Zlecenie

22.2K 862 428
                                    

Idioci. Głupcy. No debile. Nadal wierzą, że ich wielki czarownik spłynie sobie po śniegu, tylko po to by uleczyć ich gnijące od trądu fallusy? Dobre sobie. Nie ważne przecież kim jesteś, czarodziejem, królem, żebrakiem czy złotą kurwa rybką, w tych parszywych czasach mieszanie się w czyjeś nieszczęście, najczęściej przyozdobione chorobą zakaźną, grozi utknięciem w nim po łokcie. A to tylko po to, by trędowaty wspiął ci się na ramiona, wyskoczył z tego kompostu, a na odchodnym z twoim dobytkiem splunął ci w ryj. O nie, świat już dawno mi pokazał, na co go stać, zwłaszcza jeśli chodzi o podcinanie skrzydeł.

Nie uwierzę, żeby ktokolwiek, kto może mieszkać gdzieś indziej, przychodził akurat tutaj.

Tyłek mi ścierpł od szorstkiego kamienia. Dach budynku, na którym siedziałem, to znaczy, jednej z porządniejszych kamienic w mieście, był niewygodny. Wysokie miejsce było chłodniejsze od zatłoczonych i tonących w zaduchu uliczek. Musiałem porządnie opatulać dłonie w płaszcz. Gdyby te mi zmartwiały, zejście z tego punktu mogłoby być kłopotliwe.

Jedak siedzenie tam było jedną z moich ulubionych rozrywek. Najwyższe miejsce w mieście, nie licząc oczywiście dobrze strzeżonego ratusza. Patrzenie z niego na targ, plac, a nawet te zaplute, obszczane zaułki jest ciekawe. Godzinami potrafiłem kiedyś udawać, że zgniatam ludzi pomiędzy palcami jak pluskwy.

Pach, i kupiec nie żyje. Drugie pach, a krzyczący na niego pseudo-bogacz zamienia się w krwawy naleśnik. Kilka więcej takich "pach", a miasto cudownie zamienia się w miasto wymarłe.

Uroki dziecięcej wyobraźni...

Wiatr zawiał mocniej. Nadął mój kaptur jak żagiel. Musiałem go przytrzymać, by nie wyleciały spod niego moje zbyt długie włosy.

Zęby zaczęły mi dzwonić, a pośladki to równie dobrze mógłby mi ktoś odciąć, bo i tak bym nie poczuł.

Pora wracać na ziemię. Na tą brudną, głośną ziemię.

Zaklaskałem kilkukrotnie, żeby rozruszać palce, po czym jednym, zgrabnym susem przeskoczyłem ponad gargulcem, strzegącym rzekomo mieszkańców tego miejsca. To zabawne, bo nigdy nie zauważyłem by cokolwiek robił.

Po chwili zawisłem na jednej ręce, trzymając się za kruszący się, ale wyślizgany róg mistycznego strażnika z kamienia. Nogami dyndałem nad wieczornym półmrokiem, z tyłu kamienicy było pusto. Nikt nie wylewał tam nawet pomyj.

Rozhuśtałem się, po czym zeskoczyłem na okiennicę niżej. Znaną trasą wielu skoków powoli zbliżałem się do ziemi, aż w końcu pewnie stanąłem na bruku. Od razu dotarł do mnie zapach miasteczka, i tym samym targu. Nie należał on do najprzyjemniejszych. Był ohydny. Smród zgnilizny, fekaliów i kwaśnego kompostu na raz. Po prostu rzygać się chce, a najgorsze jest to, że już na stałe przesiąkłem tym odorem. I nawet nie mam szansy go z siebie zmyć.

Chyba musiałbym się pozbyć całej skóry.

Naciągnąłem szal na twarz tak, alby materiał zakrywał mi nos i usta. Nie wdychanie ludzi to jedno, ale nie jestem też zbyt lubiany na targach, festynach, mszach, czy gdziekolwiek, gdzie są mieszkańcy. Szkoda, że moja praca nie pozwala mi się trzymać od nich z daleka.

Szybkim krokiem przemierzałem śliski od ścieków bruk. Handlarze zbierali już swoje stragany. Ci mniej zamożni żebracy wychynęli jak zwykle ze swoich nor, by pośród resztek niesprzedanego towaru szukać tych mniej niezdatnych do użytku kawałków.

Wstrętne. Myśl, że kiedyś mało mi brakowało do tego stanu nie pocieszała. Jednak teraz, z pozycji o niebo wyższej, z trudem powstrzymywałem się od splunięcia na tych ludzi z dna.

Drakonis Severus (bxb)Where stories live. Discover now