Rozdział 13 - Tylko razem

668 35 71
                                    


Strata.

Samotność.

Tęsknota.

Każde z nich boli na swój sposób. Zadają takie cierpienie, że wolimy poddać się nawet śmierci, by się od nich uwolnić. Najdziwniejsze jest jednak to, że ta jedna jedyna, najważniejsza spośród cnót, może do nich doprowadzić, a przecież powinna dawać szczęście. Tak nam się wydaje. Tego właśnie od niej oczekujemy.

Miłość.

Jedno słowo, a tak wiele znaczy. Nie trzeba powiedzieć kocham, by to okazać. Tak samo nie trzeba powiedzieć nienawidzę, by nienawidzić. Wystarczą czyny. Od nienawiści do miłości jest jeden krok – jakże trafne stwierdzenie. Miłość i nienawiść, odwieczni kochankowie, którzy nie mogą być razem. Rozdarci między sobą, sprawiający sobie nawzajem największy ból. Kaci dla samych siebie.

Człowiek jest zdolny kochać tak samo, jak nienawidzić. Zazwyczaj bywa tak, że jedno miesza mu się z drugim, zaś najczęściej dochodzi do tego, że zdaje sobie z tego sprawę, kiedy jest już za późno. Traci swoją miłość, a wtedy pojawia się uczucie straty. Bywa ono silne, nie sposób go pokonać. Popada w wielką rozpacz. Pragnie uczynić wszystko, by móc przestać ją odczuwać, lecz to dopiero początek. Samotność zaczyna rozbijać go od środka. Popada w obłęd. Doprowadza do jeszcze większego bólu. Na koniec przychodzi tęsknota. Świadomość tego, że to lub kogo kochał całym sercem i duszą, już nigdy do niego nie wróci. Utraceni z serca. Z miejsca, z którego mogło by się wydawać, że nic ich stamtąd nie wyciągnie. A jednak. Kochamy, choć jeszcze o tym nie wiemy. Cierpimy, bo za późno to do nas dociera.


Amor siedział zgarbiony, trzymając oburącz kubek z zimną już czekoladą na kuchennym stole. Tępym wzrokiem patrzył na ciecz w naczyniu, jakby była jedyną istniejącą rzeczą na całym bożym świecie. Od ponad kilku godzin nie wydobył z siebie ani jednego słowa. Nie był w stanie, czuł jakby jego struny głosowe zostały zespawane ze sobą. Mało tego. To uczucie nie chciało go opuścić. Atakowało go z każdej możliwej strony. Sprawiało, że topił się od środka. Paraliżowało go. Próbował z tym walczyć, jakoś zdusić, odepchnąć od siebie, nie potrafił. Po raz pierwszy w swoim życiu czuł aż tak wielką nienawiść. Z opóźnieniem jego ciało zarejestrowało, że ktoś objął jego dłonie swoimi. Po kilku sekundach rozpoznał tą charakterystyczną delikatność dotyku, która mogła należeć tylko do jednej osoby. Uniósł nieznacznie głowę. Czarne kosmyki, jak dotąd przysłaniające prawie całą pobladłą twarz, odsłoniły jego oczy. Dwa szmaragdy z domieszką złota, niemal całkowicie straciły swą hipnotyzującą moc. Teraz wyrażały jedynie cierpienie. Patrzył bez wyrazu w zielononiebieskie oczy Manen, która obserwowała go, ani na moment nie spuszczając z niego oka. Choć może nie wyglądała tak tragicznie jak on, też było po niej widać, że nie czuje się najlepiej. Jej twarz, zazwyczaj lekko rumiana, teraz była biała jak papier, a zimne dłonie, którymi chwyciła jego, drżały nieprzerwanie. Niespodziewanie dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, posyłając mu spojrzenie pełne ciepła i troski, a także pewności.

– Jestem przy tobie. Razem damy sobie z tym radę – wyszeptała, nie przestając się uśmiechać. Kciukami potarła jego skórę, chcąc mu dodać otuchy. I udało jej się. Amor odwzajemnił uśmiech, przez co w jego zielonych oczach zatańczyła malutka iskierka. Mo przyjęła to za dobry znak.

– No dobra... – Do kuchni przy warsztacie wszedł Zając, a zaraz za nim North, który poprawiał swój czerwony płaszcz. – Czy ktoś łaskawie zechce wyjaśnić, o co się znowu rozchodzi? – Podszedł do Mo i oparł się bokiem o stół, wlepiając świdrujące spojrzenie w strażnika czasu, stojącego w koncie wręcz z grobową miną.

Strażniczka GwiazdWhere stories live. Discover now