Z Tłumem Panowie, z Tłumem

5 0 0
                                    

Oczywiście znowu poleciała beza mnie.

No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak wspinanie się jak małpa po pniu i gałęziach, aż nie znajdę się na szczycie. Rozprostowuję palce, a kiedy strzelą mi kłykcie, robię pierwszy krok w kierunku drzewa.

Wpierw zawieszam się na jednej z ciemnych dębowych gałęzi, żeby sprawdzić czy zdoła utrzymać mój ciężar. Ciągnę z całej siły, napieram całym swoim ciężarem, co nie daje wiele, bo moje zasuszone mięśnie ważą tyle co piórko, staję, skaczę i podważam. Dobra. Nie ma co się dłużej ociągać. Nie powinna się złamać.

Tylko, że nie pomyślałem o tym czy w ogóle będę w stanie się podciągnąć.

Pierwszy raz okazuje się niespodziewaną porażką. Nie spodziewałem się jej, bo może i wreszcie mam oczy, ale nikt nie wydziobał mi czaszki, by odsłonić mózg. Cholera, to może trochę potrwać. Zerkam ukradkiem przez ramię, na chwileczkę, na sekundkę. Nie, nie chcę się cofać. Jedynie upewniam się czy nie stoi za mną biała postać. Wszak sól zawsze doprawi gorzką porażkę, a ja jakoś nie mam ochoty na słone przyprawy. Wolę wyrzucić to co mam na talerzu i samemu zaserwować sobie deser!

Ponownie zaczepiam się gałęzi i tym razem wiedząc na co mnie stać, zamiast podciągnąć się, zaczynam się kołysać. Bez problemu zahaczam się o nogami o kolejny drewniany drążek. Jeszcze trochę i będę na górze.

Cały proces jest czasochłonny i idzie mi niesamowicie ślamazarnie. Gdyby z daleka obserwował mnie królewski błazen, zapewne spróbowałby zażartować, przyrównując mnie do skocznej małpki, ale jego porównanie nie mogłoby być mniej trafne. Gdy czepiałem się gałęzi, przypominałem raczej chorego leniwca, bo tak jak i on nieśmiale zbliżam dłonie, a następnie powoli zaciskam szpony na korze. Pewnie nim wejdę w zieloną koronę, słońce zdąży już zajść, a potem wzejść i to kilkakrotnie. No cóż, trochę sobie na mnie poczekają.

O ile łatwiej byłoby mi gdybym już teraz miał swoje skrzydła. Złote pióra mogące do woli chwytać wiatr. Z nimi już byłbym na szczycie razem ze Sroką, a może nawet wcześniej od niej. Jak mają mi wyrosnąć pióra? Skoro jestem tylko gąsienicą, to wystarczy, żebym utkał wygodny kokon i poszedł spać, czyż nie? Pióra przyjdą same.

Zmęczyłem się. Siadam na jednej z grubszych gałęzi, przedtem owijając się wokół niej nogami, tak żeby nie spaść. Płuca zaczynał podgryzać malutki płomień, więc lepiej poczekać i zdmuchnąć go, nim spali mnie od środka. Ze zwęglonymi mięśniami, nie utrzymam się na drzewie i spadnę, wprost na spotkanie z morderczym gruntem. Spoglądam w dół. Błąd. Lecz nim zdążę się skarcić w duchu i odwrócić wzrok, dostrzegam strawioną ogniem trawę, zamienioną w czarne spirale popiołu, którym wystarczy podmuch wiatru, by zmienić się w szary proch. Co tu się stało?

Nie muszę się długo zastanawiać.

Ogień z upuszczonej przeze mnie pochodni podpalił las. Chwila panika, po której przyszła ta nieuwagi, sprawiła, że wylało się ze mnie wszystko co się kotłowało odkąd wyszedłem z sanktuarium. Tylko jedno słowo jawi się w mózgu, kiedy patrzę na pożogę, którą wylałem na świat. Zawróć. Skocz w dół, a następnie zawróć.

Na litość Boską, ale jestem monotematyczny. Do cholery. Nie patrz w dół. Co było to było. Nie może, a nawet nie powinno wrócić. Dlatego unoszę ten głupi, przepełniony nostalgią łeb wysoko w górę. Nie zostało mi dużo do wspięcia się. Kilka metrów i będę pod pałacem. No już, wstawaj, leniwcu. Jeśli będziesz się wspinał wystarczająco szybko, płomienie cię nie dopadną, zrozumiane? To dobrze. Wstawaj i marsz na górę.

Chyba rozruszały mi się bicepsy oraz mięśnie klatki piersiowej. Zamiast bujać się po gałęziach, teraz mogę się po prostu wspinać. I muszę przyznać, że jest to o wiele wygodniejsze. Aż mam ochotę, żeby ta wspinaczka nigdy nie miała końca! Jest coś inspirującego w ciągłej wędrówce ku polepszeniu. Pewnie wielu by się ze mną nie zgodziło, ale mam to gdzieś. Jaką wartość ma dla nas cel? Nie ma żadnej. Kiedy stoi przed tobą złoty puchar i zwyczajnie możesz wyciągnąć dłoń, chwycić za niego, wymacać, pomazać paluchami, czym on dla ciebie jest? Najwyżej ozdobą, którą możesz postawić na półce. Nawet to, że jest ze złota nie czyni go cennym. Jeśli natomiast twoim celem jest owoc rosnący na samym szczycie ogromnego drzewa i musisz męczyć się, wspinać po gałęziach, zdzierać dłonie oraz stopy na korze, to kiedy już dojdziesz na szczyt to nie skończysz tylko z jabłkiem, ale też silniejszymi mięśniami, mocniejszymi dłońmi, szerszymi płucami. A nimi przecież życie nagrodzi cię nawet jeśli upadniesz w połowie drogi. Niech ten pień rośnie jeszcze wyżej z każdą gałęzią, którą mijam. Mam już swoją nagrodę.

Sól w KlepsydrzeWhere stories live. Discover now