1.

187 22 6
                                    

Witajcie, Kochani Czytelnicy!

Zanim zabierzecie się do lektury, chciałam Was ostrzec, że opowiadanie to powstało zanim zdążyłam zapoznać się z jakimkolwiek konkretniejszym dziełem science-fiction. Gdy to pisałam, naprawdę wydawało mi się, że jestem ambitna i odkrywcza. Teraz, gdy wracam do tego maleństwa, aż śmiać mi się chce, jak wiele do cna wyeksploatowanych motywów się w nim pojawia. Mam nadzieję, że jakoś mi to wybaczycie i będziecie nieźle bawić się przy wyłapywaniu wszystkich możliwych analogii z książkami Dicka czy Asimova (koniecznie tymi słabszymi). No i, kto wie, może te moje małe wypocinki, tworzone na oparach komiksu "Bieda. Apokalipsa" Kobiety Ślimak, nawet przypadną Wam do gustu :)

Tyle ode mnie, trzymajcie się cieplutko,

L

* * *

Col nie miał pewności, w którym momencie swojej kariery prawniczej wybrał złą drogę i zamiast do przystanku „Świetlana Przyszłość" trafił do tej zatęchłej dziury, którą na wyrost nazywał miejscem pracy. Być może to młodzieńcza duma i ambicja najbardziej obiecującego studenta na roku zniszczyły mu życie. Uwierzył w swoje możliwości i dlatego zamiast szukać jakiegoś sponsora, postanowił liczyć tylko na siebie.

Dopiero tonąc w powodzi dokumentów, generowanej przez szarą codzienność niezwyciężonej biurokracji, zrozumiał jak bardzo się mylił. Nie brakowało mu zdolności, a przerośnięta ambicja wciąż miała się dobrze. Miał również na koncie kilka zwycięstw w sprawach, które wydawały się z góry przegrane, co mogło mu zapewnić posadę w jakieś znanej kancelarii. Gdyby tylko znalazł na to jeszcze choć trochę siły!

A może nie była to kwestia sił?

Do jego klientów w główniej mierze zaliczali się ludzie, którzy nie mogli sobie pozwolić na wynajęcie prawnika. Jako obrońca z przydziału dostawał zapłatę za przyjęcie sprawy i doprowadzenie jej do końca. Nie musiał żadnej wygrywać.

Ale wygrywał. I to w takim stylu, że kilka razy jego zwycięstwa trafiały na pierwsze strony gazet. W końcu nie na co dzień zdarza się, żeby jakiś podrzędny adwokacik utarł nosa prezesowi koncernu farmaceutycznego, milionerowi czy wpływowemu politykowi.

Tak, właśnie to „ucieranie nosa" zatrzymywało go w obrzydliwej norze, którą dzielił z pięcioma innymi równie wykończonymi życiem prawnikami. Ich biurka poustawiano tak blisko siebie, że notorycznie czuł się osaczony. Tylko perspektywa spotkania z Sue podnosiła go na duchu...

Drzwi do klitki otworzyły się z przeciągłym piskiem wpuszczając do wnętrza podmuch świeżego powietrza, a wraz z nim przełożonego Cola, z twarzą schowaną za grubymi szkłami okularów. Wolnym krokiem zmęczonego władcy przeszedł pomiędzy biurkami, aż w końcu dotarł do tego, które miał nieszczęście zajmować Colian.

– Gratulacje, panie Neiboth – odezwał się grobowym tonem, zupełnie jakby cały jego entuzjazm został już dawno zmiażdżony butem burej prawniczej rzeczywistości. – Dostał pan sprawę.

Col wyciągnął dłoń, aby przyjąć plik dokumentów. Dotyk papieru znów wywołał w nim wewnętrzny sprzeciw. Zupełnie jakby nie mogli mu tego udostępnić w formie elektronicznej. Ale nie! Nie po to biurokracja od tysięcy lat rządziła się swoimi prawami, żeby teraz zmieniać je przez jakiś „postęp" czy „nowoczesne technologie".

– Dziękuję – odparł z wymuszonym uśmiechem, nie mogąc się jednocześnie powstrzymać przed lekkim zmięciem kartek.

Przełożony skinął głową i bez słowa opuścił pomieszczenie. Oczy pozostałej piątki śledziły mężczyznę, dopóki nie zamknęły się za nim drzwi, po czym ponownie zatonęły w oceanie własnych spraw.

Colian spojrzał na dane nowego klienta i aż zachłysnął się ze zdziwienia, po czym krzyknął i zerwał się na równe nogi, strącając przy tym z biurka jeden ze stosów szpargałów. Tym nietypowym zachowaniem ściągnął na siebie karcące spojrzenia współpracowników. Irytacja jednak szybko ustąpiła miejsca zaskoczeniu.

Niewiele myśląc wepchnął dokumenty do aktówki i rzucił się do wyjścia, po drodze chwytając jeszcze płaszcz. Pędząc na łeb na szyję, próbował trafić rękami w rękawy i jednocześnie nie przewrócić się i nie skręcić karku. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo zanim dopadł motor, pośliznął się jedynie cztery razy.

Wskoczył na motocykl i zacisnął mocno dłonie na rączkach, aby umożliwić niewdzięcznej maszynie weryfikację kierowcy. Biorąc pod uwagę sytuację, tak duża autonomia u zwyczajnego, cholernego pojazdu wywołała u Coliana dreszcze. Możliwe, że wybrałby nawet inny środek transportu, gdyby nie fakt, że ten relikt przeszłości był prawie całkowicie dziełem jego rąk. Znał niemal na pamięć każdą jego śrubkę, każde złącze. Staruszek, zupełnie jak pies rozpoznający swojego pana, zaczął wydawać z siebie przyjacielskie pomruki i posłusznie wzbił się w powietrze.

Wyrwał do przodu, pozwalając, by pęd powietrza potargał mu włosy. Z roztargnieniem spojrzał na zegary wyświetlane na przezroczystej niczym zwykłe szkło kopule chroniącej całe miasto. Do spotkania z Sue zostały jeszcze trzy godziny. Tyle powinno wystarczyć na ułożenie myśli. Nie spodziewał się, że będzie miał aż tyle do powiedzenia.

Grzech PierworodnyWhere stories live. Discover now