Dodatek: Stare sprawy

3K 245 102
                                    

Co za smród! Naprawdę, powinienem był wziąć z toaletki wszystkie te głupie flakony, a teraz rozlewać je przed sobą na każdym kroku. Może bez i inne kwiatowe pachnidła jakoś stłumiłyby zapach tego paskudnego siedliska zarazy. 

Adan cudem się na to zgodził pod wieloma warunkami, ale jak tak dalej pójdzie, to zabierze mnie zanim dojdę na miejsce, a w domu wyszoruje mnie do krwi. 

Zgodził się na moje zejście do osady pod tak wieloma warunkami, jednak kiedy tylko po powrocie pocałuje mnie w czoło, to nie dość że zwymiotuje, to jeszcze da mi na to dożywotni zakaz...

Swoją drogą, jego warunki okropnie utrudniały mi życie. Po pierwsze: w tak drogich szatach, w jakie mnie wcisnął, to nawet tutejszy burmistrz nie chodzi, no chyba że jedzie lizać buty jakimś innym szychom. Po drugie, nadal chodzi o ubrania; było mi cholernie gorąco! Miasto, jak każdy inny kompost, wytwarzało z kilkuset oddechów swoją własną, smrodliwą, ale jednak cieplusią aurę, która mnie dusiła w zestawieniu z wyjątkowo trzymającym ciepło płaszczem o perłowych guzikach, na których widok każdemu z przechodniów ostrzegawczo świeciły się zaropiałe oczyska.

Byle na rynek. Byle na rynek. Jestem ładnie ubrany, straż powinna więc przejmować się w miarę moim losem. 

Co prawda mój największy stróż krążył gdzieś na niebie, zapewne wręcz umierając z bólu kupra, bo "ojojoj, jak tu na dole groźnie". Zaskakujące, że wystarczyło mu kilka miesięcy na całkowite wyparcie faktu, jakim było to że żyłem na tym śmietnisku odkąd pamiętam, i jako tako sobie radziłem. Ale on i tak był gotowy zapikować w najbliższą, ciemną uliczkę, żeby uratować mnie przed jakimś czepiającym się szat dziadygą bez oka. 

Pewnie zdaniem Pana Opiekuńczego mogę się nabawić od bezdomnego infekcji, w każdej alejce mogą mnie zgwałcić i okraść, a każdy kto mnie pozna zrobi raban. 

Wszystko wyssane z palca.

Dziwnie było mi się poruszać po tłumie, kiedy wokół mnie tworzyło się coś na kształt małej, okrągłej strefy, do której żaden z przechodniów nie miał wstępu. Byłem omijany, ba, niektórzy wręcz mi się kłaniali, na co ja wyniośle nie odpowiadałem. Przedziwna zmiana perspektywy...

- Czy to... Nie, niemożliwe... - drgnąłem lekko, słysząc takie zdziwienie zamiast typowego "któż to". Nie obejrzałem się, nie byłem głupi. Ba, byłem na tyle mądry, że wyczułem zmianę w rytmie kroków co najmniej dwóch osób. Głos i chód wskazywał na mężczyzn, raczej rosłych. Skoro nie wyłowiłem ich twarzy z tłumu, musieli być zamaskowani, co choć nie było tutaj sensacją, oznaczało że typy były prawie na pewno spod ciemnej gwiazdy. 

Zniknąłem mając na pieńku z naprawdę sporą grupką, której wolałbym nie oddawać długów, zwłaszcza że odsetką pewnie byłby mój skalp. No dobra, akurat tego się obawiałem, ale nie ma co od razu przyznawać przez to racji Adanowi. 

Świat chyba jednak postanowił udowodnić mi jak bardzo mogę go znowu cmoknąć w dupę, jeśli chodzi o szczęście, bo nim zdążyłem minąć ciemną, walącą szczynami szczelinę między kamienicami, zostałem w nią brutalnie wepchnięty. Nie chciałem upaść na ziemię, zbyt dobrze wiedziałem co może wchodzić w jej skład, przez co dla podtrzymania się w pionie musiałem nadwyrężyć swój uraz sprzed miesiąca. Kostka zapulsowała tępo, a ja tak czy siak upadłem cicho na tyłek. Szczęście czy nie, po sekundzie ktoś złapał mój kołnierz w pięść, a mnie przycisnął do ściany z takim impetem, że kaptur sam zsunął mi się z głowy. Moja tożsamość stała się oczywista dla napastników, ale i ja ich rozpoznałem, co bynajmniej mnie nie uspokoiło. Poznałem przynajmniej jednego z nich. Jego tępy wzrok i mina typowa dla wiernej marionetki albo psa... Pamiętałem go. Przyniósł mi stołek swego czasu. Teraz nie był taki uprzejmy. 

Drakonis Severus (bxb)Where stories live. Discover now