Mccree rzucił cichym przekleństwem, gdy jego budzik zadzwonił. Obrócił się na drugi bok żałując, że istnieje. -Gdybym nie istniał, nie musiałbym wstawać rano.- przeleciało mu przez myśl. Dźwięk alarmu rozbrzmiewał po całym pokoju. -Cholerny Winston!- warknął w poduszkę podnosząc się z łózka. Budziki w bazie zostały tak zaprojektowane, że nie dało się ich wyłączyć nie podchodząc do drzwi. Kowboj nie należał do rannych ptaszków, a siódma rano, to dla niego środek nocy. Wczoraj także się nie wyspał. Morrison dobijał się do jego drzwi już o dziesiątej. Dał mu zadanie oprowadzić jakiegoś świeżaka. W zamian nie musiał iść na dzisiejszą misję. Mówił, aby przedstawić go potem pozostałym członkom i zaprowadzić do jego pokoju. Skurczybyk dostał najlepszy. Po odejściu dawnego przyjaciela Jacka z Overwatch, pozostał jego odjechany, ogromny pokój. Znajdował się tuż za ścianą Mccree, lecz był nieporównywalnie lepiej wyposażony i większy. Brązowowłosy wielokrotnie namawiał Morissona, aby oddał mu go, bezskutecznie. Mówił coś tam jeszcze, ale kowboj już go nie słuchał, było za wcześnie. Przytakiwał, aby tylko mieć go już z głowy.
-Ja, poświęcający życie tej żałosnej organizacji muszę się kisić w jakiejś klatce, a tu wbija jakiś fiflok i zajmuje najlepszą chawirę? Gdzie tu sprawiedliwość?- Wymruczał pod nosem Mccree kierując się w stronę szafy. Wyłączył po drodze irytujący dźwięk. Był rozdrażniony, niewyspany i głodny. Ciekawe, co Ana dzisiaj ugotowała. Wszystko jedno i tak całość smakowała tak samo – jak breja. Wykrzywił się na samą myśl o śniadaniu.
-Szybko oprowadzę tego gnojka i pójdę spać.- postanowił. Rozmarzył się myśląc o cieplutkim, wygodnym łóżeczku. Spojrzał w jego stronę. -Oj jak ja cię kocham kołderko! Jeszcze dzisiaj do ciebie wrócę, nie tęsknij.- uśmiechnął się szeroko, zakładając czerwone ponczo.
Pomaszerował zrezygnowanym krokiem w stronę gabinetu Mercy. Zapukał dwa razy, ale nikt nie odpowiedział.
-Wchodzę!- zawołał otwierając drzwi.
Gabinet był pusty, ani śladu blondynki. Pewnie również została wezwana na misję. Podobno była jakaś ważna, zamach w Egipcie czy coś takiego. Na końcu stało łóżko. Ktoś w nim spał. Kowboj podszedł bliżej. -Pewnie to ten świeżak. On to sobie może spać, a ja nie.- burknął zbliżając się do pacjenta.
-Te, wstawaj.- potrząsnął nim.
Hanzo zerwał się do pozycji siedzącej, wybudzony gwałtownie, dyszał głośno. Spojrzał gniewnie na roześmianego mężczyznę stojącego nad nim. Rozbawiła go reakcja łucznika.
-Aj, wybacz za pobudkę, śpiąca królewno, ale kazano mi cię oprowadzić, a wolałbym mieć to już z głowy.- wytłumaczył się.
Zdjął kapelusz, ukazując szacunek. -Jesse Mccree, mów mi po prostu Mccree.- przedstawił się z szerokim uśmiechem. Wyciągnął rękę w kierunku Hanzo, którą ten niechętnie uścisnął.
-Hanzo Shimada- odpowiedział, skinając głową. -Muszę się najpierw przebrać.- dodał po chwili.
Jesse patrzył na niego z tym samym wyrazem twarzy, co wcześniej. Minęło kilka sekund niezręcznej ciszy. Hanzo uniósł brwi. Czyżby kowboj nie zrozumiał?
-Pozwolisz?- spojrzał na niego wymownie.
-A, że mam się odwrócić. Rozumiem, bez problemu, wstydnisiu.- podrapał się w tył głowy rechocząc. Przeszedł kilka kroków do tyłu, po czym odwrócił się teatralnie na pięcie. Jego czerwone ponczo zatrzepotało pod wpływem ruchu.
-Co to za pajac?- pomyślał Hanzo, rozpinając szpitalny fartuch. Mercy musiała być tutaj wcześniej, ponieważ nie było śladu po jego bandażu, ani kablach poprzypinanych do jego ciała.
CZYTASZ
McHanzo - Odkupienie
FanfictionHanzo pogrążony w żałobie, oraz nienawiści do siebie, śledzony przez agentów Szponu zostaje schwytany w zasadzke. Otumaniony łucznik budzi się w zupełnie nieznanym mu miejscu, jednak ku jego zdziwieniu, nie jest traktowany jak jeniec. Co się stało...