Po namyśle uznałem, że nie mam na to ochoty. Wyjątkowo, dziś wieczór nie rozpaczałem nad tym w jak plugawym miejscu przyszło mi żyć, a i poczucie wyższości zdawało się być mniej krwiożercze niż zwykle. Moje myśli bowiem oscylowały wokół zupełnie innego tematu.

Interesy.

W tym miejscu trudno o te, jeśli patrzy się tylko za dnia. Kiedy w nocy spojrzy się w miejsca, w które zazwyczaj się nie patrzy, interesy tam kwitną. Mało legalne interesy.

Nim się obejrzałem, mój spacer dobiegł końca. Stanąłem przed najlepszą, bo praktycznie jedyną gospodą w mieście. Jej nazwa, "Złoty Dzik", zawsze stanowiła dla mnie nie lada zagwozdkę, bo ani nic w nim złotego, a dzików w okolicy tyle co feniksów, jednorożców, i wilkołaków.

Delikatnym pchnięciem otworzyłem drzwi, i wszedłem do pachnącego dymem środka. Nie było tam wiele gości, choć i tak więcej niż zwykle. Widać okolicznym bandziorom trafił się na szlaku ktoś dziany, bo banda oprychów wlewała w siebie rozcieńczone trunki w rogu izby. Przy kontuarze siedziało paru lepiej ubranych mieszczuchów. Poza tym - pustka. Niewielu stać na chociażby przycupnięcie w takim miejscu.

Podszedłem do lady, za którą karczmarz czyścił kufle brudną szmatą, co jakiś czas plując do drewnianych naczyń. Wzdrygnąłem się.

- Szukam Tolvell'a. - powiedziałem. Tak, jak zapisane było w przekazanym mi liście, karczmarz o zmarszczonym obliczu skinął głową na drzwi w końcu pomieszczenia. Bez słowa i znaku poszedłem w wskazanym mi kierunku.

Drzwi były tłuste od odbitych na nich paluchów. Otworzyłem je więc z buta. Nie ma co się w tańcu pierdzielić, wejście z przytupem to ważna część wizerunku, a że wejść miałem właśnie przed oblicze potencjalnego klienta, to tym bardziej.

Gdy tylko przekroczyłem próg, pod moim gardłem znalazł się ząbkowane ostrze. Wstrzymałem na chwilę oddech, i cofnąłem się odrobinę. Moje ręce automatycznie przesunęły się w stronę sztyletu przy moim pasie, ale z ogromnym wysiłkiem powstrzymałem ten odruch, a ręce jednak uniosłem do góry w geście poddania. W pomieszczeniu było ciemno. Oby to była tylko zwykła pomyłka, lub zbytnia ostrożność.

Chociaż te zabijają równie skutecznie co zaplanowane zabójstwo. Śmierć to śmierć. Jak ktoś cię zabije, to nie żyjesz, i koniec.

- Hej, hej, panowie, spokojnie! Jestem tu na zaproszenie! - powiedziałem pewnie, głośno i wyraźnie. Ostrze na mojej skórze zadrżało, zawahało się, po czym zniknęło. W zakurzonej izbie rozbłysły na raz cztery kaganki. Ktoś wciągnął mnie głębiej, a jeszcze ktoś inny zatrzasnął za mną drzwi.

Po środku stał stół. Przy nim stało tylko jedno krzesło. Na tym jednym krześle natomiast siedział człowiek.

Pierwszy raz widziałem kogoś o tak... okrągłej aparycji. W takich miejscach na prawdę trudno o kogoś z wyhodowanym tłuszczem.

Świece trzymała banda drabów, stojących naokoło. Wszyscy byli uzbrojeni, i wszyscy wlepiali matowe oczy we mnie. Nic dobrego to nie wróży.

- Proszę, jest nasz Kieszonkowy Baron. No witam, witam. - odezwał się, sądząc po ubiorze, i tym, że siedział, Tolvell. Jego podbródki trzęsły się przy każdym słowie, a ledwo widoczne brwi uniosły się, kiedy spojrzał na podejrzanego typa stojącego obok mnie. - Przynieś mu krzesło. I schowaj to żelastwo, chamie.

Mimo obelgi, drab wykonał polecenie. Wyszedł na chwilę do głównej sali, z której po chwili rozległo się łupnięcie, podejrzewam, że czaszki jakiegoś gościa, niemądrze przywiązanego do swojego stołka, o podłogę. Potwierdził to sam fakt, że najemnik wrócił do środka z wspominanym mebelkiem i ohydnym uśmiechem na mordzie.

Drakonis Severus (bxb)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz