Rozdział 7

781 96 10
                                    

🌙 Josephine

Moje mieszkanie powoli się zmieniało. Z wyjściowego stanu, który można było określać co najwyżej opłakanym, nie oddając przy tym nawet połowy prawdy, stało się całkiem znośne. Po zdarciu starej, zniszczonej podłogi, odmalowaniu ścian i pozbyciu się mebli pełnych moli, wszystko powoli zaczynało wyglądać dobrze. Pieniędzy wystarczyło mi jedynie na materac, który leżał sobie po prostu na podłodze.

Całe szczęście, że sypialnia miała wbudowaną szafę, bo inaczej zapewne musiałabym trzymać rzeczy w kuchennych szafkach.

— Jak to się stało, że babcia zapomniała o tym kurku? — zapytała Sadie po tym, jak opowiedziałam jej historię śmierci mojej rodziny.

Stałam przy wiekowej desce do prasowania, którą od niej pożyczyłam i skupiałam się na tym, by nie narobić kantów na białej bluzce. Nie byłam fanką tej czynności i niestety miałam na koncie wiele spalonych ubrań. Ciągle miałam w pamięci przypaloną koszulę Jordana, za którą dostałam pięścią w żebra. Skrzywiłam się, gdy gruchot łamanej kości zalał moje wspomnienia.

— Miała demencję — odpowiedziałam, próbując wyrwać się z zamyślenia.

— Tęsknisz za rodzicami? — dopytywała, chrupiąc czipsy.

Sadie była naprawdę miłą sąsiadką i nie przeszkadzało jej to, że gdy chciałyśmy posiedzieć w innym pomieszczeniu, to musiałyśmy przenosić krzesła ze sobą.

— Nie umiem na to odpowiedzieć — stwierdziłam zgodnie z prawdą. — Kiedyś myślałam, że byli trochę szaleni, ale to było, zanim uświadomiłam sobie, czym była choroba psychiczna. Nie mogę ich przez to za nic winić.

Staruszka pokiwała głową tak żywo, że okulary przekrzywiły jej się na nosie, ale natapirowane włosy nawet nie drgnęły. Byłam pod wrażeniem, ale bałam się pytać o to, jak osiągnęła taką trwałość.

— A jak wylądowałaś w tej szkole? — zapytała, wskazując na monogram szkoły, do której uczęszczałam od dziesiątego roku życia.

Uśmiechnęłam się gorzko na wspomnienia o tym, jak ciężko było mi się odnaleźć wśród bogatych dzieciaków i ich snobistycznych rodziców.

— Wygrałam stypendium — oznajmiłam, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. —

Babcia zawiozła mnie na konkurs matematyczny, tam rozwiązałam trochę zadań i przyznano mi stypendium dla najzdolniejszych.

W innym wypadku moich szalonych rodziców nie byłoby stać na czesne, o czym wiedziałam nie tylko ja, ale też wszyscy moi koledzy i koleżanki. Cóż, wieści zawsze szybko się rozchodziły.

— I to tam poznałaś tego chłopca?

Uśmiechnęłam się kwaśno, bezskutecznie próbując ogarnąć niesamowicie wygnieciony rękaw.

— Tak. — Spojrzałam na nią znad niedoli, otrzymując w zamian pocieszającą minę. — Teraz już z niego żaden chłopiec. Lada moment dopadnie go trzydziestka.

Sadie nie wyglądała na przekonaną moim tłumaczeniem.

— To straszne, taki wiek — recytowała, rozkładając bezradnie swoje pomarszczone dłonie. — Wybrał już garnitur do trumny?

Mimowolnie parsknęłam.

— Ale pamiętasz, że on ma żonę?

Zaśmiała się, jakbym podała najgłupszy argument świata. Oparła dłonie z powyginanymi przez wiek palcami o swoje szczupłe kolana i skierowała we mnie palec wskazujący.

Winny [PRAWNICY #4 - spin-off]Where stories live. Discover now