j e s i e ń 1

2.1K 162 48
                                    

jesienią — popadam w rutynę

Jest zimno i śmierdzi, tak samo nieprzerwanie od wielu lat w sali od angielskiego. Błądzę wzrokiem po tym obskurnym pomieszczeniu, aby zająć myśli czymś chociaż na chwilę. Powinienem robić zadanie, ale nie robię, bo nie chcę. Nie tylko ja mam takie podejście. Ktoś po kryjomu słucha muzyki na słuchawkach, ale na tyle głośno, abym mógł usłyszeć raingurl od Yaeji. Lubię ją, dlatego też słucham. Na chwilę odrywam się od tego miejsca. Na dworze pada, więc tańczę z parasolem, tak jak to robią w teledysku. Krople opadają mi na okulary, co w normalnych okolicznościach mnie denerwuje, ale teraz jestem w wyobraźni, więc to mało istotne. Powietrze jest ciężkie i słodko pachnie. Trawa sięga do połowy łydek, a krople deszczu są ciepłe. W czasie tańca wywiewa mi parasol, przemakam do suchej nitki, ale tańczę dalej. Uśmiecham się błogo, sekundę później na nowo tracąc dobry humor.

Dzwonek. Głośny, irytujący i wydaje z siebie dźwięk, który nigdy nie ma końca. Spoglądam na zegarek. Faktycznie już czwarta. Lekko się uśmiecham, bo to znak, że nareszcie kończy się występ w tym cyrku na kółkach. Szczerze to nie przepadam za moimi rówieśnikami i ogólnie za ludźmi. Nie rozumiemy się. Oni nie dają mi tego, czego oczekuję, a ja również nie potrafię spełnić ich wymagań. Szkoła też nie jest moim azylem. Jest zwyczajna, szara, pozbawiona wszelkiej unikalności i charakteru. Interesuje mnie kilka lekcji, nie interesują mnie za to ich nauczyciele. Męczy mnie moje szkolne życie, jest takie bierne i niewymagające. Jest obarczone rutyną i zaangażowaniem równym zeru. W zasadzie to chyba już całe moje życie ogarnęła rutyna, której tak bardzo wystrzegałem się odkąd zacząłem rozumieć, że świata nie da dzielić się tylko na czarne i białe. Taka ciągła powtarzalność naprawdę bardzo mnie irytuje, a nie skłamałbym mówiąc, że zabija mnie od środka.

Codziennie punkt siódma autobus, dziewięć lekcji i powrót do domu około godziny szesnastej. Później praca domowa, opcjonalnie po niej coś namaluję, albo napiszę. Ale ostatnio i to nie sprawia mi przyjemności. Tworzę to wszystko bez celu, dla nikogo. Bo tworzenie dla siebie już dawno mi się znudziło.

Całą drogę jestem zamyślony, w słuchawkach leci piosenka, ale nie rejestruję jaka. Kiedy wpadam w krainę wyobraźni, to marzę sobie o życiu bez rutyny. Tam właśnie tańczę w deszczu, gubię parasol i jestem szczęśliwy. W rzeczywistości idę zgarbiony, deszcz wsiąka mi w bluzę, trampki przemokły i czuję jak woda w nich pływa. A przede wszystkim mój wyraz twarzy jest dokładnym przeciwieństwem szczęścia. Ale to nie tak, że jestem pesymistą. Określiłbym się raczej jako optymistę, który został wciągnięty w szablonowy wymiar każdego obywatela tego i tak już nudnego miasteczka. Wszystko jest nudne, takie zwykłe i powtarzalne. Gdzie nie pojadę, gdzie się nie obejrzę, widzę powtarzalny schemat zachowań. Ale nie tylko, wygląd też jest powtarzalny, architektura jest powtarzalna, nawet ta starsza pani, która siedzi w parku i karmi gołębie. Wszyscy są czarni albo szarzy.

Droga do domu też jest taka sama. Kiedyś bardzo lubiłem grać z mamą w czytanie słów ze znaków i szyldów. Nic wybitnego, ale zajmowało mi czas na większą część podróży. Kiedy byłem jeszcze mały przejechałem tą trasę setki razy, więc znam ją praktycznie na pamięć w obie strony. W słowa grałem z mamą jeszcze częściej, więc tylko wystarczy, że spojrzę na znak, a już wiem jaka to księgarnia czy cukiernia.

Autobus toczy się tak wolno, mam wrażenie, że do domu wrócę późno w nocy, kiedy już wszyscy będą spać. Przymykam oczy, bo na samą myśl o śnie mi też się zachciewa. Nie robie tego długo, zaledwie kilka minut później słyszę komunikat o moim przystanku. Zwlekam się, wychodzę na zewnątrz. Ciągle pada. Pwoli przechodzą mi po plecach dreszcze, jest mi zimno w stopy. Do domu mam niewielki kawałek drogi, tyle dobrego. Może pięć, góra dziesięć minut.

Na podjeździe pod domem stoi czarne auto, nie znam go dokładnie, ale coś kojarzę. Przyglądam się mu chwilę, aby uświadomić sobie, że Joohyun wróciła do domu.

Joohyun, Joohyun, Joohyun.

To świetny przykład idealnego dziecka. Rodzice są na pewno bardziej dumni z niej niż ze mnie, ale nie powiedzą mi tego w twarz. Kochają mnie i ją. Tylko, że Joohyun bardziej. Mi wystarcza fakt, że w ogóle okazują wobec mnie takie uczucia. To miłe kiedy ktoś cię kocha.

Wchodzę do domu. Rodzice i moja siostra siedzą w salonie, rozmawiają o czymś. Zapewne o czymś znowu mało istotnym. Przynajmniej dla mnie. Bo rozmowy o tym ile zarabia Joohyun, albo jak bardzo rozpoznawalna jest firma, w której pracuje, to temat gorszy niż codzienne zmaganie się z życiowym schematem. Zerkam tylko w ich kierunku, mamroczę coś na powitanie. Oni i tak nie słuchają, mógłbym powiedzieć cokolwiek, a oni skwitowaliby to promienistym uśmiechem.

— Jutro przyjedzie mój narzeczony, Chanyeol. Mówię wam, że go pokochacie— opowiada jak zaczarowana. Mi w drodze do pokoju towarzyszy to imię.

Chanyeol. Chyba nie chcę go poznać.

𝒻𝟥𝟥𝓁𝒾𝓃𝑔𝓈 «𝒸𝒽𝒶𝓃𝒷𝒶𝑒𝓀»Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz