Rozdział 17

30 8 0
                                    

Wyszli na skryte pod peleryną mroku osiedle, rozglądając się czujnie dookoła. Stojące wzdłuż chodnika latarnie dawały wątłe światło, chociaż ze względu na godzinę policyjną mogłyby równie dobrze wcale nie działać. Niebo było bezchmurne, upstrzone setkami bladych punkcików. Księżyc świecił jasno, wyraźnie odcinając się na tle bezkresnej czerni nieba.

Powietrze było chłodne, przesiąknięte głuchą, głęboką ciszą. Otaczające ich budynki sprawiały wrażenie jakby spały – nawet pomimo tego, że w niektórych oknach wciąż paliło się światło. Która mogła być godzina? Równie dobrze dwudziesta druga, jak i dwudziesta czwarta – żadne z nich nie miało przy sobie zegarka, który pomógłby to określić.

– Myślicie, że już go tu nie ma? – spytał cicho Fred.

– Kogo? Masz na myśli tego policjanta? – odpowiedziała Nora szeptem, usiłując dostrzec cokolwiek w mroku.

– Mhm.

– Wątpię – powiedział Adam, wbijając wzrok w czerniący się z przodu prześwit. – Ale sugeruję zachować ostrożność. Tak na wszelki wypadek.

Chociaż dystans, który musieli przejść, wcale nie był długi, droga niezwykle się im dłużyła. Fred, który znał ją na pamięć, szedł z przodu. Wyglądał także śladów, które świadczyłyby o obecności w okolicy jakiegokolwiek patrolu. Nora i Lena szły w środku, pilnując boków. Adam odpowiedzialny był za zabezpieczanie tyłów – miał poinformować resztę o czyhającym tam ewentualnym niebezpieczeństwie.

Chociaż każdy najdrobniejszy szelest wywoływał u przyjaciół niepokój, udało im się dotrzeć do klatki schodowej Olafa bez najmniejszych przeszkód. Nora odetchnęła z ulgą, gdy zamknęli za sobą drzwi, nie mieli jednak odwagi zapalić światła na korytarzu. Jak na złość zrobiła to za nich fotokomórka.

W bladym świetle jarzeniówek wszyscy prezentowali się przerażająco – pozbawieni kolorów, brudni, zmęczeni, wychudzeni. Właśnie to zrobiła z nimi wojna; chociaż przecież usiłowali uciec od niej jak najdalej, i tak pali jej ofiarą.

I nagle, zupełnie znienacka, znów poczuli niepokój – napawający kolejnymi wątpliwościami, niedający im spokoju ucisk w żołądku. Udało im się dotrzeć do nowego świata, który, jak mogło się zdawać, zdążył już o nich zapomnieć. Oto znów mieli do czynienia z cywilizacją, codziennością. Czymś, co kiedyś było dla nich zwyczajne, a teraz wydawało się być wręcz dziwnie nie na miejscu.

Chcieli poprosić o pomoc prawie–zupełnie nieznajomą osobę, która miała przecież swoje życie, swoje sprawy i swoje problemy. Chcieli zupełnie świadomie narazić ją na duże niebezpieczeństwo i poprosić o pomoc, która w obecnych realiach w oczywisty sposób stanowiła ogromny ciężar. Czy to było fair? Czy mogli oczekiwać, że chłopak zgodzi się udzielić im schronienia? A co, jeśli odmówi? Przecież byłoby to zupełnie zrozumiałe. Z drugiej strony żadne z nich nawet nie wzięło tej opcji pod uwagę.

Norę z rozmyślań wyrwał odgłos pukania do drzwi. Nawet nie zauważyła, kiedy zdążyli wspiąć się po schodach i stanąć pod mieszkaniem numer dwadzieścia cztery. Mimo woli wstrzymała oddech, wsłuchując się we wszechobecną ciszę – jakby łudziła się, że usłyszy w niej odpowiedzi na wszystkie swoje pytania.

– A co, jeśli wcale go tam nie ma? – podsunął Adam, gdy po dłuższej chwili nikt się nie pojawił.

– Jest – odparł Fred kategorycznie. – Znam go za dobrze. Oli nie lubi się włóczyć. Woli, gdy inni go odwiedzają.

Chłopak trzykrotnie uderzył w drzwi pięścią.

I wtedy usłyszeli kroki. Dochodziły z wnętrza mieszkania; były ciche i niepewne, jakby ktoś skradał w ich kierunku. Znów chwila ciszy.

Ogniste sercaWhere stories live. Discover now