Bariera/ Angels AU

1.2K 125 68
                                    

Lance wzbił się w powietrze, wprawiając w ruch swoje duże, śnieżno białe skrzydła i poszybował na północ.

Niebo powoli ubarwiało się w różowy sweterek, zakrywając czysty niebieski swoim puszystym kolorem. Gdzieniegdzie skrył się również fiolet, który spłatał wszystko, niczym nitka, tak potrzebna w sweterku, jak i niebu. Fiolet był barierą pomiędzy dniem a nadchodzącą nocą, ale również i na odwrót.

Była dla niego bardzo ważna. Codziennie czekał tylko po to, aby ją zobaczyć, gdyż Bariera ta pokazywała granicę między snem a jawą.

I właśnie tam teraz zmierzał. Do swojego snu – do Keitha.

Mijając wysokie lasy, rozciągające się łąki pokolorowane na najróżniejsze barwne kolory i małe, lecz głośne strumienie, czuł w sercu ciepło. Tak niewyobrażalne, że dopiero zdał sobie sprawę, iż uśmiecha się szeroko do siebie. Rozłożył ręce, czując, jak wiatr rozwiewa mu włosy i ubranie, a jednocześnie tak miło otula w powietrzu. Prowadził go po wyznaczonej ścieżce, choć Lance doskonale znał tę drogę, w końcu lata tędy codziennie, jednak wcale mu to nie przeszkadzało. Cieszył się z jego obecności.

Patrząc na zachodzące słońce, które jeszcze biło od siebie ciepłymi, lecz małymi promieniami, oraz emanowało pomarańczem, przeplatanym z czerwienią, wiedział, że lada moment się spotkają.

Nie mógł się już doczekać, żeby znowu go zobaczyć.

Poruszył mocniej skrzydłami, chcąc lecieć jeszcze szybciej. Krajobraz przed nim zaczął się zmieniać, zamiast łąk i strumieni, zaczęły pojawiać się głównie lasy i szare skały. Trawa nie była już soczyście zielona, a wyblakła, wręcz szara.

Widząc na horyzoncie potężny, ciemny las, który niczym mur stał przed jeszcze wyższym, ciemniejszy dębowym lasem, przeleciał go dreszcz. Pamiętał, jak w dzieciństwie rodzice ostrzegali, że jeśli wejdzie do tego lasu i zbliży się do bariery, demony przedostaną się na drugą stronę, a potem wyciągną na Złą Stronę.

Kłamali. Oni wszyscy kłamali.

Zniżył lot, a następnie ustał na mchu przed pierwszym rzędem drzew Ostatniego Ratunku. Uśmiechnął się pod nosem i wszedł do lasu. Na niektórych gałęziach siedziały małe, żółte ptaszki, które umilały mu podróż do Bariery.

Wchodząc dalej, zanurzając się coraz głębiej w świat natury, czuł, jak serce zaczyna bić mu mocniej ze szczęścia. Jeszcze tylko chwilę.

Po chwili, gdy już wszystkie ptaki zamilkły i opanowała go cisza, a jedynymi dźwiękami, jakie mu towarzyszyły, były jego własne kroki, dotarł do sporej polany. Drzewa tutaj rozstawione były odrobinę rzadziej, dzięki czemu prześwitywały tutaj promienie słońca, jak i blask księżyca. To tak, jakby to miejsce było przeznaczone dla nich już od niewiadomego czasu. Jakby ktoś w górze wiedział, że kiedyś się spotkają.

Rozejrzał się wkoło, jednak nigdzie nie zauważył Keitha. Westchnął cicho i spojrzał w górę. Światło słoneczne jeszcze przedzierało się przez gałęzie, delikatnie oświetlając polanę. Zamknął oczy, rozkoszując się miłym ciepłem.

– Tutaj jestem, Romeo.

Serce zabiło mu mocniej. Otworzył oczy i spojrzał w lewą stronę. Uśmiechnął się.

Keith stał tuż obok, również się do niego uśmiechając. Jego czarna grzywka opadała mu na oczy, przez co nie mógł zobaczyć w całości pięknych, fiołkowych oczu, które przypominały mu fioletowe niebo. Delikatna, niezdrowo biała skóra, skąpana była w gasnących promieniach słońca, dzięki czemu podkreślały one cudowną urodę chłopaka.

We are a good team [Klance] / One ShotsWhere stories live. Discover now