6. On przecież nie żyje...

107 16 11
                                    


 -Nigdzie się nie wybierasz.- ruszył w jego kierunku.

-Sam przed chwilą powiedziałeś, że nie jestem tu mile widziany. Poradzę sobie z Szponem w pojedynkę.- wytknął mu chłodnym tonem. Zatrzymał się, zerknął przez prawe ramie, lustrując twarz kowboja. Ten zamrugał kilka razy.

-Faktycznie.- pomyślał. Dotarło do niego znaczenie jego słów. Żałował, że dał się ponieść emocjom. Stali tak chwilę – w przytłaczającej ciszy. Było mu cholernie głupio. Zachował się jak dzieciak.

-Jeśli pozwolisz, pójdę już sobie.- odparł, kierując się z powrotem w kierunku windy. Zamierzał wrócić do gabinetu, zabrać swój łuk i strzały, zostawione tam uprzednio.

-Nie, nie! Czekaj!- podbiegł do niego, niewiele się zastanawiając, po czym pociągnął go za ramię, próbując zatrzymać. Hanzo wzdrygnął się, gdy skóra Mccree dotknęła jego odsłoniętego barku. -Torbjorn i Morrison mają racje, niezły ze mnie idiota.- wbił wzrok w podłogę. -Po prostu jestem głodny i zestresowany a ten krasnoludek jeszcze bardziej mnie zdenerwował. Wybacz mi, nie chciałem cię urazić. Świetnie się z tobą bawiłem dusząc w tej windzie, nie wiem co mi wpadło do łba, żeby to powiedzieć.- stuknął się w czoło pięścią, zamykając oczy. Podniósł z lękiem wzrok, na twarz Hanzo. Nie wyrażała ona nic – żadnej emocji. Patrzył się na niego w milczeniu, beznamiętnie. Tak naprawdę nie wiedział, co odpowiedzieć. Tłumaczenia mężczyzny nie wyjaśniły niechęci reszty organizacji do jego osoby. Domyślał się, że nie miał dobrej sławy. Wszyscy znali go tylko z bycia bratobójcą, organizacja pewnie też. W takim razie dlaczego ani Mercy, ani Mccree nie czuli do niego obrzydzenia? A może czuli, ale nie chcieli tego okazać? Czy woli być związanym z ludźmi, którzy go potępiają, czy ryzykować życiem na wolności? Myśli kłębiły się w głowie Hanzo, nie potrafił odpowiedzieć sobie na żadne z zadanych sobie pytań. Stali tak, niczym posągi kilkanaście sekund. Kowboj z każdą sekundą był co raz bardziej zestresowany.

-Obiecałeś mi whiskey.- wypalił mierząc wzrokiem kowboja. Ten wydał z siebie gardłowy dźwięk, totalnie go zatkało.

-A, whiskey...- wybełkotał po chwili. -Tu jest jadalnia i mały barek, powinniśmy je gdzieś mieć.- podrapał się zmieszany po głowie. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Przez te kilka sekund już miał w głowię wizję, jak dowódca wykopuje go z bazy, a w tle Torbjorn śmieje się do rozpuku. Możliwe, że ten koszmar ziściłby się, gdyby Jack dowiedział się, że oprócz zepsutej windy Mccree nakłonił też przypadkiem do odejścia nowego członka, o którego ten tak bardzo się starał. To by na pewno mu nie uszło na sucho. Przełknął nerwowo ślinę na samą myśl.

Usiedli w jadalni. Mccree wyjął z barku szklanki, oraz butelkę rdzawego napoju. Nalał trochę obu, następnie wrzucił po dwie kostki lodu z zamrażarki i powędrował z przygotowanym alkoholem do swojego towarzysza. Kostki lodu lekko obijały się o boki szklanego naczynia z charakterystycznym, uspokajającym dźwiękiem. Usiadł naprzeciwko czarnowłosego, podając mu jego napój. Siedzieli przy szklanym, okrągłym stole. Oprócz dwóch, zajętych przez mężczyzn siedzeń było jeszcze cztery. Takich stolików stało w jadalni kilka – każdy różnił się jedynie kolorem krzeseł przysuniętych do niego, ich miał żółte.

-Na pusty żołądek?- upomniał towarzysza kierując się głosem rozsądku.

-Spokojnie, nie takie rzeczy się robiło.- uśmiechnął się, biorąc w dłoń szklankę. Zdjął kapelusz, odkładając go na szklaną powierzchnie, obok. Zapach whiskey przywoływał mu wiele wspomnień. Mccree miał wstydliwy problem z alkoholem, jednak nigdy sam przed sobą tego nie przyznał. Dzień przed misjami barek zostawał zamknięty, aby Morrison miał pewność, że ten przyjdzie trzeźwy na wyprawę. Jednak nie zawszę tak było, Mccree miał swoje sposoby. Zaśmiał się na tę myśl. -Twoje zdrowie!- podniósł naczynie, po czym przyłożył je do ust, biorąc łapczywego łyka, nie czekając na Hanzo. Kostki cichutko zadzwoniły, jakby wcale im się to nie podobało.

McHanzo - OdkupienieWhere stories live. Discover now