Rozdział 9

42 6 4
                                    

Próbowałam się uspokoić.

Sięgałam chyba po wszystkie możliwe sposoby osiągnięcia duchowej równowagi, jakie znałam. Wyobrażałam sobie jakieś głupoty, grałam na telefonie w odmóżdżające gry polegające na łączeniu cukierków tego samego koloru, próbowałam czytać książkę, słuchać muzyki... rany, ja nawet pokusiłam się o jakieś cholerne ćwiczenia oddechowe, których jedynym efektem było to, że dodatkowo zaczęłam mieć nerwicowe duszności. To chyba nie na tym miało polegać...

Czas przed rodzinną imprezką ciągnął mi się w nieskończoność, więc wkrótce po tym, jak uznałam, że lekcje nie mają żadnego sensu i zabrałam się ze szkoły w diabły po czwartej godzinie, zaczęłam się przez to wyklinać w najlepsze. Podczas słuchania nudnych wywodów nauczycieli na tematy, które nigdy nie miały mi się do niczego przydać, przynajmniej dało się ignorować setkę natrętnych myśli, prześcigających w błaganiu o uwagę, a gdy zabrakło tego rozpraszającego bodźca, okazało się, że niezbyt wiem, co zrobić z samą sobą.

Tak właściwie, to jakim cudem ja przechodzę bezproblemowo okresowe psychotesty do pracy, skoro ewidentnie mam jakąś wyjątkowo zjadliwą odmianę schizofrenii?

Myślałam dzisiaj stanowczo za dużo, a ten bałagan w głowie zaczynał mnie powoli przerastać.

Czułam się... mała. Nic nieznacząca. Pusta i pozbawiona w jakiś bliżej nieokreślony sposób ochronnej skorupy, która mogłaby osłonić mnie przed światem, choć tak naprawdę nie wiedziałam, co złego mogłoby mi się stać. Ja po prostu czułam całą sobą, że... w tym wszystkim musi być coś więcej. Szkoda tylko, że nie rozumiałam, co to takiego ani czego tak właściwie mogło dotyczyć.

Niczego nie wiedziałam. Byłam sama jak palec, nękana jedynie garścią przeczuć, z których nie dało się wywnioskować niczego prócz choroby psychicznej. I tak cholernie się tego bałam...

Kiedyś zastanawiałam się, czego obawiam się najbardziej. To było parę lat temu, byłam w tamtym czasie o wiele normalniejsza niż teraz – o całkowitej normalności w moim kontekście nie dało się przecież nigdy mówić. Pamiętam, że od zawsze największe przerażenie budziła we mnie utrata siebie, czy to na skutek śmierci, po której wcale nie było niczego więcej prócz całkowitej pustki i nieświadomości, czy choroby Alzheimera, która mogłaby odebrać mi wszystkie wspomnienia i zostawić jedynie pustą skorupę, cień kogoś, kim byłam wcześniej, nie zdający sobie nawet sprawy z tego, że coś jest z nim nie tak. Ten stan teraz do złudzenia przypominał mi moje lęki. Nie wiedziałam przecież, co się ze mną dzieje, a choroba wydawała się jednak najbardziej prawdopodobna.

Nie chciałam stracić siebie. Nie chciałam zamienić się w kogoś, kim nie jestem...

Chyba że mowa o silnym, pięknym, wolnym wilku, podpowiedział jakiś natrętny głosik w mojej głowie.

Miałam tego dosyć.

Decyzję o wyruszeniu do rodziny o wiele wcześniej, niż powinnam, podjęłam pod wpływem chwili, uznawszy ostatecznie, że jeśli zaraz nie zrobię ze sobą czegoś konkretnego, po prostu źle się to dla mnie skończy. Zgarnęłam niezbędne rzeczy, trzasnęłam drzwiami od mieszkania o wiele mocniej, niż wypadało, i poszłam w cholerę.

Moi rodzice właściwie od zawsze marzyli o domu z ogrodem... Chociaż, może inaczej. To moja mama o takim marzyła, a tacie w zasadzie było wszystko jedno, więc podporządkowywał się jej mrzonkom bez żadnego sprzeciwu. Gdy rodzice się rozwiedli, miałam bodajże cztery lata, nie pamiętam więc dokładnie, o co tam poszło, ale wiem, że mama nie zamierzała rezygnować ze swoich planów, gdy przegoniła męża na cztery wiatry. Jako lekarz zarabiała o wiele więcej od niego, więc jakieś siedem lat temu podjęła wreszcie decyzję o ucieczce z blokowiska i postawieniu swojego wymarzonego domku na samych obrzeżach miasta, gdzie było już jedynie kilka nielicznych typowo wiejskich gospodarstw, nieco pól i niewielki, ale jednak jak najbardziej prawdziwy las. Budynek z drewna stanął bardzo szybko, a mieszkanie w bloku miało poczekać puste na lepsze czasy, aż zachce mi się dorosnąć i wyfrunąć z rodzinnego gniazda, co nastąpiło o wiele szybciej, niż wszyscy się spodziewali. Mama została na odludziu, szczęśliwa w otoczeniu natury, ciszy i świętego spokoju...

Nie ufaj demonowiWhere stories live. Discover now