet o tym, kogo mogą tam spotkać. Ani co powiedzieć, kiedy wpadną już do środka z półżywym Carlem. Ale w tamtej chwili przywitania nie miały najmniejszego znaczenia.

           Dotarła w końcu do schodków i wpadła na werandę, upadając z łomotem na drewnianą podłogę. Serce niemal podchodziło jej do gardła, a z ust wydobywały się żałosne parodie oddechów. Ale twarz wyrażała chwilową ulgę.

          Udało się.

           Drzwi otworzyły się z hukiem. Na zewnątrz wypadła grupa osób, z białowłosym staruszkiem na czele. Spojrzał na jej wycieńczoną biegiem postać i otworzył w szoku usta.

           — Co się stało? — zażądał, gdy zza jego pleców wyłonili się pozostali domownicy. Riley zarejestrowała kilka twarzy, zanim udało jej się odnaleźć język w gardle. Podniosła się na łokciach i wskazała na oślep za siebie gdzie, jak miała nadzieję, zaraz pojawi się Rick.

           — Jego syn... — wysapała z trudem, zaciskając drugą dłoń na klatce piersiowej. Nie była w stanie wydobyć z siebie więcej, niż tylko pojedyncze słowa. — Jego syn... Wasz człowiek go... on go... postrzelił..

            — Otis? — szepnęła starsza kobieta, przykładając dłoń do ust.

            — Ty jesteś Hershel? — Riley spojrzała na niego niespokojnym wzrokiem. Staruszek wydawał się zaskoczony, że zna jego imię, jednak nie okazał tego po sobie na długo.  — On powiedział, że nam pomożesz...

            Hershel zacisnął usta w wąską linię, jednak pokiwał głową i ruszył w dół schodów. Riley opuściła głowę i oparła czoło o drewnianą podłogę. Gdy ponownie podniosła wzrok, dostrzegła Ricka powoli docierającego do domu.

           — Proszę, uratuj mojego syna — mężczyzna powiedział błagalnym tonem, opadając na kolana przed werandą.

           — Do środka z nim — rozkazał staruszek, zakasując rękawy swojej białej koszuli.

          Riley z trudem podniosła się na nogi, gdy całe towarzystwo weszło za Rickiem i Hershelem do środka. Skrzywiła się z bólu, czując jak jej mięśnie wrzeszczą, a płuca przypominają balony z których powoli uchodzi powietrze.

         Zachciało jej się wymiotować, jednak wstrzymała ten odruch i podążyła za innymi do środka, śledząc ścieżkę krwi jaką pozostawił za sobą Carl. Wpadła do sypialni, do której przenieśli chłopca, obijając się ramionami między domownikami tego miejsca.

          — Poszewka — staruszek zwrócił się do Ricka, nachylając się nad nieprzytomnym ciałem dziecka. Grimes był jednak w zbyt dużym szoku, żeby zrozumieć polecenie.

          — Czy- czy on żyje? — wydukał z siebie z trudnością. Riley stanęła u jego boku, przyglądając się bladej, niemal przezroczystej twarzy Carla.

           — Poszewka, szybko! — powtórzył Hershel. Riley dostrzegła jak dłonie Ricka drżą, więc bez słowa chwyciła poduszkę i szybkim ruchem zdjęła z niej materiał.

          — Czy on żyje? — głos Ricka łamał się przy każdym wypowiedzianym słowie.

           Riley zwinęła poszewkę w prowizoryczny opatrunek i przyłożyła ją do rany chłopca, po tym jak Hershel zdjął z niego jej koszulę. Staruszek sięgnął następnie po stetoskop i sprawdził bicie serca dziecka, wciąż nie udzielając jego ojcu odpowiedzi.

           — Jest puls — odezwał się po krótkiej chwili, a Riley wypuściła z siebie powietrze, zwiększając nacisk na klatce piersiowej chłopca. — Ledwie wyczuwalny...

           Rick pokiwał nerwowo głową, stojąc tuż przy swoim synu. Dwie kobiety podeszły do niego i odsunęły od łóżka, zapewniając, że już sobie poradzą. Riley pozwoliła ciemnowłosej dziewczynie przejąć opatrunek z poszewki, a sama również odsunęła się od pracujących przy Carlu ludzi.

           — Jak się nazywasz? — Hershel skierował pytanie do rozproszonego Ricka. Szeryf spojrzał na niego, jakby w ogóle nie rozumiał języka, którym ten się posługiwał. Riley wystąpiła więc do przodu, wycierając zakrwawione dłonie w swój podkoszulek.

          — Ma na imię Rick. Chłopiec to Carl, ja jestem Riley — szybko wskazała na ich trójkę, a Hershel przeniósł wzrok między nią a Grimesem.

          — Tak, m-mam na imię Rick — pokiwał głową, odnajdując wreszcie swój głos.

          — Rick — Hershel zwrócił się do niego, mówiąc głośno i wyraźnie — Zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby pomóc twojemu synowi. Ale musisz zrobić nam tutaj trochę miejsca, w porządku?

           Kiwał głową, ale Riley odnosiła wrażenie, że w ogóle nie wiedział co się dookoła niego dzieje.

           — Rick — złapała go za ramię, próbując złapać z mężczyzna kontakt wzrokowy — Musimy pozwolić im pracować. Chodźmy. 

            Pozwolił jej się wyprowadzić z sypialni, a Riley przytrzymywała go za ramię, na wypadek gdyby nagle zemdlał. Podążyła wzrokiem za kałużą krwi powoli zbierającą się pod butami Ricka, zerkając na jego ubarwiony czerwienią tors i lepkie od juchy dłonie. Poprowadziła go na zewnątrz, prosto na świeże powietrze. Owiało ich zmęczone twarze, przynosząc chwilowe ukojenie.

           Z oddali dało się słyszeć zbliżające się kroki. Shane i ten mężczyzna, Otis, dobiegali właśnie do domu. Walsh patrzył wyczekująco między Rickiem a Riley, z trudem nabierając powietrze w płuca.

         — Chłopak żyje? — zapytał Otis, opierając dłonie na kolanach. Jego twarz wypełniało zdesperowanie i poczucie winy.

          Rick otworzył usta żeby odpowiedzieć, ale ostatecznie nie wydobyły się z nich żadne słowa. Zachwiał się i gdyby nie mocny uścisk dziewczyny u jego boku, najpewniej padłby na ziemię jak długi. Zamrugał kilkakrotnie i przetarł spoconą twarz dłonią, rozsmarowując na skórze krew.

          — Zajmują się nim — Riley odpowiedziała za mężczyznę, zerkając bacznie na jego twarz. Spojrzała na Shane'a, którego oczy wyrażały czyste przerażenie. — Żyje.

           —Dzięki Bogu... — wydusił z siebie Walsh, przejeżdżając dłonią przez włosy. Rick mruknął coś pod nosem, co przykuło uwagę jego przyjaciela. Shane wspiął się po schodkach ze zbolałą miną i wyciągnął z kieszeni jakąś szmatkę. Przejął Ricka od Riley i wytarł partnerowi twarz, powtarzając słowa otuchy — Już dobrze, stary... Wytrzemy cię, okej? Masz krew na twarzy.

          Trójka mężczyzn minęła ją i weszła do środka, aby sprawdzić stan chłopca. Riley wypuściła z siebie powoli powietrze. Poczuła jak kropelki potu spływają jej po skroni, więc uniosła dłoń, aby zetrzeć je z twarzy. Coś jednak sprawiło, że zastygła w bezruchu. Dopiero w tamtym momencie zdała sobie sprawę, że jej dłonie i przedramiona były pokryte krwią na całej długości. Czerwona ciecz spływała po jej skórze i skapywała palcami prosto na białą podłogę werandy.

           Coś ścisnęło jej gardło. Żołądek wywrócił się do góry nogami, a jego zawartość niebezpiecznie się zatrzęsła. Riley podniosła otępiały wzrok ze swoich rąk, a jej trzęsące się nogi poprowadziły ją w dół schodków. Usiadła na pierwszym stopniu i oparła łokcie na kolanach, spuszczając w dół głowę. 

          Ciężko jej się oddychało. Problem z dopływem tlenu nie był jednak spowodowany kilkumilowym biegiem, który miała za sobą. Jej klatka piersiowa ściśnięta była niczym zgnieciona puszka, a z ust wydobywały się jedynie płytkie oddechy. Zamknęła powieki, ściskając swoje zalane krwią dłonie. 

          Krwią chłopca, który właśnie walczył o życie. 

           Pod drżącymi powiekami zaczęła zbierać się fala niechcianych łez. Riley zacisnęła je mocniej, wstrzymując na chwilę oddech. Kręciło jej się w głowie, a klatką piersiową zaczęły szarpać słabe szlochy, które normalnie byłyby zapowiedzią nadchodzącego ataku histerii.

           Przed wybuchem apokalipsy pozwalała sobie na płacz. Nie stroniła od niego, a raczej opóźniała nieunikniony wybuch aż do ostatniej chwili. Zabutelkowane wewnątrz emocje wybuchały wtedy w najmniej oczekiwanym, najczęściej najgorszym dla niej momencie. 

          Ale Riley nie chciała płakać. Nie mogła płakać. To nie był odpowiedni czas na okazywanie słabości, nie, gdy za ścianą toczyła się walka o życie małego dziecka. Musiała wziąć się w garść i zrobić wszystko w jej mocy, by pomóc Carlowi. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby chłopiec tego nie przeżył. 

           — Riley?

           Poderwała gwałtownie głowę. Obok niej stał Shane, marszcząc w konsternacji brwi. Nie wiedziała jak długo tam stał, ale sądząc po jego minie, zobaczył wystarczająco. Kobieta wciągnęła szybko powietrze i podniosła się powoli na nogi. Jej biała koszulka ubarwiona była niezliczoną liczbą czerwonych plam, a po krew spływała po rękach i wsiąkała w materiał spodni i buty. 

           — Wszystko... wszystko okej? — zapytał Walsh, przekręcając nieco głowę, aby odnaleźć jej spojrzenie. Riley pociągnęła nosem i bez słowa przeszła obok niego, nie mając ochoty na towarzystwo. Shane jednak złapał ją za ramię i zatrzymał w miejscu. — Hej, hej... już dobrze.

           Nie było dobrze. Można było użyć wiele słów, aby opisać ich obecną sytuację. Ale dobrze nie było jednym z nich.

          — Chodźmy do środka — mruknął policjant, ciągnąc ją w kierunku domu. — Doprowadzimy cię do porządku, okej?

*   *   *   *   *

          Nie wiedziała, ile tam już siedzieli. Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny... a słońce za oknami powoli chyliło się ku zachodowi. Spędzili tu już na pewno większą część dnia.

          Z sypialni, w której przebywał Carl, wydobywały się jedynie przyciszone głosy domowników. Ktoś co chwila kursował między kuchnią a pomieszczeniem, jednak czekająca na korytarzu trójka nie zdołała uzyskać żadnych informacji na temat stanu chłopca.

          Riley nie spuszczała wzroku z Ricka. Szeryf wyglądał, jakby lada chwila mógł się rozsypać. Zasłaniał twarz dłońmi, zaciskając palce na skórze. Nie odzywał się prawie w ogóle, reagując wyłącznie, kiedy z sypialni ktoś wychodził. Był kompletnie załamany.

          Nagle drzwi ponownie się otworzyły. Ze środka wyszła ciemnowłosa dziewczyna, która wcześniej przedstawiła im się jako Maggie.

           — Rick — przywołała go, a szeryf momentalnie zerwał się z miejsca. Riley i Shane podążyli za nim, słysząc wydobywający się z pokoju płacz dziecka. Coś było nie tak.

          Carl był jeszcze bledszy niż wcześniej, a jego czoło oblane było kropelkami potu. W pomieszczeniu unosił się charakterystyczny zapach żelaza. Wierzgał na łóżku, płacząc z bólu i wyczerpania. Riley spostrzegła wreszcie, że Hershel dłubie w jego ranie metalowymi szczypcami.

           Sytuacja prezentowała się jasno. Chłopiec potrzebował krwi.

           — Ty! — Hershel zwrócił się do Shane'a — Przytrzymaj go w miejscu!

           Policjant wykonał jego polecenia bez wahania. Przytrzymał drobne barki płaczącego dziecka, utrzymując go w bezruchu, podczas gdy staruszek starał się zdziałać coś przy jego ranie. Riley zawahała się przez krótki moment nad swoim następnym ruchem. Jej serce przyspieszyło na widok juchy wylewającej się z rany postrzałowej, a w głowie zakręciło od roztaczającej się woni. Tak, jakby widok krwi nagle zadziałał na nią jak jakaś blokada. Jakby nie potrafiła zrobić nic, aby pokonać ten obezwładniający strach.

           Ale później dostrzegła przerażenie w oczach Ricka. Jego wrzask, gdy Carl zaczął krzyczeć z bólu. Błaganie o pomoc, gdy spojrzał wreszcie na nią, a z oczu pociekły mu łzy.

           W uszach dziewczyny rozbrzmiała ich rozmowa sprzed kościoła.

           Możesz na mnie liczyć, Rick.

           Przełknęła z trudem ślinę i dopadła do drugiej strony łóżka, zajmując stanowisko po prawej Carla. Szybko przeanalizowała sytuację. Hershel starał się jednocześnie operować szczypcami i przytrzymywać ranę na tyle, aby mógł swobodnie wyciągnąć odłamek pocisku ze środka. Mimo podeszłego wieku, jego dłonie pewnie trzymały narzędzie. Widać było, że wiedział co robi.

           Ale potrzebował pomocy.

           Kobieta sięgnęła do stalowego pudełka obok niego, w którym znajdowały się narzędzia. Wyciągnęła kleszczyki i pochyliła się ku chłopcu, a Hershel podniósł na nią zaalarmowany wzrok.

           — Mogę pomóc — powiedziała, nim zdołał wyrazić sprzeciw. Zacisnął usta i przez parę sekund mierzył ją spojrzeniem, ale ostatecznie pozwolił, aby robiła swoje. Odsunął dłoń, a Riley umieściła kleszczyki w dziurze po kuli. Posłała Carlowi przepraszające spojrzenie i rozchyliła skórę, a pokój wypełnił wrzask dziecka.

*   *   *   *   *

           Riley zamoczyła szmatkę w misce z wodą i wycisnęła ją dokładnie, po czym przyłożyła materiał do czoła chłopca. Przetarła warstwę brudu i potu z jego skóry, jednocześnie starając się nie wybudzić go z płytkiego snu. Podczas wyciągania tamtego fragmentu kuli zemdlał dwa razy, ale odpłynął tak naprawdę dopiero niedawno.

            Kobieta czuła się wyczerpana. Asystowała Hershelowi przez cały czas, pilnując odpowiedniego ustawienia kleszczyków i, w razie takiej potrzeby, przejmując od niego szczypce. Komunikowali się czysto zawodowym językiem, co widocznie bardzo ułatwiło w tamtej chwili sytuację.

            — A więc jesteś lekarzem — bardziej stwierdził niż spytał, wycierając ze swoich dłoni pozostałości krwi. Riley podniosła na niego wzrok i pokiwała z wolna głową. — Chirurgia?

          — Nie ze specjalizacji — wyjaśniła, odkładając szmatkę z powrotem do miski. — Jestem pulmonologiem. Zaczęłam moduł chirurgii ogólnej półtora roku temu, ale... cóż, nie dane było mi go skończyć.

          Hershel pokiwał w zrozumieniu na jej słowa, poprawiając rękawy swojej koszuli.

          — Wiesz co robisz, to jest pewne. — odparł po chwili ciszy. — Wydostanie tych fragmentów nie będzie łatwe. Ale sądzę, że z odpowiednim sprzętem sobie poradzimy.

          — Czy... mamy taki sprzęt? — zapytała niepewnie, choć odpowiedź uzyskała już po samej minie Hershela. Riley westchnęła, zawieszając wzrok na leżącym chłopcu. Musieli postawić go na nogi. Nie brała nawet pod uwagę innej możliwości.

           — Nie tutaj — mruknął staruszek.

          Hershel wyszedł z sypialni, a Riley podniosła się z zajmowanego miejsca i podążyła za nim. Na zewnątrz czekał już Rick i Shane, a z tyłu pomieszczenia stała Maggie i Otis.

          — Teraz jest dobrze — staruszek zwrócił się do Grimesa — Ale będziemy musieli usunąć resztę kuli.

          — Jak? — zwątpił Rick — Sam widziałeś, do czego to wcześniej doprowadziło.

          — Wiem. Ten fragment był płytko — słowa Hershela zdawały się dobić go jeszcze bardziej. — Reszta weszła głębiej. W dodatku jest jeszcze jedna rzecz...

          — Mów — Rick pokręcił głową, gotowy na otrzymanie złych wieści.

          — Wszystkie objawy wskazują na krwawienie wewnętrzne. To przez któryś z tych kawałków. Będziemy musieli go otworzyć, znaleźć problem i go rozwiązać. A wtedy nie może się w ogóle ruszać. Jeśli zareaguje tak jak wcześniej, wystąpi ryzyko przecięcia tętnicy, a wtedy już po nim.

          — Musielibyśmy go uśpić, Rick — wtrąciła Riley. — Żeby to się udało.

           — Ale wtedy nie byłby w stanie sam oddychać — dokończył za nią Hershel — Efekt taki sam.

           — Czego potrzebujecie? — Grimes nie zawahał się nawet na moment. Był gotów zrobić wszystko, byleby tylko uratować syna.

          — Respiratora — do rozmowy włączył się Otis. Spojrzał na Ricka, a następnie przeniósł wzrok na Hershela. — Coś jeszcze?

          — Tuby do respiratora, sprzętu chirurgicznego... — wyliczał staruszek.

          — Najbliższy szpital spłonął tygodnie temu — Otis pokręcił głową. Hershel posłał mu znaczące spojrzenie, a twarz mężczyzny pojaśniała w zrozumieniu — Liceum...

           — O tym pomyślałem. Agencja zarządzania kryzysowego się tam zainstalowała. Jeśli mamy gdzieś szukać potrzebnego sprzętu, to właśnie tam.

          Na moment zapadła wśród nich cisza, podczas której zastanawiali się nad przebiegiem tej akcji. Jeśli istniała szansa na znalezienie tych przedmiotów, musieli chociaż spróbować.

          — Mówiłem ci już stary — odezwał się Shane. Posłał Rickowi spojrzenie pełne zapału — Wszystkim się zajmę.

          — Nie chcę, żebyś jechał sam — szeryf pokręcił głową z nietęgą miną.

           — Co ty, dam radę — Shane uśmiechnął się lekko. Kiwnął w kierunku Riley i Hershela i dodał —  Jeśli tylko zrobią mi listę i pokażą mapę, wszystko powinno pójść dobrze.

            — Nie będziesz wiedział czego szukać — Riley wystąpiła do przodu. — Co z tego, że zrobimy ci listę, skoro nie wiesz jak te urządzenia wyglądają?

           — Co sugerujesz?

          — Pojadę z tobą — zaoferowała Riley — Oszczędzimy dzięki temu na czasie.

          — Nie ma takiej opcji. Jeśli chłopak dostanie znów ataku, a oboje wiemy że tak się może stać, będę potrzebował przy nim pomocy — zaoponował Hershel. Riley westchnęła ciężko, spuszczając wzrok na podłogę.

          — Ja z nim pojadę — odezwał się nikt inny jak Otis. Wszyscy obecni przenieśli na niego zaskoczone spojrzenia. — To tylko parę kilometrów stąd, mapa nie będzie potrzebna.

           — Otis, nie ma mowy — Patricia, jego żona, zaprotestowała.

          — Skarbie, nie mamy czasu — uciszył ją mężczyzna — To moja wina. Nie mogę puścić go samego, siedzieć tutaj i nic nie robić.

          — Jesteś pewny? — Shane nie wyglądał na przekonanego tym pomysłem.

          — Pani doktor sama powiedziała — Otis wskazał na Riley. — Nie wiesz nawet czego szukać. Ja byłem z zawodu ratownikiem, więc wiem to i owo. Możemy dyskutować o tym przez kolejny tydzień, albo ruszyć się i załatwić to teraz.

          — Wolę drugą opcję — mruknął Shane.

          Mężczyźni odwrócili się, aby przygotować się do wyjazdu, jednak Rick w ostatniej chwili zatrzymał Otisa przed wyjściem z pomieszczenia.

          — Dziękuję ci — szepnął, patrząc nerwowo na mężczyznę.

          — Niech chłopak wyzdrowieje — odparł Otis — Wtedy możesz mi podziękować.

          Riley wyszła na zewnątrz razem z Rickiem i Hershelem, aby pożegnać odjeżdżających mężczyzn. Grimes pożyczył swój rewolwer Otisowi, pokładając w nim wszelkie swoje nadzieje. Chciał wierzyć w to, że ich dwójce uda się odnaleźć sprzęt potrzebny do operowania Carla.

          Shane zajął miejsce pasażera i wystawił rękę przez okno w formie ostatniego pożegnania. Niebieski pickup następnie powoli ruszył, odjeżdżając polną drogą i niknąc powoli z ich pola widzenia. Mogli jedynie czekać. I mieć nadzieję, że wszystko się uda.

          Rick westchnął ciężko, zaciskając palce na czubku swojego nosa. Riley zerknęła na niego i złapała go za ramię, ściskając je w geście pocieszenia.

          — Wszystko będzie dobrze — szepnęła, przenosząc wzrok na drogę, którą jeszcze przed chwilą jechał samochód. — Shane zrobi wszystko, żeby uratować Carla. 

*   *   *   *   * 

          Co za głupia dziewucha.

          Na cholerę pchała się razem z nimi na tę wyprawę? Ani to nie umie tropić, ani się bronić. Jak wpadną w jakieś kłopoty, to Rick i Shane będą z niej mieć więcej problemów niż pożytku.

          I o cholerę jej chodziło z tym łażeniem samemu po lesie? To chyba oczywiste, że wolałby tropić Sophię sam niż razem z grupą ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia o tym jak poruszać się po takim terenie.

          Daryl bluzgał w swoich myślach jak opętany, a z jego oczu dosłownie strzelały pioruny. Nie był w stanie zrozumieć podejścia Ricka i jego pomysłu na ciągnięcie za sobą dziewczyny, która boi się własnego cienia. Przecież to jak wyprawa samobójcza!

          Kusznik zerknął przez ramię na maszerujących za nim ludzi. Zdawać się mogło, że podobny humor dopisywał im wszystkim. Byli zdenerwowani i zmęczeni, a na głowie mieli teraz oprócz Sophii również zamartwianie się o tamtą czwórkę. Jakby nie mieli już wystarczająco problemów.

          Daryl zatrzymał wreszcie wzrok na zamykającym szyk Johnie i nie mógł powstrzymać się od rzucenia mu niezadowolonego spojrzenia.

          Jak mogłeś tak po prostu pozwolić jej z nimi iść?

          Pokręcił głową i przeniósł wzrok z powrotem przed siebie. Czasami odnosił wrażenie, że ludzie z tej grupy w ogóle nie myślą. Chociaż po starszym policjancie nie spodziewał się takiego zachowania. W ciągu tych kilku tygodni podczas których wspólnie podróżowali zdążył dostrzec, że John należy do trzeźwo myślących i szybko reagujących osób. Daryl szanował policjanta i jego decyzje, ale w tej kwestii nie mógł podzielić jego zdania.

            Głupia dziewucha.

            Co będzie jak spotkają na swojej drodze hordę? Jak wpadną w poważne kłopoty? Rick i Shane byliby w stanie sobie jeszcze poradzić, ale oprócz dbania o własne bezpieczeństwo, muszą pilnować też dzieciaka i tej głupiej dziewuchy. Rick w pierwszej kolejności zajmie się synem, to oczywiste. Shane też ma na jego punkcie dziwnego bzika, więc jego priorytetem będzie zadbać o chłopca.

            Ale kto obroni dziewczynę?

            Daryl zaklął pod nosem, stąpając ciężko po podłożu. Dosłownie nosiło go od nerwów, co nijak pomagało w odnalezieniu śladów Sophii. Ale po prostu krew go zalewała na myśl o tym, jak idiotycznym pomysłem było rozdzielenie grupy.

            Przecież ta dziewucha boi się krwi! 

            Pierwszy lepszy zainfekowany na jakiego trafią będzie dla niej zapalnikiem do wpadnięcia w płacz. A jak znajdą Sophię i rzeczywiście będzie ranna? To co, wtedy też wpadnie w panikę? A w ogóle to co to za lekarz, który reaguje tak na widok krwi?

           Powinienem był powiedzieć o tym Johnowi, pomyślał Daryl, przypominając sobie tamtą noc w centrum chorób. Zamierzał zawlec ją wtedy do mężczyzny, który z pewnością wiedziałby, jak poradzić sobie w takiej sytuacji. Coś podpowiadało Dixonowi, że to nie pierwszy raz, gdy miała tego typu atak. 

           Ale oczywiście musiała uwiesić się na nim jak panda i nie był w stanie jej od siebie oderwać, nieważne jak bardzo się starał. Nie mógł jej też zostawić samej na stołówce. Jeszcze by się obudziła i doprawiła kolejną butelką wina. Nie miał więc innego wyjścia, jak po prostu zanieść zwłoki dziewczyny do pokoju, gdzie nie zrobiłaby sobie przypadkowo krzywdy.

            Do tej pory głowił się jednak, czemu jej po prostu nie olał. Mógł równie dobrze wrócić do siebie i pójść spać. A ona albo leżałaby na tamtym stole do rana, albo zalałaby się w trupa. 

            No i w grę wchodziła jeszcze ta jej bezsensowna, pijacka paplanina... To nie była jego sprawa i szczerze, najchętniej po prostu olałby temat. Ale nie mógł przestać się nad tym głowić, czy tego chciał czy nie. Co z kolei cholernie go denerwowało. 

            Co takiego spotkało tę dziewczynę? Kim jest Max? Co spotkało Maxa?

            Raz przeszło mu przez myśl, żeby zapytać o to Johna. Zastanawiał się już nawet nad tym jak ubrać swoje pytanie w słowa, kiedy uświadomił sobie, co właściwie robi. Przecież nie ma z tą laską nic wspólnego! Czemu nagle tak bardzo zainteresowała go jej przeszłość?

           Pomagała Merlowi, wmawiał sobie, próbując sam przed sobą usprawiedliwić swoje zachowanie. Innego wytłumaczenia nie było. Pomagała mojemu bratu, a ja po prostu spłaciłem dług wdzięczności.  

           Daryl zatrzymał się, słysząc za sobą rozmowę dwóch kobiet. Lori stała odwrócona w drugą stronę i wpatrywała się w gęstwinę lasu. Nie trzeba było geniusza żeby wiedzieć, że martwi ją wystrzał, który wcześniej usłyszeli.

           — Czemu tylko jeden? — kobieta uzewnętrzniła swoje troski, zerkając na swoich towarzyszy. — Był jeden wystrzał.

         — Wszyscy słyszeliśmy — mruknął Daryl. — Może zdjęli sztywnego.

         — Sam w to nie wierzysz — prychnęła sfrustrowana — Doskonale wiesz, że Rick nie zmarnowałby strzału na jednego zainfekowanego. Zająłby się nim po cichu.

          Fakt. O ile tamta głupia dziewucha nie miała z tym czegoś wspólnego.

          — Powinni nas już dogonić — dodała Carol. 

          — Nic na to nie poradzimy — Dixon pokręcił głową — Nie będziemy tropić echa. 

          — To co będziemy robić? — sparowała Lori.

          — To, co robiliśmy do tej pory — Daryl wzruszył ramionami — Przeszukamy las i wrócimy na autostradę. Mamy przed sobą jeszcze tylko jakieś pół kilometra. 

          Pół kilometra rozciągało się jednak w nieskończoność. Po Sophii nie było śladu, nie usłyszeli już żadnych więcej wystrzałów. Każdy chciał po prostu wrócić już na autostradę i zakończyć ten przeklęty dzień.

          Grupa rozproszyła sie nieco, maszerując w większych odstępach. Andrea stąpała zdenerwowana po leśnej ściółce, machając dookoła maczetą, aby pozbyć się zagradzających jej drogę gałęzi. Przeklęła pod nosem, gdy poczuła jak coś przykleja jej się do twarzy. Schowała maczetę do pokrowca i zaczęła przecierać energicznie twarz i włosy, aby zdjąć z siebie pozostałości pajęczyny, w którą wpadła.

         Nie usłyszała za sobą powoli zbliżających się kroków. Nie usłyszała gardłowego charczenia, nie poczuła zapachu zgniłego ciała. 

         Zorientowała się, że ściga ją zainfekowany, dopiero gdy ten wpadł na nią i przygwoździł do ziemi.

         Wrzask blondynki rozniósł się po okolicy, alarmując idącą przodem grupę. Wszyscy zerwali się do biegu w poszukiwaniu kobiety, rozglądając się gorączkowo za jej sylwetką.

          Dostrzegli ją wierzgającą na ziemi, próbującą zrzucić z siebie ciało zarażonego. Daryl zaklął i podnosił już kuszę do oddania strzału, gdy jego uwagę przykuł zbliżający się do nich w zawrotnej prędkości punkt. Jego oczom ukazała się pędząca ku blondynce klacz, a na niej ciemnowłosa dziewczyna z kijem bejsbolowym.

          Nieznajoma zamachnęła się i przyłożyła zarażonemu w głowę, zrzucając go tym samym z wrzeszczącej Andrei. Dziewczyna zatrzymała konia gdy pozostali członkowie grupy dobiegli do niej w szoku.

          — Ty jesteś Lori? — szatynka spytała roztrzęsioną Andreę — Lori Grimes?

          — Ja jestem Lori — żona Ricka wyszła jej naprzeciw. Szatynka zmierzyła ją wzrokiem i wyciągnęła do niej dłoń.

          — Rick mnie przysłał, musisz ze mną pojechać — wyjaśniła na szybko, nie ukrywając swojego zdenerwowania.

          — Co? — Lori zmarszczyła brwi zaniepokojona.

          — Doszło do wypadku, Carl jest ranny. — dziewczyna powiedziała szybko — Żyje, ale ty musisz ze mną jechać! Teraz!

          Wszyscy wstrzymali oddech na tę informację. Los stroił sobie z nich najpierw żarty. Najpierw Sophia, teraz Carl... Spotykało ich pasmo samych nieszczęść.

          — Rick cię potrzebuje! — dziewczyna dodała, widząc wahanie na twarzy Lori. Kobieta wybudziła się wreszcie z szoku i bez słowa zrzuciła z siebie plecak, podchodząc do nieznajomej.

         — Ej, ej, chwila! — Daryl doskoczył do niej, gdy miała już wsiadać na klacz. Spojrzał na Lori, jakby kompletnie zwariowała — Nie znamy jej! Nie możesz z nią jechać!

          Pani Grimes zignorowała jego nawoływania i skorzystała z pomocy nieznajomej, zajmując miejsce za nią.

          — Jest z nami Rick i Riley — powiedziała nieznajoma, a Daryl momentalnie się zamknął. — Powiedzieli, że stoicie na autostradzie. Przy tym wielkim korku, tak?

         — T-tak — mruknął Glenn.

         — Zjedźcie stamtąd. Cofnijcie się do Fairburn Road. Farma jest trzy kilometry dalej, zobaczycie skrzynkę na listy z nazwiskiem Greene.

          Po czym, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, zniknęła wśród drzew, odprowadzona zszokowanymi spojrzeniami pozostałych. 

          Daryl patrzył jeszcze przez chwilę na miejsce, w którym moment wcześniej stała klacz. Sam już nie wiedział co myśleć. Ich dzień robił się tylko gorszy i gorszy, a teraz jeszcze mieli do czynienia z kompletnie obcymi ludźmi.

          Jest z nami Rick i Riley, wspomniał słowa nieznajomej. Westchnął ciężko i pokręcił głową, spuszczając wzrok na ziemię. 

          Ciszę przerwało warczenie dochodzące gdzieś obok nich. Daryl wyprostował się i zmarszczył gniewnie brwi, dostrzegając zainfekowanego, który powoli podnosił się na nogi. Zirytowany, posłał w jego głowę bełt.

          — Zamknij się. — warknął, gdy zarażony opadł z powrotem na ziemię.

          Co za głupia dziewucha. 







Continua a leggere

Ti piacerà anche

8.5K 236 11
Jesteś elfką z Rivendell. Do twojej krainy przyjeżdża książe Legolas wra z ojcem. Jak potoczy się wasze spotkanie?
64K 2.1K 122
⚠️!!‼️Zaburzenia odżywiania, przekleństwa, przemoc, ataki paniki, sceny 18+ ‼️!!⚠️ Siostra Karola, o której praktycznie nikt nie wie. Mieszka w Angli...
6.5K 313 18
Five Hargreevers wraca z podróży w czasie po 4 latach swojej nieobecności. Wszyscy w rodzinie się cieszą, niestety Five ma 15 lat i musi iść do szkoł...
16.2K 430 6
Scenariusze z HP:D Obecnie realizowane dla: -Harry -Ron -Oliver -Fred -Cedrik