Rozdział 17

22.7K 808 1.9K
                                    

Było nawet spoko. Grałem, jarałem i całe dnie spędzałem na podwórku. Ani trochę nie tęskniłem za szkołą; no poza tym, że mogłem tam obserwować Alanne i tego Gianniego, czy jak mu tam. Teraz tego nie mogłem robić, co mnie trochę wkurzało. Ale byłem pewien, że Alanna ot tak nie przestałaby mnie uwielbiać, żeby nagle zacząć uwielbiać tego frajera. Byłem pewien, że chyba nawet o mnie myślała, bo często pisaliśmy w trakcie jej lekcji i lunchu. Rozsiadłem się wygodnie na drewnianych belkach, które przybite na drzewie tworzyły fajną podłogę. Adam, Eliot i Lloyd usiedli obok mnie, zafascynowani oglądając zielsko, które zacząłem rozpakowywać z opakowania. To był jak świecący złotem skarb, który okalał ich twarze promieniami światła. Soczysty, słodko-kwaśny i specyficzny aromat marihuany trafił do naszych nozdrzy. Jasny kolor zieleni, mieniący się pod blaskiem i ten zajebisty zapach. Coś zajebistego. Wiedziałem, że babcie mnie nigdy nie zawiodą. 

— Gościu, i to wszystko na dzisiaj?! — zachwycił się Lloyd, oglądając w ręce topka. 

— Wszyściusieńko — uśmiechnąłem się zadowolony. 

— Może spróbujemy? — zapytał Adam, wciskając rękę do opakowania, którą szybko uderzyłem. Niewinnie spojrzał na mnie jak przybity pies, masując dłoń. 

— Stary, powiedz mi, skąd ty ten temat wytrzasnąłeś? — rzucił Eliot. 

— Ma się swoje sposoby — odpowiedziałem dumnie. 

Uśmiechnąłem się, przypominając sobie doskonale wczorajszy wieczór...

...Z głośników wybrzmiewał oldschoolowy hip-hop, a dokładnie Nuthin' but ag Thang. Siedziałem na werandzie dziadków, rozpalając nabite bongo. Byłem zjarany, spizgany, skurwiony w trzy dupy, ale szczęśliwy i spełniony jak nigdy. Z każdą sekundą coraz bardziej wtapiałem się w wiklinowy fotel. Babcia Eva i Marnie paliły jointy, śmiejąc się i wspominając stare, dobre czasy. Ale byłem ujarany. Nuciłem piosenkę, bujałem się w rytmie bitu i cieszyłem z takich rzeczy, jak na przykład to, że żyję. A najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że przede mną leżał ślicznie zapakowany pakunek ze świętym Graalem w środku. Wyjąłem cybuch i zaciągnąłem się mocno, wypuszczając dym. 

— Jesteście super — uśmiechnąłem się, odkładając szklane naczynie na stół. 

— Pamiętaj, robaczku, że na nas zawsze możesz liczyć — powiedziała babcia Marnie, wystawiając w moją stronę skręconego jointa. 

Byłem w niebie. Czego chcieć więcej, jak wszystko to co chciałem, miałem pod nosem? 

...Westchnąłem, czując na ustach ten smak skręconego przez babcie jointa. Przeszedł mnie słodki dreszcz. Coś pięknego. Schowałem zioło z powrotem do plecaka, wówczas chłopaki rozeszli się po domku, zajmując się czymś innym. Podszedłem do sejfu, wpisując hasło. Otworzywszy wielki, metalowy sprzęt, chwyciłem wiatrówkę. 

— O której dzisiaj wychodzimy? — zapytał Lloyd — A wiadomo, gdzie laski idą? 

— Rozmawiałeś z Amandą? — spytałem Adama, składając broń. 

— Jeszcze nie — odparł — Dzisiaj w nocy przyjechała, więc pewnie jeszcze śpi. 

Żyliśmy już tylko tym – w oczekiwaniu na dzisiejszy wieczór. Nie tylko nasz, ale też lasek, które gdzieś wychodziły. A my byliśmy tylko ciekawi tego, gdzie wychodziły, więc również gdzieś wychodziliśmy – proste. Andy wróciła dziś w nocy, a Alanna miała dzisiaj przedostatni dzień pracy. W sumie cieszyłem się razem z nią, że jeszcze tylko poniedziałek i Austin będzie mógł ją już pocałować w dupę.

— Wpadnę dziś do Amandy — powiedziałem, a Adam obejrzał się za mną, co wywołało u mnie rozbawienie. — Dam znać, gdzie będą wychodzić. 

Stowarzyszenie umarłych dzieciakówWhere stories live. Discover now