rozdział 17

994 98 12
                                    

Od dzieciństwa ludzie się mnie bali.

Rodzice zabraniali swoim dzieciom bawić się ze mną w przedszkolu, bo kłopoty się mnie trzymały. Gdy przebywałeś ze mną szansa na to, że się zranisz, wzrastała do 80%. Do dziś pamiętam, jak zimą Matt wpadł przeze mnie do wody, a zaraz po tym, jak go z niej wyciągnąłem, potknął się i połamał swoją rękę. Tego dnia jego rodziców nie było w domu, więc do szpitala zawiozła nas moja mama. Gdy tam dotarliśmy, oboje potrzebowaliśmy opieki medycznej.

— Mistrzu...
Spoglądam zaskoczony na Scarlett, a potem na chłopaka, którego mocno trzymam za kołnierz z ręką nad jego już porządnie zakrwawioną twarzą.

— Zemdlał. Mistrz nie powinien dawać się tak pochłonąć myślą.

Kiwam głową, rzucając chłopaka na trawę. Wycieram swoje ręce o spodnie, zastanawiając się, czy jeśli wrócę do domu, Cass znowu spojrzy na mnie tymi zawiedzionymi zielonymi oczami.

— Mistrzu, ubrudziłeś się.

Scarlett wyjmuje chusteczkę z kieszeni i ostrożnie podchodzi do mnie. Kiwam głową, pozwalając jej wytrzeć brud i krew. Najpierw przeciera moją twarz, potem dłonie. Robi to tak starannie, jakby była moją mamą. No może nie moją.

Moja na pewno nie pozwoli mi prosto chodzić, jak się dowie, co znowu zbroiłem.

— On jest synem kandydata na burmistrza — oznajmia alfa, strząsając ziemię z moich ubrań.

Szycha. Nic dziwnego, że miała czelność dotykać moją siostrzyczkę.

Uśmiecham się. Przetrzepywanie tyłków paniczykom zawsze jest najzabawniejsze.

— I?

Scarlett spuszcza wzrok. Musi się bać. Jakby nie patrzeć jestem jej nieśmiertelnym mistrzem i z tego, co wywnioskowałem bratem jej chłopaka.

Beznadziejnego gustu na pewno nie odziedziczyła po mnie.

— Nie chcę, żeby robił kłopoty mistrzowi.

— To moja wina. Nie powinien się zamyślać. Tracę wtedy rachubę czy to drugie, czy dwudzieste uderzenie.

— Nic mu nie będzie. 

Siedząc na nim, bez umiaru go policzkowałem, bo myślałem o swojej matce, która rano powiedziała, żebym się wyniósł jak najszybciej.

Naprawdę jestem okropny.

— Skąd krew? — pytam, zatrzymując wzrok na jej zakrwawionej teraz chusteczce.

Dobrze, że nie przyniosłem ze sobą niczego ostrego, bo to nie Park Ji Sang, by się zaraz uleczyć. Z drugiej strony, gdyby nim był, pozwoliłbym mu do woli napastować moją głupią siostrę.

— Uderzył się przypadkiem w kamień. Nie pamięta mistrz?

Kręcę głową. Za bardzo skupiłem się na rozpamiętywaniu. To przykre. To całe bicie zrobiło się nudne. Chyba to rzucę.

— Starczy. Zajmij się nim. Idę do domu — oświadczam, odtrącając jej dłoń, która poprawiała mi włosy.

— To nie jest dobre — patrzę na nią chłodno, kim jest, żeby mnie pouczać. — Mistrz powinien zadbać o swoje zdrowie. Mistrz jest taki blady. I rozpalony.

My fucking soulmate || A/B/OWhere stories live. Discover now