Rozdział 12

297 45 14
                                    

Motel, w którym powinien na nas czekać Johnny, wyglądał jak tysiące innych. Przynajmniej tysiące innych widzianych na ekranie. Nigdy wcześniej w żadnym nie spałam, więc nie miałam porównania. Spośród wszystkich moich filmów, tylko w jednym pojawiał się motel, ale jego wnętrze przygotowano w hali jednego ze studiów. Trafiła mi się zatem jedyna w swoim rodzaju przyjemność poznania tego przybytku od środka. I chociaż wyglądał mało interesująco, cieszyła mnie perspektywa klimatyzacji. Temperatura osiągała górne słupki, a kabriolet wcale nie chronił przed słońcem.

Za odpowiednią odpłatnością zostaliśmy zameldowani jako pan i pani Smith. Recepcjonista zerknął z ciekawością w moją stronę, ale zaraz przestał się interesować. Ostatecznie nie można mu się dziwić. Wciąż miałam na sobie ciotkę Daisy, tylko bejsbolówkę z logo Metsów zastąpiliśmy taką z Pittsburgh Penguins, zakupioną na jednej ze stacji benzynowych. Przygarbiona trzymałam się kurczowo ręki mojego towarzysza i ani na moment nie podniosłam głowy. A gdy otrzymaliśmy klucze, ruszyłam za nim, powłócząc nogami. Grałam osobę z niepełnosprawnością intelektualną. Swoją popisową rolę sprzed dwóch lat, za którą dostałam nominację do Złotego Globu. Przegrałam wtedy z Meryl Streep, ale i tak uważano, że byłam równie dobra, jak Di Caprio w Co gryzie Gilberta Grape'a. A kilku krytyków stwierdziło, że nawet lepsza.

Odpuściłam dopiero, gdy za nami zamknęły się drzwi wypasionego apartamentu. Rzuciłam czapkę na szarą kapę łóżka, nie bez zdziwienia odnotowując, że nie uniósł się przy tym tuman kurzu. Przeczesałam włosy, które wysypały się na ramiona i sama również opadłam obok bejsbolówki. Niestety nie odczułam na wejściu cudownego chłodu. Samego klimatyzatora również nie dostrzegłam. Ken rozejrzał się po pokoju, ale nie skomentował tego niedostatku. Wyciągnął za to z kieszeni telefon, po czym odłożył go na mały stół, z którego schodził lakier. Następnie zajął miejsce naprzeciwko mnie, na chwiejnym krzesełku. Siedział dziwnie sztywny, aż nagle za oknem rozbrzmiał czyjś krzyk. Stanton odwrócił się nerwowo. Syknął przy tym z bólu i zaraz powoli wypuścił oddech.

- Boli cię? - zapytałam, podważając tym samym własne stwierdzenie o wysokim IQ.

Rzucił mi nieco kpiące, ale przede wszystkim obolałe spojrzenie. Nie odpowiedział, więc wstałam, zrobiłam dwa kroki i kucnęłam przy nim.

- Pokaż - sięgnęłam bezceremonialnie do koszulki.

Złapał moją dłoń, zanim zdążyłam podnieść materiał.

- Nie.

- Mógł ci coś uszkodzić.

- A ty masz rentgen w oczach i zdiagnozujesz samym spojrzeniem? - zakpił.

- Przynajmniej zobaczę, czy nie spuchło.

- Nie spuchło. Nic mi nie będzie.

Mierzyliśmy się wzrokiem. Żadne nie zamierzało ustąpić. Wreszcie Ken westchnął, a potem sam podniósł koszulkę. Oczywiście miał rację. Nie miałam pojęcia, czy to coś poważnego, bo na zewnątrz jedynym objawem była zaczerwieniona skóra z wolna zaczynająca sinieć. Zaczerwieniona skóra na perfekcyjnie wymodelowanym brzuchu. Ale to już przecież widziałam.

- Zadowolona? - burknął.

Chciałam dotknąć, ale Ken szybko opuścił materiał.

- Możesz mieć złamane żebra - zauważyłam.

- To tylko stłuczenie.

- Skąd wiesz.

Uśmiechnął się krzywo.

- Miałem już przyjemność połamać żebra. Nie ten poziom bólu. Jutro będzie gorzej, a za kilka dni nie zostanie nawet wspomnienie. - Zerknął na zegarek. - Powinni już dojeżdżać.

LuckyWhere stories live. Discover now