Złodziej

5.8K 540 79
                                    

Noc była cichą torturą. Ciemne cierpienie rozproszył wreszcie brzask. Nigdy nie przepadałem za porankami, i powrotami do życia po śnie, ale dziś wyjątkowo przywitałem słońce uśmiechem. 

Mój talizman zdecydowanie stracił moc. Chyba, że nigdy nie miał mnie chronić. Właściwie nawet nie wiem. Wisi na mojej szyi od dawna, może sam przypisałem mu jakieś znaczenie? Wyciągnąłem spod ubrania nagrzany moim ciepłem przedmiot. Okrągła, czerwona płytka, obwiązana sznurkiem. Ktoś wydrapał na niej litery, które wypełnił brud. W półmroku nie widziałem tych znaków. Musiałem polegać na dotyku, lecz i tak nie potrafiłem ich odczytać. 

Kiedy w końcu na drewnianej ścianie dałem radę wyróżnić swój cień, uznałem że mrok stał się już niegroźny, więc podniosłem się z łóżka. 

Czułem w całym ciele niedobór snu. To cholernie źle. Dzisiaj miałem zanieść kielich Tolvellowi, a nie czuję się na siłach by podnieść to cholerstwo. Kurwa...

Jednak muszę. Z takimi jak on lepiej nie zadzierać. Do tego pieniądze jakie mi obiecał z łatwością odmieniłyby moje życie. To nawet tyle, by uciec wreszcie z tego miejsca, które nawet słońce zdaje się omijać. Chowa się za tym sztorcem, pod którym ukrywa się to zadupie. 

Powściągnąłem swoje galopujące myśli. Zdecydowanie zaczęły odchodzić od tematu, a to było zbędną stratą czasu i energii. 

Wstałem z łóżka. W pomieszczeniu było zimno. Noce w cieniu góry zawsze takie są. Zimne i całkiem czarne. To nie tak źle. Ten klimat chroni jedzenie przed zepsuciem, co jest bardzo przydatne dla kogoś takiego jak ja, czyli dla osoby, dla której szastanie pieniędzy nawet gdy je ma jest ryzykowne. Taka fucha, i nic na to nie mogę poradzić.

Kromka nawet nie całkiem czerstwego chleba bolała w zęby swoją niską temperaturą. Praktycznie wmusiłem ją w siebie, bo kiedy spoglądałem w stronę szczelnie zawiniętego w skórę kielicha, mój apetyt znikał, zamieniając się w chęć zwrócenia żółci przez okno.

Smoki. Dlaczego to muszą być akurat smoki.

Dzień na dobre się zaczął. Powoli wpadałem w wir codzienności, zapominając na chwilę o tym co muszę, i o tym czego pamiętać nie chciałem.

Nareszcie nadszedł ten czas, kiedy musiałem z irracjonalnym lękiem schować diabelskie naczynie do chlebaka, i wyruszyć w stronę otoczonego cuchnącą aurą miasta.

Cudownie.

***

Uduszę się. Niebo i Ziemia mi świadkiem, zaraz ten odór autentycznie mnie zaknebluje.

To miejsce spotkania było oddalone od miasta, ale by się do niego dostać, miałem do wyboru dwie drogi. Jedna - przez zatłoczony, ale jednak zadbany, bo dobrze strzeżony plac ratuszowy, lub druga - przez szare aleje.

Szare aleje... najgorsze miejsce, gdzie nawet kieszonkowcy się nie zapuszczają, bo tam nie ma kogo okradać. Zbiorowisko oprychów spod ciemnej gwiazdy zabija za sam podejrzany wygląd, a co dopiero za dobieranie się do cudzej kieszeni, czy nawet plotki, że ktoś z tego słynie. To nie miejsce dla kogoś z dziewczęcą buźką jak moja.

Prostym wyborem więc zdał mi się więc plac. O tej porze, dosyć wczesnym południem, nie był wielce zatłoczony, zwłaszcza że zezwolenie na handel miało tam tylko kilka ekskluzywnych, jak na to miasto, straganów, na które mało kogo było stać. Ale straże oczywiście muszą być. Co z tego, że tylko burmistrz i burżuazja tam łazi, a on raczej nie leją się tak często jak konkurujący sprzedawcy ryb.

Czułem się zagrożony wśród odoru wszechobecnej wyższości napuszonych bogaczy. Byłem tam obcy. Nie miałem jak się wtopić w tłum. Wszyscy patrzyli na mnie jak kawał gówna. Odsuwali się, i klepali po kieszeniach. Miałem szybki krok. Czułem na sobie spojrzenia strażników, tylko czekających na pretekst, na podejrzany ruch, czy łypnięcie. Dobrze, że zdążyłem pomalować włosy w domu. Przynajmniej nie będzie mnie tak łatwo rozpoznać na następny raz.

Myśli, głównie te czarne, pochłonęły mnie bez reszty. 

To był błąd.

Nagle, jak spod ziemi, wyrosła przede mną przeszkoda. Pieprzona, nadęta, i pseudo po szlacheckiemu ubrana przeszkoda, w jebanym berecie z piórkami, i brodą jak górski kozioł. 

Z wiązanką przekleństw runąłem tyłkiem na ziemię. Dziękowałem chcociaż za to, że ostatnio nie padało, i gnój na ulicach przynajmniej zasechł. Przeszkoda też miała czelność mnie zwyzywać, a ja z wielkim pragnieniem krwi spojrzałem prosto w patrzące z wyższością oczy.

- Złodzieju! Parz jak krok stawiasz! Pierdolone pospólstwo... - powiedział tak, jakby miał splunąć żrącym jadem, lecz kiedy rzeczywiście charknął mi w twarz, jego ślina okazała się być zwyczajna, na moje szczęście.

Nie odezwałem się. Nie tyle, że brakowało mi odwagi, jak bardziej wróciła mi racjonalność. Odzywanie się było zwyczajnie ryzykowne, zwłaszcza kiedy przy sobie miałem coś, co mogło spokojnie podejść pod pretekst do w najlepszym wypadku aresztowania. Całe szczęście, że to cholerstwo jest nadal bezpiecznie...

Na bruku...

Poturlało się... Po bruku!

Czułem jak krew powoli odpływa mi z twarzy, która zaczęła marznąć z niedokrwienia. Tylko cienki kawałek skóry chronił mnie przed zdemaskowaniem, aresztowaniem, czy nawet egzekucją. 

Błagam, Bogowie których ignorowałem całe swoje życie, pomóżcie mi ten jeden raz!

Oczywiście, że byty wyższe po takiej modlitwie postanowiły mi dowalić.

Oczywiście, że gościu z sfer na poziomie sięgnął po podejrzanie pobłyskujący pakunek.

Oczywiście, że ten pod jego jednym dotknięciem przestał być pakunkiem.

Oczywiście, że pakunek nawet sam ochoczo się odpakunkował w jego rękach.

Oczywiście, że zostałem zaraz kopnięty na ziemię, i nazwany złodziejem.

Oczywiście, że straż pojawił się wręcz natychmiast obok.

Wszystko jasne, mam przejebane.

- Złodziej! Zabierzcie go! - nakazał kozioł. Sądząc po tym jak szybko strażnicy podnieśli mnie do góry, gnój musi być jakąś szychą. Dowódca patrolu rozmawiał z nim cicho. A może to po prostu mi tak krew szumiała w uszach? Byłem oszołomiony. Wpadłem? Pierwszy raz wpadłem na serio... Nawet nie stawiałem oporu. Jak nic mnie załatwią na miejscu. 

Wpadłem tak banalnie! Po takim banalnym zleceniu! Wszystko szło wręcz za dobrze, a ja musiałem się zamyślić, i jak raz nie patrzeć przed siebie!

Nie protestowałem, kiedy strażnicy pociągnęli mnie w stronę ratusza, uprzednio sprzedając mi odświeżające trzy ciosy w brzuch, i jeden w szczękę. Bolało, ale nie miałem miejsca w czaszce, by się tym przejmować. Ból się w niej nie mieścił, więc urazy dochodziły do mnie jak zza warstwy materiału. Zauważyłem kątem oka zdziwioną minę dowódcy, na widok kielicha. Musiał go wyrwać z rąk wytwornego kozła, utrzymującego gorączkowo, iż naczynie jest jego własnością. Dopiero gdy żołnierz powiedział mu coś głośno, i wskazał jakiś punkt na metalu, bogacz zbladł, i wypuścił skarb.

W co ja się wpakowałem...

Dzisiaj rozdzialik później niż zwykle, bo dopiero co do domu wróciłam.

Drakonis Severus (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz