Jednostronna Miłość

43 0 0
                                    

Leżę bezwładnie na podłodze. Ciepłe strumienia wiatru czeszą moje króciutkie włosy i przywiewają na moje usta lekki uśmiech zadowolenia. Nie wiem ile już tak leżę. Ale nie obchodzi mnie to. Czemu by miało? Jestem na to stanowczo zbyt leniwy, stanowczo zbyt beztroski. Podłoga jest wygodna i tak miękka, że nikt nie ma prawa krytykować naszego objęcia. A zresztą, kto miałby mnie oceniać? To nie sala sądowa, jestem tu samiutki jak palec. A przynajmniej tak myślę. Nikogo tu nie widzę, ale też przecież ani razu w moim życiu nie otworzyłem oczu.

Powinienem to zrobić? Nie, nie sądzę by była już na to pora. Nikt mnie nie budzi, a co będę kogoś wyręczać. Może i nazwą mnie wygodnickim leniem, ale mnie to nie obchodzi. Przecież ja śpię. Snem głębokim, kamiennym.

Przewracam się na lewy bok, wciąż wtulając się do mojej jedynej przyjaciółki i najpiękniejszej kochanki. Podłogi. Poznaliśmy się tak dawno temu, że żadne z nas już nie pamięta pierwszego spotkania. W sumie to i jak ona miałaby pamiętać? Jest tylko wygodnym kawałkiem gruntu. Taka ta moja miłość jednostronna, chociaż wydaję mi się, że na swój sposób szczęśliwa. Mi jest wygodnie, ona nie narzeka, ani nie odsuwa mojego ramienia. Może jej też jest wygodnie? Albo odczuwa wewnątrz poczucie wielkiej misji i jak ten Atlas trzyma mnie. Biedaczka. Musi myśleć, że jestem całym jej światem. A może to ja tak myślę? Hmmmm... Nieważne. Czas na drzemkę.

Nic tylko udać się do słodkiej krainy snów, bo co innego mogę tu robić. Tylko drzemać i śnić. W snach mogę się ruszać, a tu? Tu przyrosłem do podłogi. Nie mówiłem, że biedaczka? Mówiłem.

Zasypiam.

Drzemię.

Budzę się.

Zasypiam

Budzę się.

I tak w kółko.

Śpię, lecz nie mogę śnić. Skąd miałyby się znaleźć w mojej głowie obrazy, skoro jedyne co widziałem w swoim życiu jednodniowej muszki to wnętrze własnych powiek? Przecież nie mogę podejść do malarza, wcisnąć mu do ręki pędzel i powiedzieć

- Maluj.

- Ale co mam malować? - Odpowiadam sam sobie, jeszcze raz utwierdzając się w przekonaniu, że w pokoju nie ma nikogo prócz mej osoby. 

- Sny, Mistrzu. Sny mi namaluj.

- Jaki byś chciał sen?

- Słodki.

- A co jest słodkie?

- Ja... - Waham się w nadziei, że odpowiedź sama znajdzie się na moim języku. - Ja nie wiem.

- Ja też nie wiem. Nie widziałem nigdy nic słodkiego. - Mówi do mnie niepoprawny artysta nieudacznik.

- Przecież jest Pan artystą. - Dziwię się. - Pan musi się znać na takich rzeczach.

- Jak ci coś namaluję to ci się pewnie nie spodoba i będziesz narzekał, dzieciaku. - Oponuje. - A ja nie mogę sobie na to pozwolić. Nie po to się uczyłem sztuki pędzla.

- To co ja mam zrobić? Ja chcę sen. Taki ładny. Takie marzenie. Takie które chciałbym spełnić.

Malarz wstaje ze swojego bezkształtnego krzesła, daje mi pędzel, cały ubabrany w brązowej farbie, i mówi.

- Sam sobie namaluj. - Uderza mnie otwartą dłonią w klatkę piersiową, a kiedy odsuwa rękę, pędzel wpada prosto w moje cienkie paluszki. Chwytam go niepewnie, po czym unoszę głowę do góry, by spotkać się spojrzeniem z Mistrzem. - Twoje sny, ty malujesz. Ja swoje malowałem sam i patrz gdzie teraz jestem. - Pokazuje mi przestrzeń pustego pokoju.

Sól w KlepsydrzeWhere stories live. Discover now