Rozdział 8

911 103 19
                                    

Dzień dobry, 

Dziś przychodzę z ostatnim rozdziałem naszego niespodziewanego codziennego maratonu :D Miały być trzy dni, a wyszło, jak wyszło. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni ;) Od teraz będą się pojawiały raz w tygodniu, a naszym dniem prawdopodobnie zostanie poniedziałek. Mam wtedy najwięcej czasu, więc może jakoś wspomogę was w dobrym rozpoczęciu całego tygodnia :D 

Jak wrażenia? Macie jakichś swoich ulubieńców wśród bohaterów? A może teorie spiskowe? Możecie obstawiać, co zrobi Miles! :D 

Zapraszam was na bardzo szalony i wyjątkowo długi rozdział. Już niedługo pojawi się nasza kochana Felicia. 

Przyjemnej lektury, 

Wasza Eliana

🌙 Miles

— Całkiem nieźle to przetrwałem, jak sądzisz? — zapytałem kompletnie schrypniętym głosem przyjaciela, trzymając lewą rękę na wysokości żołądka.

W prawej ręce ściskałem mocno zawinięty krawat, którego pozbyłem się kilkanaście minut wcześniej. Dreptałem nieco zgięty obok Lewisa, zerkającego na mnie kątem oka z serdecznym rozbawieniem.

— Stary, porzygałeś się do kosza przy wyjściu od jubilera — powiedział, śmiejąc się na całego. — Ale zniosłeś to z godnością, przyznaję! — Poklepał mnie po ramieniu tak mocno, że prawie przewróciłem się do przodu. — Jak na siebie, oczywiście.

Pod wpływem jego przyjacielskiego gestu zatrzymałem się i zacząłem oddychać głęboko przez usta, zamykając przy tym oczy. Cóż, każdy z nas miał jakąś fobię. Moją było cholerne rozcinanie obrączki, która niczym mściciel z piekła, chciała pozbawić mnie palca.

— Teraz lepiej jedź do szpitala i sprawdź czy to nie jakaś martwica, bo wygląda okropnie.

Z trudem panowałem nad mdłościami, choć jednocześnie świeże powietrze działało na mnie niezwykle kojąco. Spocone włosy przykleiły mi się do czoła i z radością opadłem na fotel pasażera, oddając kluczyki do samochodu Lewisowi.

— Przestań mówić — wycedziłem przez zaciśnięte zęby, odsuwając sobie szybę tak nisko, jak tylko się dało.

Kiedy mknęliśmy przez zatłoczone miasto, wystawiłem głowę niczym podekscytowany labrador. Zabójcza mieszanka Nowojorskich aromatów uderzała w moje nozdrza, przywodząc na myśl spaliny, hot dogi i odrobinę świeżego powietrza, napływającą od strony Central Parku. Moja ręka nadal pulsowała bólem, ale poczucie ulgi było wręcz nieopisane. Czułem, że uwolniłem się już od części ciężaru. Została jeszcze Angela.

Pozbycie się jej nie mogło być trudniejsze od mściwej obrączki, czyż nie?

— Znalazłem sobie prawnika — wychrypiałem cicho.

Miałem wrażenie, że moje słowa umknęły Lewisowi, ten jednak wyraźnie ożywił się na miejscu kierowcy. Zerknął na mnie przy pierwszej okazji, gdy zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle.

— To dobrze, stary. — Znowu klepnął mnie w ramię, a ja z trudem pohamowałem kolejną falę wymiotów, czającą się gdzieś w moim udręczonym żołądku. — Dojrzałeś do tego.

— Do czego? — Zerknąłem na niego zaciekawiony.

— Do przecięcia pępowiny od toksycznego ojca.

Niech cię cholera Lewis, pomyślałem.

Miał rację.

— Szkoda, że dopiero teraz — burknąłem słabo.

Winny [PRAWNICY #4 - spin-off]Where stories live. Discover now