dziewięć!

1K 54 14
                                    

          Beverly Marsh dumnie zajmowała miejsce w pokoju z żółtymi ścianami bliźniąt Tozier. Jej lewą dłoń ujmowała przebrana już w dresowe spodenki i zgniłozieloną koszulkę do spania Rachel. W prawej dłoni dziewczynka trzymała pędzelek od należącego do jej matki lakieru do paznokci firmy Revlon w kolorze przybrudzonej brzoskwini. Sunęła pędzelkiem po krótkich, jednak niezwykle mocnych paznokciach rudowłosej tak, ze ta mogła się poczuć niemal jak w salonie kosmetycznym. Jej ruchy były szybkie, jednakże naprawdę precyzyjne jak na trzynastolatkę, która czasami malowała paznokcie swojej matce. Marsh widząc to czuła się naprawdę głupio na samą myśl o tym, że za kilka minut ona będzie musiała pomalować te należące do blondynki. Jej mama w końcu zmarła, zanim mogłaby ją tego nauczyć. Co prawda obserwowała wielokrotnie, gdy to robiła, ale to nigdy nie to samo, co praktyka. 

Zaraz potem przypomniała sobie, że przecież Rachel nie mogłaby być na nią zła. Rachel była wesoła i rozbrykana, jednakże w tym wszystkim trzymała pewien imponujący fason i raczej nie należała do osób, które mogłyby wykrzyknąć "Ha, Marsh! Jesteś beznadziejna w malowaniu paznokci, za kogo się uważasz?". Do tego byłaby bardziej zdolna Greta Keene, a przecież w ostatni dzień szkoły to blondynka ją przed nią obroniła. Mentalnie odetchnęła, wpatrując się w piegi rozsypane na nosie i pod powiekami brązowookiej, jakby były niemalże dziełem sztuki w Luwrze.

— Więc — zaczęła Tozier, wykrzywiając usta w tym figlarnym, dobrze znanym Beverly uśmiechu — jak tam sprawy z Benem? 

— O, cholera. — Marsh pokręciła głową szczerząc się. — Wiedziałam, że zadasz to pytanie!

Brązowooka zaśmiała się, wystawiając lekko język do przodu i poprawiła niechlujnie włosy wychodzące z jednego z jej równie niechlujnych warkoczy. 

— No więc na pewno masz odpowiedź! — Rachel ostatni raz przejechała lakierem po paznokciu małego palca Beverly i zakręciła lakier. — Co się stało, gdy Ben wszedł do twojego pokoju, po sprzątaniu? Przez towarzystwo tych naszych fantastycznych ogierów nie miałyśmy nawet kiedy o tym pogadać! — Wymachiwała przejęta rękoma z zakręconym lakierem w dłoni.

Bevvie zaśmiała się, słysząc określenie "fantastyczne ogiery", jakim Rachel mianowała ich męskie towarzystwo. Ta zaraz zawtórowała jej, niemal opadając na łóżko ze śmiechu. Wszystko w tamtym momencie było tak idealne; rodzice dziewczyny byli na przyjęciu u znajomych ojca z branży, Richie poszedł na noc do Stana, w tle z odtwarzacza kaset można było usłyszeć promienny śpiew Madonny i ogólnie rzecz biorąc, raj na Ziemi. To wszystko wprawiało obie dziewczynki w tak szampański nastrój, że nawet najgorszy żart opowiadany przez ulubionego komika państwa Tozier, którego program był nadawany co niedzielę o dziewiątej trzydzieści wieczorem by je rozbawił.

— Cóż. . . — chrząknęła Beverly, powstrzymując się w końcu od śmiechu. — Jak wtedy przyszedł do mnie do pokoju, akurat oglądałam taką jedną pocztówkę, którą znalazłam w plecaku w dniu kąpieli w kamieniołomach. . . Pamiętasz, co nie?

— No jasne! Co to za pocztówka? 

Marsh prawą dłonią, na której lakier już wysechł sięgnęła do swojego butelkowozielonego plecaka znajdującego się zaraz przy łóżku Rachel. W międzyczasie pomachała kilkakrotnie dość żywo tą lewą, by lakier tam wysechł szybciej. Wyciągnęła pocztówkę lekko poplamioną krwią z powodu incydentu w łazience tego samego dnia, którego ją znalazła. Przedstawiała ona Derry Standpipe na Kansas Street o zachodzie słońca. Podała widokówkę Tozier, a ta przyjrzała się jej, poprawiając swoje dość duże, półokrągłe okulary na nosie. Zmrużyła oczy, odwracając ją na drugą stronę i czytając na głos tekst napisany dość chłopięcym, dziecinnym pismem.

✓ | out of touch ᵇⁱˡˡ ᵈᵉⁿᵇʳᵒᵘᵍʰWhere stories live. Discover now