Rozdział 7

10.2K 712 212
                                    

Gdy wyszliśmy z podziemia, w którym znajdowała się moja cela, uderzyło we mnie jasne światło. Poczułam ból za oczami. Na moment się zatrzymałam, ale Will mnie za sobą pociągnął.

W ciszy przeszliśmy przez kilka korytarzy i wielkich sal lekarskich, aż w końcu dotarliśmy do pomieszczenia podobnego do boiska szkolnego. Szkoda tylko, że znajdowało się wewnątrz zamku.

Tom już tam na nas czekał. Zobaczyłam butelkę wody w jego dłoni i uświadomiłam sobie, że nie piłam nic od wielu godzin. Wczoraj nie dostałam papki, ani kubka wody. Pewnie Will się zdenerwował, bo byłam głośno, kiedy się dusiłam.

-Mio, dziś zaczniemy od zastrzyku.-powiedział starszy mężczyzna i wyjął z drugiej kieszeni fartucha strzykawkę z wielką igłą. Znajdował się w niej ten sam przezroczysty, gęsty płyn, który wstrzyknął mi kilka dni temu.

Szybko wyciągnęłam rękę w jego stronę i rzuciłam mu nienawistne spojrzenie. Nie chciałam być posłuszna, ale lepsze to, niż porażenie prądem, bądź chociażby plaskacz.

Wstrzyknął płyn, po czym podał mi trampki i dresowe spodnie, które zawsze zakładałam na bieganie. Niestety nie otrzymałam od niego żadnej koszulki, lub chociażby stanika sportowego. Ćwiczyłam w tym samym brudnym podkoszulku, który nosiłam od... Miesiąca? Dwóch? Na prawdę, nie mam pojęcia. Bardzo rzadko dostawałam pozwolenie, na wypranie go. Czułam się w nim okropnie.

Szybko wciągnęłam spodnie na bokserki w kratkę (które też nie pachniały świeżością, a w dodatku nie były moje i nawet nie chcę wiedzieć czyje).

-Więc... Dzisiaj trzy kółka.-powiedział Will.

Bałam się, że dostanę więcej. Ale i tak nie było najlepiej, zważając na wygląd mojego ciała. Jak wspominałam wcześniej-same wykałaczki. Ledwo się trzymałam na moich nogach, a i tak co wtorek musiałam biegać kilka kółek. A sala wcale nie była taka mała.

Zaczęłam biec. Pierwsze kółko poszło dosyć sprawnie, drugie trochę gorzej. Za trzecim byłam przepocona, i na moją niekorzyść zwolniłam. Od razu usłyszałam krzyk Willa. Kazał przyspieszyć. Starałam się jak mogłam.

Minęło jakieś piętnaście sekund, gdy nagle upadłam, łapiąc się za plecy. Ból, jaki mnie przeszył był niewyobrażalny. Wiedziałam, że krzyczę, ale nie słyszałam własnego głosu. Wiłam się po podłodze. Czułam, jakby coś rozrywało noje plecy.

Poczułam coś mokrego wokół mnie. Jeśli się nie mylę, to była moja krew.

Ręką sięgnęłam w miejsce, gdzie ból był najgorszy. Moje plecy się rozrywały. Po prostu robiły się... Dziurawe? Przeraziłam się. Słodki Boże, ratuj.

W przerwie na zaczerpnięcie oddechu pomiędzy krzykami, usłyszałam głos Willa:

-Zaczyna się.

Zemdlałam kilka minut później.

Obudziłam się w niewielkiej sali operacyjnej, brzuchem w dół. Od razu uderzył we mnie smród tego miejsca. I ból. Może nie był tak okropny, jak na biegach, ale i tak był ogromny. Z jękiem spróbowałam się podnieść, lecz zakończyło się to tylko powiększeniem bólu i uświadomieniem sobie, że jestem przywiązana do stołu. Poddałam się i dalej leżałam. Miałam strasznie sucho w ustach i byłam przepocona.

Chyba byłam tu sama, bo jeszcze nikt do mnie nie podszedł.

Poczułam, jak zbliża się atak paniki. Mój oddech stał się urywany, a serce zaczęło bić szybciej.

Spróbowałam się uspokoić. Zaczęłam myśleć o miłych rzeczach. Małe kotki, kucyki, pieski, misie pandy...

Nie, jednak to nie działa. Zaczęłam się wyrywać i piszczeć, co było bezcelowe.

Po chwili ktoś wszedł do sali i się zaśmiał. Od razu rozpoznałam jego udawany śmiech. Will. Niestety go nie widziałam, bo stał przy drzwiach, które były za mną. Nawet nie spróbowałam odwrócić głowy, żeby na niego spojrzeć.

-No proszę, któż to się obudził? Wiesz ile cię nie było?-zapytał głupio.-Trzy dni.

Byłam nieprzytomna trzy dni?!

Próbowałam udać niewzruszoną, ale niestety nie jestem dobrą aktorką.

-Trzy dni?!-wyrwało mi się, a potem zamilkłam.

Will przeszedł przez salę i ustanął przede mną. Miał na sobie niebieski fartuch medyczny, umazany krwią. Mnóstwo krwi. Szeroko otworzyłam oczy ze strachu. Will znów się zaśmiał. Przez moją głowę przebiegały tysiące myśli.

-Tak, to twoja krew.-powiedział beznamiętnie.

Miałam wrażenie, że serce zaraz mi wyskoczy z piersi. Poczułam żółć podchodzącą mi do ust. Po chwili zwymiotowałam na podłogę.

Spojrzałam na Willa. Wciąż stał niewzruszony, lecz zmarszczył nos, gdy dotarł do niego odór wymiocin.

-Co mi zrobiłeś?-zapytałam cicho.

-Hmm... Ostatecznie uważam, że mogę ci już powiedzieć, na czym polega eksperyment.

„Najwyższa pora"-pomyślałam.

-Więc, serum które ci podałem trzy dni temu i tydzień temu, to JK-12. W jego skład wchodzi DNA jastrzębia, szpik z jego kości, oraz kilka... Innych rzeczy.-słuchałam go uważnie, nie potrafiąc uwierzyć w to, co mówi.-Nasz eksperyment, jak może się już domyśliłaś, polega na... „wyrobieniu" ci skrzydeł. I nie tylko.

-Że co?!-przerwałam mu.

-Nie przerywaj. Rozumiem, że się tego nie domyśliłaś. Proces przebiega zgodnie z moimi założeniami. Z kamer, które ci zamontowaliśmy w celi-jakich kamer do cholery?!-wiemy, że dzień, po pierwszej dawce JK-12, na plecach poczułaś mocny ból. Ukłucie. I to było twoje pierwsze pióro.

W tym momencie mi się to przypomniało.

-Po drugiej dawce, uznałem, że należy cię zmęczyć, aby rezultaty były szybsze. Cóż, podziałało. Brawo ja. Aktualnie, twoje plecy się... Jakby to ująć, rozerwały się w dwóch miejscach. Tam, gdzie powinny być skrzydła. Jak u ptaka.

Gdy informacje dotarły do mojej mózgownicy byłam przerażona.

-Teraz zrobimy ci badanie rentgenowskie płuc, aby zobaczyć, czy tworzą się worki powietrzne. Nie wiem czy wiesz, ale każdy ptak je ma. Są im potrzebne do tak zwanego podwójnego oddychania. Dzięki nim nie męczą się tak szybko, ponieważ nie biorą jednego wdechu jak...

-Ta, wiem o co chodzi.-przerwałam.

Spojrzał na mnie srogo.

-Tak więc jak mówiłem, zrobimy ci badania rentgenowskie, a następnie przeniesiemy cię do innej celi. Już nie wrócisz do tej z numerem 14. Najprawdopodobniej nie wejdziesz już nawet do tego korytarza. Plus, za dobre sprawowanie będziesz dostawać nagrody.

Nie wiedziałam co powiedzieć. Leżałam z otwartą buzią, lecz nic nie mówiłam. Musiałam śmiesznie wyglądać, ale mnie to nie obchodziło. Will się zaśmiał, ale spróbował to ukryć, co mu nie wyszło.

Po chwili podszedł bliżej po czym zaczął rozpinać pasy opinające moje kostki i nadgarstki.

Następnie powoli usiadłam, a moje plecy przeszył ostry ból. Syknęłam. Zorientowałam się, że mam bandaż owinięty wokół pleców. Cóż, nie ujarzmiał bólu.

Delikatnie potarłam nadgarstki, a następnie kostki. Will spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem wypisanym na twarzy. Westchnęłam, teatralnie przewróciłam oczami i powoli zsunęłam się z łóżka. Will położył rękę na moim ramieniu, jakby myślał, że zaraz ucieknę. Jakbym dała radę z tym bólem...

Stawiałam niepewne kroki w stronę białych drzwi. O dziwo, Will nawet nie próbował mnie pospieszać. Szedł w moim tempie. Oho.

Gdy już doczłapaliśmy do drzwi, Will je otworzył. Wyszliśmy na jasno oświetlony korytarz. Przez jakieś pół minuty dreptaliśmy naprzód, po czym skręciliśmy w lewo. Weszliśmy do pierwszych drzwi po prawej.

Czekał tam na nas Tom.

WcV

MutacjaWhere stories live. Discover now