Rozdział 14

32 6 3
                                    

Przede wszystkim musiałam się uspokoić.

Upał lał się nieregularnymi falami żaru z nieba, a powietrze tuż nad rozpuszczonym, niemal granatowym asfaltem szerokiej dwupasmówki, na której od czasu powiększenia Strefy Wykluczenia ruch niemalże zanikł, falowało jak na tych tandetnych filmach dokumentalnych o pustyniach. Samo zobaczenie czegoś takiego na nagraniu przywodziło na myśl potworne gorąco, a gdy można było odczuć to na własnej skórze...

Topiłam się. Ale czy było mi z tym źle? Prawdopodobnie znajdowałam się już w tym stanie, w którym mało co mi przeszkadzało. Setki Nieoswojonych myśli bombardowały mój mózg od samego momentu przebudzenia, wzbudzając w sercu niewyjaśnioną tęsknotę i... pustkę.

Dlaczego pustkę? Pojęcia nie mam, ale chyba właśnie to czułam najmocniej. Nie przejmowałam się już praktycznie niczym – ani tym, że pierwszy raz w życiu wzięłam wolne na żądanie w pracy, zamiast jak zwykle niczym na skrzydłach lecieć wyrwać choćby najbardziej byle jaką służbę, ani tym, że w zasadzie sama nie miałam bladego pojęcia, co tutaj robię.

Pustka... i zagubienie.

Chociaż właściwie bardzo ciężko było to określić.

To było jak próba nazwania uczuć ze snu – teoretycznie brzmiało prosto, lecz gdy już zagłębiłam się we wszystkich niuansach, niejasnych skojarzeniach i drobnych przeczuciach, z których każde jedno rodziło setki następnych, okazało się, że po prostu nie znam odpowiednich słów. Nie umiałabym tego przekazać, owijając w szczelny kokon ze znanych liter. To trzeba było poczuć, doświadczyć...

Poczuć? Co za głupota. Czułam, a i tak najlepszym określeniem było: „nie mam bladego pojęcia, jak się czuję ani co czuję".

To było... w pewien sposób dobre. Bo to było dokładnie to, z czym od tak dawna walczyłam, czego za wszelką cenę starałam się do siebie nie dopuścić, zapracowując się do granic wytrzymałości, zawalając noce i wyszukując nieustannie czegokolwiek, czym mogłabym się zająć. To było to, przed czym wzbraniałam się każdego poranka, na siłę próbując odegnać wspomnienia dręczących mnie w nocy snów.

To była kwintesencja Nieoswojenia. To był moment, w którym to szaleństwo nareszcie wzięło nade mną górę, a ja zamiast walczyć, dopuściłam je do siebie. Chociaż kiedy to się stało? Tego nie umiałam powiedzieć. Grunt, że zamiast złości i poczucia porażki, czułam przede wszystkim ulgę.

Ulgę, która sprawiała, że miałam wrażenie, iż nie idę szerokim, powykrzywianym ze starości chodnikiem, a szybuję kilka centymetrów nad nim, unosząc się na ociekającym gorącem powietrzu. Brodziłam w zapachu rozgrzanego betonu jak w gęstej zupie, a wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.

To nie była euforia... choć być może w pewnym sensie ją przypominało.

Ja po prostu nareszcie pozwoliłam, by działo się to, co miało się dziać. Zanurzyłam się w tym jak w chłodnej, niosącej obezwładniające ukojenie wodzie, pozwalając sobie zatonąć bez opamiętania.

Po co o czymkolwiek pamiętać? To przecież miało się tak właśnie skończyć. Nie potrzebowałam niczego więcej. A choć jednocześnie byłam szczęśliwa, tak bardzo smutna i zupełnie pusta w środku... tak przecież powinno być. Od samego początku.

Co ja tutaj robię?

To było moje miejsce. Ciągnęło mnie za zwieńczone drutem kolczastym ogrodzenie. Gdzieś we mnie narastał ognisty bunt na wieść, że nie mogę się tam dostać. No bo jak to tak? Nie mogłam dostać się tam, gdzie był mój dom? Tam, gdzie prawdziwie przynależałam od zawsze? Tam, gdzie mogłam odetchnąć pełną piersią i nareszcie się rozluźnić, zapomnieć o wszystkim, co kiedykolwiek mnie uwierało, zapomnieć, że gdziekolwiek istniał inny świat?

Nie ufaj demonowiWhere stories live. Discover now