| 1.3.

2.5K 262 15
                                    

Załatwienie dwóch przestępców i uratowanie trzynastu zakładników zajmuje Peterowi trochę więcej czasu, niż uprzednio zakładał, ale mimo to udaje mu się pomóc policjantom, ku ich skrycie ukrywanej uciesze. Kamery DBC na szczęście nie rejestrują wymykającego się Spider-Mana, udaje się to tylko kilku dzieciakom; z szeroko otwartymi ustami obserwują to, jak rozmywa się w mroku miasta.

Do posiadłości Osbornów już nie wraca. Zmęczony, poobijany, z krwawiącym nosem, śmiga prosto do domu, przemykając pomiędzy nowojorskimi drapaczami chmur. Jest krótko po jedenastej, więc ciocia May na szczęście już śpi; pozwala to Parkerowi na spokojne opatrzenie ran i zszycie kostiumu, rozerwanego przez jednego z mężczyzn próbującego zranić go nożem.

Peter definitywnie nie lubi, gdy w walkach cierpi jego ukochany strój. Nie tylko dlatego, że jeszcze nie do końca nauczył się dobrze szyć, ale też ze względu na to, że cholernie trudno jest zdobyć fragmenty tak elastycznego materiału, co czasem jest potrzebne, gdy dziura jest zbyt wielka, aby ją normalnie zaszyć.

Ale cóż, tak to już jest, gdy jest się superbohaterem. Tony Stark czy Kapitan Ameryka na pewno nie raz musieli zmierzyć się z takim problemem, a raczej ludzie projektujący dla nich owe kostiumy, bo niestety, Peter może liczyć tylko na siebie.

Zrzuciwszy z łóżka swoją starą maskotkę Iron Mana, Parker rzuca się na niepościelony materac, czując, jak kilka posiniaczonych części jego ciała boleśnie daje o sobie znać.

– Błagam, Harry, nie teraz – mruczy do agresywnie wibrującego telefonu, odrzucając połączenie i zanurzając twarz w poduszce.

Trudno, jutro się jakoś z tego wytłumaczy, w obecnym momencie nie ma na to siły. Bycie superbohaterem jest męczące, a bycie superbohaterem i nastolatkiem jednocześnie jest już cholernie wycieńczające.

***

Sobotni poranek w Queens jest nadzwyczaj spokojny.

Peter siedzi na maszcie jednego z biurowców, obserwując z góry poruszających się jak mrówki ludzi. Podpiera podbródek na dłoni, mrużąc wzrok. Jego pajęczy zmysł nie wibruje, nie krzyczy, nie szaleje, więc Parker może odetchnąć z ulgą.

Gdy w jego głowie pojawia się owa myśl, niespodziewanie rozlega się dźwięk telefonu.

Chłopak o mało nie spada w dół, wystraszony przez wesoły dzwonek iPhone'a. Bierze głęboki wdech, a potem sięga po niego; wewnątrz kostiumu uszył sobie małą kieszonkę, idealnie dopasowaną do jego smartfona.

– PETERZE BENJAMINIE PARKERZE – w słuchawce rozlega się podniesiony, surowy, wręcz majestatyczny głos Aurory Osborn – GDZIEŚ TY, DO JASNEJ CHOLERY, BYŁ PRZEZ CAŁĄ NOC?

– Cześć, Rory. – Chłopak puszcza jej słowa mimo uszu. – Miło mi cię słyszeć w ten piękny, kwietniowy poranek.

Podczas gdy dziewczyna rzuca całą wiązankę przekleństw, wyrzucając chłopakowi nieodpowiedzialność, samolubność i jeszcze parę innych negatywnych cech, Peter z telefonem przytkniętym do ucha, zaczyna poranną podróż po Queens, oblepiając swoją siecią wszystkie napotkane budynki. Wisząc kilkanaście metrów nad ziemią, ku swojemu zdziwieniu, nigdy nie zwracał na siebie uwagi i nie zwraca jej także teraz. Ludzie jakby przestali patrzeć w górę, na niebo, nie podziwiają już pięknego błękitu i radosnej kuli ognia, rozświetlającej ich twarze i rozgrzewającej ich plecy.

– Słońce – mówi w końcu Peter – wiem, że głupio wyszło, naprawdę, ale ciocia May mnie potrzebowała... Wiesz, znów wspominała wujka Bena... A ja nie chciałem jej zostawić z tym samej...

Parker mentalnie policzkuje się za wykorzystanie tej wymówki. Obrzydliwe jest usprawiedliwianie swojej ucieczki śmiercią wuja, ale cóż, nie ma innego wyjścia. Aurora uwielbia ciocię May, więc po usłyszeniu tego kłamstwa, łagodnieje niczym baranek.

little lion man ∆ spider-manOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz