Ewangelia według Jana: IV

31 4 5
                                    

Wielokrotnie, gdy wracam myślami do tych wspomnień, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jacy wszyscy byliśmy... słodko niewinni. Pojęcia nie mam, jak to inaczej określić. Byliśmy tak sztywni, byliśmy przestraszni, trzęśliśmy gaciami nad dosłownie wszystkim. Wtedy byliśmy stuprocentowo ostrożni i nie próbowaliśmy robić niczego sami. Broń Boże zapuszczać się gdzieś głębiej w las! Myślę, że w większości było to efektem decyzji naszego dowództwa, które samo jeszcze nie wiedziało, na ile może sobie pozwolić, a żaden z nas nie miał jeszcze rozeznania w tym, na ile można nam było wybiegać przed wojsko, więc robiliśmy po prostu to, co do nas należało. Walczyliśmy, gdy demony do nas podeszły, i odpuszczaliśmy natychmiast, gdy zaczynały się wycofywać.

No cóż. I przede wszystkim byliśmy chyba o wiele zdrowsi. Jeśli porównać to z tym, co nastąpiło po latach – z tym, w co przemieniła się ostrożna Straż, stąpająca na paluszkach wzdłuż linii wytyczanej przez drzewa i ani milimetra dalej... Obraz pewnie nie wychodzi szczególnie optymistycznie. Ale ja osobiście uważam, że przez ten czas przemieniliśmy się po prostu w to, czym mieliśmy się stać prędzej czy później. Nastąpiło coś na kształt naturalnej ewolucji, gdy okazało się, że nikt przy zdrowych zmysłach nie dźwignąłby takiej roboty. Efekt powstał, jaki powstał, w dużym skrócie. Przemieniliśmy się w to coś, w co ja właściwie przemieniałem się już od dłuższego czasu. Reszta tylko na tym skorzystała, dostrzegłszy w moim podejściu do życia jedyną metodę, by nie wykitować.

Zamieniliśmy się w bandę cholernie zdyscyplinowanych, ale jednak dzieci. Dużych dzieci ze śmiercionośną bronią w rękach i o wiele większymi wpływami, niż wskazywałby na to konstytucyjny status naszej organizacji.

Tak jest. Dali wreszcie wzmiankę o nas w konstytucji, stawiając na równi z policją i wojskiem, o ile nie jeszcze wyżej. Zabawne, nie? Niezbędne, żeby móc wytaszczyć za fraki awanturującego się delikwenta z jego własnego mieszkania, co jak się okazało, miało zdarzać się częściej, niż ktokolwiek by sobie życzył.

Droga, jaką pokonaliśmy ku tej przemianie, była kurewsko długa... a my przemierzyliśmy ją sprintem. Ale po kolei.

– To akurat gówno prawda – mruczał dziadek, przewracając pozlepiane brudem kartki zeszytu, który wszędzie ze sobą ciągałem. Mojego miejsca na wszelkie spostrzeżenia i uwagi, na fakty i przypuszczenia, z których mógłbym wieczorami, gdy nie miałem akurat niczego do roboty, wyciągać setki nowych wniosków, by wreszcie ułożyć sobie we łbie całą sytuację z demonami. Mojego pamiętniczka w okładce z „Hello Kitty". Pierdol się, Tomuś, taki urodzinowy prezent serio mogłeś sobie darować.

No więc zdziczały dziadek przeglądał moje wręcz obsesyjnie staranne pismo, marszcząc w skupieniu czoło, gdy przychodziło mu do odcyfrowywania słów znajdujących się pod licznymi plamami. Nigdy tego pieprzonego pamiętniczka nie oszczędzałem, bo jak, skoro, jak wspomniałem, zawsze był przy mnie? Podejrzewam, że i odrobiną demonicznej krwi nasiąknął. Tak, te brązowo-czerwone rozbryzgi na rogach kartek chyba faktycznie muszą być jakąś nadprzyrodzoną juchą.

– To się jako tako do czegoś nada. – Palcem postukał w zapis, któremu poświęcił więcej uwagi. – Wprawdzie dopowiedziałbym to i owo, ale jakoś ujdzie. Kurna, piszesz jak baba, mówił ci to ktoś?

Z wrażenia aż zaplułem się herbatą, którą otrzymałem po tym, jak uświadomiłem gospodarzowi, że kawę serio ma chujową.

– Co kurwa?! – wykrztusiłem. Czy to nie idiotyczne, że ze wszystkich rewelacji rodem z kiepskiego horroru, jakie tamtego dnia usłyszałem, ta wprawiła mnie w największe zdumienie? Czy wręcz szok, określenie tego „zdumieniem" byłoby wręcz grzechem.

– No jak baba piszesz – powtórzył cierpliwie. – Tak jakoś... sam nie wiem. Zbyt ekspresyjnie?

Ale mi dosrał.

Nie ufaj demonowiWhere stories live. Discover now