chapter 9

1K 117 48
                                    

Kimberly i Kai krążyli po wyznaczonym obszarze od mniej więcej dwudziestu minut, a zdążyli pokłócić się już cztery razy o kwiat, którego w dalszym ciągu nie znaleźli. Im bardziej oddalali się od pozostałej dwójki i dalej wchodzili głąb w lasu, tym coraz więcej mrocznych myśli zaczęło przychodzić dziewczynie do głowy. Znała historię Kaia nie od dzisiaj i po upływie paru dni zdążyła się już nieco oswoić z jego przeszłością, ale cały czas pozostawało dla niej wiele niewiadomych. Miała w głowie tyle pytań, na które nie poznała odpowiedzi, co w żaden sposób nie sprawiało, że czuła się do końca pewnie w towarzystwie chłopaka. Cały czas w głębi duszy miała złe przeczucia co do niego i najbardziej obawiała się tego, że mogą one okazać się prawdziwe. W końcu nie myśląc zbyt wiele, odważyła się i spytała.

— Kai... mogę cię o coś zapytać?

— Czyli jednak zmieniłaś zdanie — zaśmiał się pod nosem, na co dziewczyna odpowiedziała pytającym spojrzeniem — Chcesz się całować.

Russell prychnęła w być może lekkim rozbawieniu i pokręciła głową. Nie chciała psuć jego nadzwyczaj dobrego humoru, ale uznała, że to czas na poznanie prawdy.

— Dlaczego tak na prawdę zabiłeś swoją rodzinę? Tylko nie mów, że chciałeś posiąść ich moce, bo to już nie przejdzie.

Parker momentalnie spoważniał i jakby posmutniał, nie patrząc już dziewczynie w oczy, a na swoje buty. Wstydził się okazać słabość. To było pewne. Albo właśnie opracowywał plan jak zabić także i ją. Tego też nie mogła wykluczyć.

— Subtelna jak zwykle... To akurat było jednym z głównych powodów. Rodzeństwo zabiłem z zazdrości, a matkę i ojca z nienawiści — zacisnął mocno szczękę i teraz odwrócił głowę w zupełnie inną stronę.

Kimberly wyczuła po jego łamiącym się głosie, że wcale nie jest łatwo mu o tym mówić, tak jak mogłoby się to wydawać jeszcze pare dni wcześniej. Dziewczyna niepewnie położyła rękę na jego ramieniu, zaciskając na nim dłoń.

— Ojciec od najmłodszych lat mnie katował za chociażby najmniejszy błąd. Oczekiwał idealnego syna z nienagannym zachowaniem i wzorowymi ocenami. Ja nigdy nie potrafiłem mu dogodzić i później za to obrywałem — przerwał na chwilę, by spojrzeć na dziewczynę.

     Może i nawet dostrzegła w jego oczach łzy, a może to tylko światło padało po takim kątem. Mimo wszystko uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco.

— Nagorsze w tym wszystkim było to, że matka nigdy nie reagowała. Patrzyła za każdym razem i nie odezwała się nawet słowem. To bolało mnie najbardziej. A rodzeństwo... cóż, ojciec zawsze ich faworyzował. Kupował lepsze rzeczy, inaczej traktował, zabierał na wycieczki i zawoził rano do szkoły. Ja nie miałem takich przywilei. Nigdy w jego oczach nie byłem od nich lepszy. Wiesz kiedy taki się poczułem? Dopiero gdy wszyscy byli już martwi. Wtedy nawet przez chwilę nie było mi ich żal. Czułem ulgę — kiedy skończył, przetarł twarz dłońmi i wydał z siebie głośne westchnięcie. Odchrząknął parę razy i dopowiedział już swoim typowym, wrednym głosem — Ale dobrze im tak.

Kimberly rozwarła lekko usta, nie mając pojęcia, co może powiedzieć. Totalnie ją zamurowało. Nie spodziewała się, że jego własny ojciec nie dość, że zniszył mu dzieciństwo, to stworzył gorszego od siebie psychopatę.

— Ja... przykro mi. Na prawdę.

     Kai uśmiechnął się po raz pierwszy na prawdę szczerze, chociaż z pewnością nie był to powód do radości. Kimberly cieszyła się, że mimo wszystko zaufał jej na tyle, aby szczerze wszystko wyznać. Sama nawet zaczynała go trochę rozumieć. Robił to wszystko z zemsty. To oni go tak zniszczyli i przez nich się taki stał...

     — Chodźmy szukać dalej. Zaczyna się powoli ściemniać, a ja niestety w przeciwieństwie do ciebie, nie umiem wiedzieć w ciemności — zaśmiał się, ustępując dziewczynie drogi.

Brunetka puściła jego ramię i uśmiechnęła się na znak zgody. Wyminęła chłopaka i ruszyła przed siebie.

Przeszli może niecałe dwieście metrów, kiedy ujrzeli przed sobą niewielki drewniany mostek, przechodzący nad rowem przy samym krańcu lasu. Kai w tym momencie ją wyprzedził i podekscytowany pobiegł w jego kierunku. Gdy Kimberly się do niego zbliżyła, niespodziewanie poczuła lekki, a z czasem nasilający się ból w kostce. Syknęła głośno, odskakując w bok, co poskutkowało jej przewróceniem się. Nie minęło kilka sekund, a jej skóra stała się rozpalona i czerwona. W wielu miejscach zaczęły pojawiać się ogromne bąble, wyglądające jakby miały zaraz wybuchnąć. Po całym ciele dziewczyny rozeszło się dziwne ciepło, a na plecach momentalnie poczuła zimny dreszcz.

     — Kurwa mać! Parker! — wykrzyknęła przerażona.

     Chłopak dotychczas pochłonięty nuceniem pod nosem piosenki i tańczący wesoło na moście, odwócił się, słysząc krzyk dziewczyny i szybko do niej podbiegł. Przerażony uniósł nieco nogawkę jej spodni i wtedy jeszcze bardziej rozszerzył w zdziwieniu usta. Spojrzał niepewnie na dziewczynę, jakby czekając na pozwolenie, po czym chwycił delikatnie jej ranną nogę.

     — Chyba mamy mały problem. Znaczy... ty masz problem. Czekaj, zaraz... To on! — wykrzyknął podekscytowany.

     Niemalże od razu skierował swoje dłonie w stronę kwiatu i z zamkniętymi oczami zaczął wymawiać powtarzający się sześciokrotnie ciąg kilku łacińskich słów. Kiedy skończył, wyrwał roślinę razem z korzeniem i schował do plastikowego worka, który wcześniej trzymał w kieszeni.

      — Co to jest do cholery?! — syknęła, starając się uśmieżyć ból.

Nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego. Nawet nie potrafiła dokładnie określić co to za uczucie. Nie dość, że ból był piekielny, to potrafiła wyczuć każdy najmniejszy napięty mięsień jej ciała oraz krew płynącą w żyłach.

     — Okej... Być może zapomniałem wspomnieć, że dopóki ciąży na nim zaklęcie, to jest trujący.

ᴛʀᴀᴘᴘᴇᴅ; ᴋᴀɪ ᴘᴀʀᴋᴇʀWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu