Rozdział 35

27 4 4
                                    

Nora nic z tego nie rozumiała.

Wydarzenia poprzedniego dnia były dla niej jak niejasna gmatwania słów wyrwanych z kontekstu. Nic nie trzymało się kupy.

Adam zaciągnął się do wojska. Powiedział jej o tym tuż po tym, jak ją pocałował. A potem odszedł, jak gdyby nigdy nic się nie stało.

Dziewczyna nie potrafiła odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie: dlaczego to zrobił? Powiedział, że ma dość bezczynności, że chce walczyć, zrobić cokolwiek, żeby zbliżyć wojnę do końca o chociaż kilka chwil... Ale czy nie to nie on sam wpadł na pomysł, że cały ten konflikt był jedynie ustawką? Czy to nie on zasugerował, że żaden wróg tak naprawdę nie istnieje, a walczący żołnierze są jedynie mięsem armatnim?

Może te kilka dni spędzone w bazie sprawiły, że zdążył zapomnieć...  A może zmienił zdanie? A może po prostu postradał zmysły, znudzony nudą, bezczynnością i monotonią? To wszystko było wysoce prawdopodobne, a jednocześnie tak bardzo niedorzeczne. Nora nie mogła pozbyć się wrażenia, że zapadła w drzemkę i przespała jakiś niezwykle istotny szczegół, który wyjaśniłby tak wiele...

Oprócz niedającego jej spokoju poczucia niesprawiedliwości i konsternacji czuła także dławiącą pustkę, otępiający zmysły ból, którego źródło leżało gdzieś głęboko, w samym sercu jej duszy. Promieniował do całego ciała, zatruwając myśli i wypaczając percepcję otaczającego Norę świata. Nic nie było już takie jak przed odejściem blondyna.

Kolejne dni mijały powoli; mozaiki słów bez znaczenia i milczących głosów. Gdzieś tam z boku był Fred, który próbował usilnie pocieszyć Norę, ale jego wysiłki nie przynosiły zadowalających skutków. On też cierpiał, ale dziewczyna nie miała dość siły, by z nim porozmawiać, a tym samym wydobyć czarne myśli z najodleglejszych zakamarków zasnutej dymem wojny duszy.

Ból, który odczuwała Nora po odejściu Adama, był inny niż ten, który towarzyszył jej podczas poszukiwań zaginionego blondyna. Wtedy mogła gniewać się jedynie na los, a jej przeciwnikiem była śmierć. Adam żył lub nie, a jedyne, co Nora mogła zrobić, to go szukać. Teraz sytuacja była inna. Dano im wybór, a oni byli w pełni świadomi podejmowanych przez siebie decyzji.

On nie musiał odchodzić. Nie musiał podpisywać własnego wyroku śmierci. A jednak zrobił to. Zostawił ją w wypełnionej samotnością cytadeli własnych myśli, nad którą niczym stado wygłodniałych sępów krążyły wyrzuty sumienia, poczucie winy i nieopisane cierpienie.

A ona musiała stawić temu wszystkiemu czoła. Sama.

O dziwo fizyczna samotność, a więc samotność w dosłownym tego słowa znaczeniu, pozornie jej to ułatwiała. Nora zauważyła, że obecność innych ludzi ją męczy – i nie było ważne, czy miała tutaj na myśli Freda, czy zupełnie przypadkowo spotkane osoby, które widziała na oczy pierwszy raz w życiu. Spędzała większość czasu w swoim pokoju, a jej jedynym towarzystwem były otaczające ją cztery ściany – zimne, puste, milczące.

Jak na złość, akurat wtedy wezwano ją na spotkanie. Nikt nie powiedział jej z kim ma się spotkać ani w jakim celu. Po prostu przekazano jej informację, a może raczej rozkaz, i oczekiwano, że stawi się tam z podkulonym ogonem.

W innych okolicznościach zapewne próbowałaby protestować, domagać się wyjaśnień albo chociaż częściowego wyjaśnienia. Teraz jednak nie miała siły. Jedyne, co jej pozostało, to przemóc się, zagryźć zęby i po prostu tam pójść.

Stawiła się we wskazanym pomieszczeniu o określonej godzinie. Stłumiła cień niepokoju, który powodował delikatny ucisk w brzuchu i stanęła twarzą w twarz z obcą kobietą, na oko w średnim wieku. Nieznajoma miała płowe, zniszczone włosy, które spięła w warkocz z tyłu głowy. Jej ciemne, przenikliwe oczy świdrowały dziewczynę na wylot.

Ogniste sercaWhere stories live. Discover now