Ewangelia według Jana: VII

21 1 0
                                    

Świeżaki się zdarzają. Jak epidemie. Jak powodzie. Jak pożary. Jak wszelkie plagi wszelkiego kurewstwa, jakie tylko człowiek jest w stanie sobie wymyślić. Często zdarza się również, że na wstępne przeszkolenie trafiają do mnie, bo w końcu jestem chyba najlepszą metodą na odsianie kolegów niezbyt zaangażowanych w sprawę, jaka mogła kiedykolwiek powstać. Jeśli pacjent wytrzymał wstępne przysposobienie w mojej reżyserii, znaczyło to, że wytrzyma praktycznie wszystko. Jeśli mu nie zależało zbytnio... to miał prawdziwie przejebane, bo ja się nigdy nie certoliłem. I sądzę, że zawsze miałem w tym świętą rację. Jeśli nie jesteś zaangażowany i jeśli nie wiesz, czy właściwie chcesz być z nami, to lepiej, byś mi się, chłopie, w ogóle nie pokazywał na oczy. Straż to miejsce tylko dla zdecydowanych, bo ci niepewni jako pierwsi przemieniają się w karmę dla demonów. Czegokolwiek by o mnie nie mówić, wcale nie bawiło mnie patrzenie, jak armia krwiożerczych potworów robi z kolejnego kretyna wydmuszkę, dlatego każdego cykora i każdego nadmiernie odważnego starałem się już na wejściu skutecznie zniechęcić.

No, często mi się trafiali. A ja nadal traktowałem ich trochę jak zło konieczne. Wiedziałem, że Straż nie ma szans przetrwać bez rekrutów – z obecnych na tamtą chwilę statystyk umieralności wynikało, że bez narybku wyginiemy na amen szybciej niż w rok – a jednak za każdym razem miałem ochotę palnąć sobie w łeb, ilekroć słyszałem, że szczeniaka przydzielali właśnie mnie.

Do tego przywykłem: do szkoleń w bazie. Szkoleń, w trakcie których musiałem skutecznie wbić jełopowi do łba, z czym przyszło mu się mierzyć. Wiecie, w sumie to prosta rutyna: w ciągu dwóch godzin wyjaśnić nadmiernie podekscytowanym, że ich nadzieje na dobrą przygodę są przedwczesne, a posranym ze strachu, którędy trafią do wyjścia i jak szybko powinni się do niego udać, by nie skończyć z odciskiem bieżnika mojego buta na dupie. Nic wymagającego szczególnego skupienia. Potem, gdy przychodziło do oceny ewentualnych umiejętności (czy, moim zdaniem, przeważnie zupełnego ich braku) było już nieco ciekawiej, bo jakoś tak przepadałem za uświadamianiem odważniakom, gdzie mogą sobie wsadzić swoje czarne pasy w karate, gdy okazywało się, że nie pozwalały im nijak wytrącić mi noża z ręki, chyba że by mnie najpierw postrzelili i ewentualnie nimi związali. Tak, to całkiem niezła zabawa – popatrzeć, jak się pocą, dać raz na jakiś czas jednemu kontrolnie w ryj, by się ogarnął i przypomniał sobie, że to nie piaskownica i nie walczymy o grabki. Potem nawet mogłem się trochę pośmiać, gdy przychodziło do zapoznania ze strzelnicą – z przestarzałymi, półautomatycznymi karabinami przypominającymi lekkie snajperki, które dla wojskowych były wprost nie do pojęcia (a większość kotów stanowili przecież wojskowi), i do oglądania, jak wściekają się na tarczę, nie mogąc zaczaić, dlaczego odpycha wszystkie wypuszczone z ich łuku strzały, zamiast je magicznie przyciągać. Łucznictwo, choć najważniejsze, zawsze było w tym wszystkim najzabawniejsze. Jeszcze nie trafił mi się nowy, który pojmowałby jego wagę, ani taki, który wpakowałby cały kołczan w czerwony punkt, w którego centrum przyklejałem wydrukowane twarze czołowych polityków, tak dla zachęty. I zawsze śmiałem się do rozpuku, gdy zachęcany ich okrzykami, że to przecież niewykonalne, pakowałem tym mordom bezbłędne strzały prościutko w obie gałki oczne i dziurki od nosa, ot by udowodnić, że łuk, który wręczyłem w świeże łapki, wcale nie jest „jakiś popsuty".

Właściwie to mało który wytrzymywał do tego etapu. Większość odpadała już podczas wykładu. Niektórzy w momencie, w którym przedstawiałem wspomniane statystyki śmiertelności. Pozostali, gdy przechodziłem do opisywania, co demony zrobiły koledze Bartkowi Szczepańczykowi, zawsze stawianemu przeze mnie za przykład, nie szczędząc mocniejszych szczegółów. Jeśli którykolwiek dotrwał do prób walki, to i tak zasługiwał sobie na mój szczątkowy szacunek. Może jeszcze nie sympatię, bo dla zasady nie lubiłem kompletnie nikogo, ale szacunek jak najbardziej. Przeważnie był desperatem lub psychopatą, który odpadał chwilę później, ale i tak czasem zapadał mi w pamięć.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Nov 09, 2023 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Nie ufaj demonowiWhere stories live. Discover now