2.

78 14 0
                                    

Nie spieszył się, a i tak przyjechał na długo przed wyznaczonym czasem. Usiadł niepewnie na sofie w poczekalni i utkwił spojrzenie w czubkach swoich butów. Nigdy nie czuł się dobrze w salonach piękności. Jedynie dobiegający z wnętrza kojący głos Sue utwierdzał go w przekonaniu, że to właśnie tutaj powinien poczekać zamiast dalej szwendać się po mieście. Gdy na ułamek sekundy podniósł wzrok, dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie i pomachała tak entuzjastycznie, jakby zupełnie nic się nie stało.

Fakt, jeszcze o niczym nie wiedziała. Właściwie to poza nim prawie nikt nie wiedział.

Znów poczuł dreszcze. Sue Kajaia była jedynym człowiekiem pracującym w salonie. Zaczęło zbierać mu się na wymioty.

– Cześć! Jestem Betty-recepcjonistka, czy mogę w czymś panu pomóc? – usłyszał tuż nad uchem. Gdy podniósł oczy, jego spojrzenie padło na filigranową AI o sztucznym, szerokim uśmiechu. Ten sam model mieli też w kancelarii i do tej pory nawet idiotyczny grymas i absurdalnie fantazyjna fryzura Betty mu nie przeszkadzały. Teraz ledwie udało mu się zachować spokój.

– Nie, poczekam tylko aż Sue skończy zmianę – bąknął.

– Może przynieść panu gazetę? – Pokręcił przecząco głową. – To może herbaty zaparzę? Kawy? Soku?

Zakotłowało się w nim. Jeszcze jedno takie pytanie, a zwyczajnie nie wytrzyma i...

– Daj mu spokój, Betty – zawołała Sue, w ostatniej chwili ratując go przed wybuchem. – Jest bardzo zmęczony i na pewno marzy tylko o tym żeby się zdrzemnąć.

Recepcjonistka na szczęście postanowiła uznać to za koniec swoich obowiązków wobec klienta. Odeszła, życząc mu jeszcze kolorowych snów.

Sue musiała mieć rację, bo chociaż wydawało mu się, że wcale nie jest śpiący, popadł w dziwny stan odrętwienia. Jego myśli krążyły wokół nowej sprawy, dziwnego „klienta" i zawiłości tej chorej sytuacji. Doskonale rozumiał, w jak beznadziejnym położeniu się znajdował. Został wybrany na obrońcę strony z góry skazanej na porażkę, bez względu na to, jaka była prawda. Możliwe, że oznaczało to koniec jego kariery. Nikogo nie będzie obchodziło, że musiał przyjąć zlecenie, żeby mieć pieniądze na życie. Zasłynie jako idiota, który postanowił bronić...

– Hej, mocarzu – szepnęła mu na ucho Sue, trącając przy tym lekko w ramię, przekonana zapewne, że ze zmęczenia znów zasnął na siedząco. – Już skończyłam. Chcesz wyskoczyć na jakieś trujące żarcie?

Chciał, i to bardzo. Nie tyle chodziło o „trujące" jedzenie, co o sam fakt przebywania z Sue. Znali się od wielu lat i prawdopodobnie tylko ta znajomość pomagała mu nie popaść w obłęd. Teraz również była ostatnią deską ratunku.

W przydrożnym automacie kupili dwie ogromne porcje podsmażanych warzyw i niewiadomego pochodzenia mięsa, po czym zaszyli się w parku. Dzięki jednemu z licznych programów rządowych, mających na celu umożliwić ludziom „wypoczynek na łonie natury", wszędzie powstało pełno czegoś, co umownie nazywano parkami. W rzeczywistości były to jedynie ogromne klatki pełne drzew, równo przystrzyżonych trawników i wyłożonych syntetycznymi kamieniami ścieżek.

Tym, co ciągnęło Sue do tych zamkniętych ogrodów były zwierzęta, które sprowadzano z różnych światów. W ich ulubionym dominowały ogromne parzystokopytne przeżuwacze z silnie rozgałęzionymi i poskręcanymi rogami oraz maleńkie małpki z dwoma puszystymi ogonami. Schowane w gałęziach drzew szkarłatno-złociste ptaki wypełniały powietrze swoimi radosnymi skrzekami i delikatnym złudzeniem echa.

Usiedli na ukrytej w cieniu ławce i zaczęli jeść, co nie umknęło uwadze małpek. Szybko wyczuły, że nie mają co liczyć na dobre serce Cola, Sue natomiast nie dała się im długo prosić. Jej kurtka zdawała się być uszyta wyłącznie z kieszeni, w których nagromadziła mnóstwo orzeszków i małych suszonych owoców.

– Wyszedłeś wcześniej z pracy? – zapytała, uśmiechając się szeroko do małpki, która maleńkimi łapkami próbowała rozchylić zaciśnięte palce dłoni Sue, aby wydobyć z wnętrza orzeszek. – Zazwyczaj to ja muszę na ciebie czekać.

– Przepraszam – bąknął Colian. Teraz, gdy próbował jednocześnie jeść i odpierać atak armii małych żarłoków, nowe zlecenie wydało mu się jakąś abstrakcją. Może tylko je wyolbrzymiał? Może wcale nie było aż tak źle?

– Nie, to nie problem! – roześmiała się Sue, wyciągając z kieszeni kolejną porcję owoców. – Po prostu trochę mnie przestraszyłeś. Coś się stało?

Przez chwilę się wahał. Czy mógł ją w to mieszać? Czuł na sobie naglące spojrzenie dziewczyny, ale nie był pewien, czy powinien mu ulec.

Z drugiej strony – jeśli z nią nie porozmawia, to zostanie zupełnie sam problemem. A sam do niczego nie dojdzie. Nie znajdzie właściwych punktów odniesienia. Sue nie tylko potrafiła go podnieść na duchu. Była jak jego prywatna prawnicza muza, jak kompas i azymut w jednym; nikt tak jak ona nie pobudzał go do myślenia.

– Cha'Ger, Minister Spraw Międzyświatowych najprawdopodobniej nie żyje – wyznał szeptem. Na początku chyba uznała to za żart, bo rzuciła mu pełne zwątpienia spojrzenie, potem jednak dotarło do niej, że mówił to zupełnie poważnie.

– Co masz na myśli?

– Dwa tygodnie temu podczas bankietu charytatywnego oddano do niego dwa strzały z pistoletu laserowego. Kolejny przeznaczony był dla jego żony, ale zdążyła się schylić. Jej stan jest na tyle stabilny, że może brać udział w postępowaniu sądowym.

– A napastnik? – zapytała Sue, maszcząc brwi.

– To właśnie mój nowy klient – odparł Colian, po czym wręczył jej plik dokumentów, którym uraczył go wcześniej szef.

Zapewne jedynie jego zachowanie powstrzymywało Sue od parsknięcia śmiechem. Fakt, cała ta sytuacja aż kipiała od absurdu. A jednak Col nie potrafił zdobyć się nawet na blady uśmiech.

– Tak – odpowiedział na niezadane pytanie. – Moim klientem jest android, prototyp o numerze fabrycznym NBH-97001, wyposażony w najnowszy system operacyjny, który nie został jeszcze wypuszczony na rynek. Do tej pory wyprodukowano takie tylko cztery. Ponieważ w jego bazie danych nie znaleziono zapisów, które wskazywałyby na zlecone zabójstwo, postanowiono potraktować go jako samodzielną stronę.

– To przecież bez sensu! Jak niby miałoby to wyglądać? Tak po prostu do nich strzelił?

– Ten szczegół to naprawdę mój najmniejszy problem.

Grzech PierworodnyWhere stories live. Discover now