Rozdział 11

476 47 6
                                    


🌙 Josephine

Z mieszanymi uczuciami zapukałam do drzwi osoby, której nie widziałam zbyt dawna.

Dom był naprawdę ładny, a podwórko choć niewielkie, utrzymane w perfekcyjnym ładzie i porządku. By móc zadzwonić dzwonkiem, należało wejść po schodkach na staromodną werandę, gdzie ustawiono wiekową huśtawkę, skrzypiącą za każdym razem, gdy wiatr wprawiał przerdzewiałe sprężyny w ruch. Po obu stronach drzwi mieściły się pomalowane na biało okna, nie mogłam jednak dostrzec niczego przez firanki. Słyszałam za to głośne kroki, a później w drzwiach stanęła osoba, za którą tak mocno się stęskniłam.

— Josephine! — wykrzyknęła starsza kobieta, przyciągając mnie do siebie w żelaznym uścisku.

Nie wyglądała na silną, ale nadal miała w sobie ten blask, który tak dobrze pamiętałam. I krzepę. Naprawdę sporo krzepy, jeśli chciałam być dokładna. Gdy jej ręce wciąż przygarniały mnie mocno do znoszonego swetra, w który była ubrana, łzy zakuły mnie w oczy, a świat powoli się rozmazywał.

— Wspaniale cię widzieć, Dolores — odpowiedziałam, posyłając jej ciepły uśmiech.

Pozwoliłam sobie na wspominanie dopiero wtedy, gdy posadziła mnie na kanapie w swoim malutkim salonie, wręcz zmuszając mnie, bym zjadła razem z nią obiad. Jeśli miałabym jakkolwiek opisać zarówno to miejsce, jak i atmosferę jaka tam panowała, to powiedziałabym, że było skromnie, ale z duszą.

Dolores Maria Hernandez Iglesias była kobietą po pięćdziesiątce, a nasza nietypowa więź sięgała czasów, gdy rozpoczęłam naukę razem z Miles'em. Kobieta latami pracowała w jego rodzinie na stanowisku służącej i kucharki, ale wszyscy wiedzieliśmy, że tak naprawdę była kimś o wiele więcej. Dolores była jedynym prawdziwym i kochającym rodzicem, jakiego miał w swoim życiu, a przy tym znalazła w sobie na tyle serca, że okazała je też samotnej dziewczynce z sąsiedztwa.

— Mów co u ciebie, Josie — powiedziała z mocą, opadając na fotel niedaleko mnie. — Dios mío, wyglądasz, jakbyś schudła z pięć kilogramów! Powiedz, jesteś chora?

Przez moment milczałam, spoglądając na jej spracowane ciało, podparte przez dwie kule, z którymi musiała chodzić. Jej włosy nadal były ciemne, choć przeplatała je siwizna, jednak oczy nadal były czekoladowe i pełne życia. Dokładnie takie, jakie zapamiętałam.

— Rozwiodłam się z Jordanem.

Posyłam jej smutny uśmiech, a ta odpowiada mi zmarszczonymi brwiami. Jej reakcja zmienia się kompletnie, gdy tylko cierpliwie zgłębiam się w szczegóły naszego nieudanego związku. Dolores była jednym z niewielu gości na moim ślubie i na pewno zdawała sobie sprawę z niektórych rzeczy, choć nigdy o tym nie mówiła. Widziałam, jak emanowała wściekłością, gdy dotarłam do przemocy.

Nawet nie musiałam jej tłumaczyć, dlaczego zniknęłam na kilka miesięcy. Ona po prostu wiedziała.

— Dios Mio! Wiedziałam! On miał jego oczy, kochana.

— Oczy kogo?

— Ojos del bandito — odpowiada z odrazą. — Patrzył, jakby wszyscy byli przedmiotami, które mogą do niego należeć.

Oczy bandyty. Nie zaprzeczyłam, bo wiedziałam, że miała rację. Nie bez powodu mówiło się, że diabeł tkwił w szczegółach i niech mnie cholera, ale tak właśnie było z Jordie'm. W tym aroganckim spojrzeniu, którym obdarzał innych, jakby był ponad nimi. Ponad prawem. W niewinnych szturchnięciach i w tym, że każde kolejne było mocniejsze, jakby testował stopniowo moją wytrzymałość.

Winny [PRAWNICY #4 - spin-off]Where stories live. Discover now