Zastaw się, a postaw się - cz. 3

275 44 25
                                    

Zapach wędzonego boczku przyjemnie nęcił nozdrza. Najpierw zanurzył widelec w słoiczku z ostrą musztardą, a potem wbił go w „chłopski" plaster przerośnięty tłuszczem i wsunął do ust. „Niebo w gębie" – pomyślał z rozkoszą, dziękując sobie i ojcu za ten luksus, z którym marketowa padlina nie miała porównania. Nie musiał nawet patrzeć na Ilonę, by wiedzieć, że w tej chwili jej mina przypominała rzygającego kota na pustyni; bardzo wygłodzonego i wyleniałego, jeśli wziąć pod uwagę, wypadanie włosów z niegdyś gęstej, blond czupryny. Przełknął, odstawił talerzyk i wrócił do przeglądania internetowych ogłoszeń motoryzacyjnych. Od jakiegoś czasu nie mógł się zdecydować na markę i typ nadwozia. Potrzebował szybkiego auta, ale takiego z klasą, żeby odróżniało się od wszystkich wieśwagenów, bejc oraz przechodzonych mietków i innych przeszkód drogowych. Mercedes był klasą samą w sobie, ale nie chciał kupować takiego samego auta, co ojciec. Staruszek wlókł się nim przez wieś czterdzieści na godzinę jak pan, żeby wszyscy mogli się dokładnie przyjrzeć. Jemu z kolei zależało, żeby przemknąć przez wiochę, tak, żeby stojąca pod sklepami żulernia i reszta wsiowych obiboków, nie zdążyła rozpoznać twarzy kierowcy. Ojciec próbował go hamować i już zapowiadał w żartach, że mu cegłę pod pedał gazu przylutuje. „Jakby cegłę można było w ogóle przylutować" – uśmiechnął się pod nosem.

– Mógłbyś odłożyć na chwilę ten komputer i porozmawiać ze mną jak człowiek?

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc tę ignorancję i łypnął na Ilonę spod byka.

– To nie jest komputer, skarbie. Komputer stoi tam. – Wskazał na biurko. – A to jest laptop ha-pe omen z procesorem i-siedem i kartą graficzną dżi fors gie-te-iks tysiąc pięćdziesiąt na gie dedeerach piątkach.

– C...co? – Rozdziawiła buzię jak ryba. – Nie interesuje mnie i dobrze wiesz, że się na tym nie znam. Cokolwiek. – Westchnęła. – Proszę, żebyś to odłożył i ze mną porozmawiał. Chcę wiedzieć, co się wczoraj wyrabiało w Młynie...

– Nic, a co się wyrabiało? – Udawał niewiniątko. – Wypiłem dwa piwka i trochę potańczyłem. Wszystko na temat.

– Wszystko? Kleiłeś się do tej...

– Do kogo? – Zmarszczył się. – Nie pamiętam, bo zatańczyłem raz, czy dwa, a potem Łukasz odwiózł mnie na chatę. Straszny tam hałas i ogólnie to nie podobało mi się, a do Meterora nie chciało mi się jechać. – Próbował ją udobruchać, bo nie chciał nawet słyszeć jej prostackich epitetów pod adresem Kaśki.

– Pojechałeś sam na tę chamówę za moimi plecami – wyrzuciła z żalem.

– Przesadzasz, i odkąd to taka miastowa się zrobiłaś, co? Jak ty za moimi plecami jeździłaś Bóg wie gdzie, to nie robiłem takiej afery. Nie zachowuj się, jakbyś miała okres. Teraz przynajmniej wiesz, jak ja się czułem, więc jesteśmy kwita, prawda?

– Nie mam! Spóźnia mi się od przeszło miesiąca! – odparła tym samym, podniesionym tonem.

– Pojedziemy zaraz po świętach do ginekologa i rozwiejemy domysły – skwitował obojętnie. Przypuszczał, że od wymuszania wymiotów i wszystkich tych odchudzających świństw, jakie sobie aplikowała, po prostu natura sama wstrzymała jej miesiączkę. Aż takim ignorantem nie był i zdążył sobie poczytać na ten temat. Drastyczny spadek wagi musiał mieć jakieś konsekwencje i na jego oko odbijał się również na jej zdrowiu psychicznym. Nie musiał studiować psychologii, by widzieć, że coś nie tak miała z głową.

– Podoba ci się ta wsióra, nie rób ze mnie idiotki – warknęła. – Wyszedłeś za nią na dwór, a potem macałeś na oczach moich znajomych... Przez ciebie cała wieś będzie miała nas na językach. Ciekawe co się stanie, jak to dotrze do moich rodziców... – zapowietrzyła się, zmachała gadaniem i wreszcie zamilkła.

Sinokoperkowy różWhere stories live. Discover now