Jon

409 24 6
                                    



  Jon Snow szczelniej opatulił się szalikiem. Chłód wdzierał mu się do kości, a czarny płaszcz powiewał na wietrze. Nie wiedział, jak długo już szli. Nie wiedział też, czy jego stopy i dłonie przypadkiem nie odmarzły. Pewne było jedno. Znajdował się za Murem. Tutaj każdy był sobie równy, każdy umierał w ten sam sposób. W Nocnej Straży zrzekałeś się swego urodzenia, a gdy wędrowałeś w niemiłosiernym zimnie uświadamiałeś sobie, że to wszystko prawda. Syn lorda, czy zwykły wieśniak, wszyscy marzli.

-Myślę, że gdyby były z nami kobiety, udałoby nam się rozgrzać- rzekł Snow do Sama, który tylko spojrzał na niego z wyrzutem. Wielogodzinna podróż był dla grubasa równie wyczerpująca, dlatego nie chciał marnować energii na bezsensowne rozmowy. W takich warunkach każdemu po jakimś czasie odechciewało się wszystkiego.

   Jon  doczłapał do początku pochodu, mając nadzieję, że ujrzy wreszcie jakąś zmianę krajobrazu. Zamiast tego przed oczami stanęły mu ośnieżone drzewa o silnych i prostych pniach. Żadnych Dzikich, żadnych osad. Do jedynych żyjących istot należały czarne, wszędobylskie wrony latające nad nimi, jak nad padliną.

  Gdy zaczęło się ściemniać Lord Dowódca zarządził postój. On również odczuwał dokuczliwe zmęczenie, nie dawał jednak tego po sobie poznać, gdyby stracił zimną krew, cała reszta poszłaby w jego ślady.

  Po rozbiciu prowizorycznego obozu Stary Niedźwiedź przywołał do siebie Jona. Chłopak nawet w najmniejszym stopniu nie nadawał się do Nocnej Straży, jednak jeśli już do niej należał, dlaczego by nie zrobić z niego użytku? 


-Od wielu dni nie spotkaliśmy Dzikich. Jeśli akurat udaje nam się wpaść na jakąś wioskę- jest pusta. Nie sądzisz, że to dziwne, Snow?- zaczął, nalewając sobie do rogu gorącego wina. Jon spochmurniał. Wiedział, że nie jest jedyną osobą, która zrozumiała, co się święci. Większość braci była zbyt zajęta wszelkimi niedogodnościami związanymi z podróżą, by cokolwiek zauważyć. On jednak znał zagrożenie i nie potrafił od siebie odegnać myśli, że prawdziwym niebezpieczeństwem wcale nie są Dzicy.


-Uciekali przed kimś- szepnął- Przed Innymi.- dodał pośpiesznie. Nieśmiertelne istoty o niebieskich oczach i czarnych dłoniach. Ich czas właśnie nadszedł.


-Tak. Jeśli masz rację, to oni już z pewnością wiedzą, że tu jesteśmy. Trzeba wysłać zwiadowców. Może te stwory depczą nam po piętach. Musimy znać ich liczebność, słabe punkty. A co najważniejsze, musimy odnaleźć Mance'a Raydera, zanim Inni znajdą nas. W najbliższym czasie uformuję dwie grupy. Jedna z nich będzie miała za zadanie wytropić Dzikich, druga- Innych.- Jon Snow słuchał uważnie mając nadzieję, że to wszystko jest tylko niezobowiązującą pogawędką. Lord Dowódca nie rzucał jednak słów na wiatr. Jeśli podzielił się z nim swoimi przemyśleniami, znaczy że chce zrobić go zwiadowcą. Chłopak zadrżał na samą myśl o tym, że musiałby znów zmierzyć się z potworami.


-Wiem, że teoretycznie jestem najbardziej doświadczony w walce z Innymi, ale w praktyce nie mam większych szans pokonania ich od reszty braci- rzekł nie mogąc spojrzeć starszemu mężczyźnie w oczy. Umiał walczyć, nawet całkiem nieźle, nie bał się też innych wojowników, ale gdy myślał o istotach powracających z martwych opuszczały go wszelkie siły. Nikt mu o czymś takim nie wspominał przed wypowiedzeniem przysięgi. Pozwolili mu żyć w błogiej nieświadomości . Teraz jednak musiał się zmierzyć ze swoimi koszmarami. Wziąć odpowiedzialność za swe słowa i czyny. Niestety w środku wciąż był chłopakiem, który walczył z bratem drewnianymi mieczami i flirtował z urodziwymi pannami. Chłopakiem, który chciał żyć.


-A to dobre,Snow!- zaśmiał się gromko Mormont, wprowadzając rozmówce w konsternację.- Nie chciałem cię wysłać do Innych, tylko do Dzikich.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Na dniach wrzucę jeszcze Petyra :>>

Gra o Tron NiekonwencjonalnieDonde viven las historias. Descúbrelo ahora