Ewangelia według Jana: III

33 11 3
                                    

Godziny rozciągały się w dni, dni zaś w miesiące i lata, a każda sekunda była dla mnie jak uderzenie skrzydeł motyla – cicha, ulotna, niemal niedostrzegalna...

Całkowicie straciłem poczucie czasu. Zafascynowany możliwościami swojego nowego ciała – tym, ile widziałem, ile słyszałem i czułem, jak wiele mieściło się teraz w moim ulepszonym mózgu – potrafiłem całe dnie spędzać na bezmyślnym spacerowaniu po lesie i testowaniu własnych możliwości. Każdej nocy pomagałem innym Strażnikom, jak zwykle kryjąc się w cieniu i zabijając demony, które zdawały się nie widzieć we mnie obiadu, lecz śmiertelne zagrożenie, zaś za dnia zataczałem coraz to większe okręgi wokół własnej kryjówki.

To życie, choć bezdennie nudne i na dłuższą metę cholernie frustrujące, miało w sobie coś magnetycznego, co sprawiało, że jakoś niespieszno mi było je zakańczać.

Miałem z grubsza plan, co takiego powinienem zrobić ze swoimi kumplami, by nie zechcieli mnie z miejsca rozstrzelać. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, co powinienem powiedzieć, jak się zachowywać, by uwierzyli, że w gruncie rzeczy jestem tym samym facetem, którego zapamiętali, i nie ma najmniejszej potrzeby, by zamieniać mnie w sitko. Układałem w głowie dialogi, wymyślałem plany awaryjne na wypadek każdego możliwego scenariusza... ale wciąż nie mogłem zebrać się w sobie, by wcielić to wszystko w życie. Właściwie to nawet wiedziałem, dlaczego tak mam, ale głupio mi było przyznać przed samym sobą, że ktoś tak twardo stąpający po ziemi, jak ja, może wierzyć w coś tak idiotycznego, jak bliżej nieokreślone podszepty intuicji.

Cholera wie, co to tak naprawdę było. Jakiś instynkt, ten zwierzęcy dodatkowy zmysł, który to miał pomagać mi w podejmowaniu słusznych decyzji i do którego obecności powinienem się jak najszybciej przyzwyczaić, bo nie było szans, by miał mnie kiedykolwiek opuścić? Inne czary-mary, które brzmiały jak bajka tak nieprawdopodobna, że nawet nie szukałem dla nich nazwy, bo i po co? Grunt, że to głupie coś – ten cichy głos w głębi mnie, w mojej duszy, o ile jakąkolwiek posiadałem – podpowiadał mi, że powinienem coś jeszcze zrobić. Nie musiał nawet używać do tego konkretnych słów, wystarczało w zupełności, że z łatwością manipulował moimi emocjami, odczuciami, które opanowywały mnie za każdym razem, gdy patrzyłem daleko w las, próbując przeniknąć wzrokiem ścianę smukłych pni sosen. Ten głos obiecywał, że coś tam na mnie czeka. Że jest tam... do diabła, że jest tam jakieś chuj wie co, a ja powinienem to obejrzeć, bo to może być jedyna taka okazja, bym poszedł tam i wrócił w jednym kawałku. Pojęcia nie miałem, dlaczego czułem całym sobą, że gdy już wrócę do ludzi, wybranie się tam nie będzie dla mnie więcej możliwe, ale temu przeczuciu akurat wierzyłem – w tej chwili miałem na sobie zapach lasu i demonów. Gdy przesiąknę od stóp do głów ludzkim smrodem, ponownie stanę się dla potworów wrogiem, a tak miałem szansę nadal udawać jednego z nich.

Byłem jednym z nich, ale jakoś nie mogłem do tego przywyknąć.

Świat widziany czerwonymi oczami był o wiele ciekawszy, co musiałem przyznać bez bicia. Wszystko było tak nienaturalnie ostre, każdy kolor, niegdyś dla mnie jednolity i oczywisty, zyskiwał całe spektrum nowych odcieni, nawet cząsteczki powietrza rozszczepiały się w słonecznym świetle, lśniąc barwami, od których aż kręciło się w głowie. Słyszałem wszystko – od trzepotania skrzydeł przelatującego wysoko nad drzewami ptaka, po bicie serca grzebiącego w ziemi kreta. Równie dobrze mogłem poruszać się z zamkniętymi oczami, tak intensywnie odbierałem zapachy wokół. Ciężko by było zrezygnować z takiego bogactwa, ale mimo wszystko jakoś nie potrafiłem uznać tego za dar. Nie, gdy wiedziałem, że wszyscy inni, którzy mieli przyjemność dać się schrupać demonom, kończyli jako bezrozumne maszyny do zabijania, by na sam koniec wepchnąć się pod lufy karabinów Strażników...

Nie ufaj demonowiWhere stories live. Discover now