Rozdział 5

321 57 18
                                    

Właściwie nie wiem, co mnie napadło. Po prostu stał tak blisko, a w jego spojrzeniu chociaż pozornie ostrym, wciąż pozostawał cień snu, upodobniający go do zagubionego chłopca. Poza tym nieźle pachniał, świetnie wyglądał... I pomyślałam, że ciągle zadziera nosa, więc trzeba mu go utrzeć. Tak, utrzeć! Zwłaszcza że ten nos, szczupły i ładny, aż kusił, żeby go dotknąć.

Pocałowałam Kena całkiem odruchowo, więc i nie miałam związanych z tym żadnych oczekiwań. Mimo wszystko jednak jego zachowanie kompletnie mnie zaskoczyło. Mężczyzna błyskawicznie zesztywniał i gwałtownie się cofnął, uderzając przy tym biodrem w kant blatu. Zupełnie jakby to nie był całus ale co najmniej policzek i to taki wymierzony z rozmachem. Przez tych kilka sekund w jego przystojnej twarzy odbiła się burza emocji, z których chyba żadna nie była dla mnie pochlebna.

- Co ty robisz? – warknął ostatecznie.

Patrzyłam na niego zdezorientowana. To nie tak, że przywykłam, że mężczyźni modlą się o moje pocałunki. Nie każdy ciągnął mnie do łóżka. Spotkałam wielu miłych, sympatycznych, ale kochających swoje partnerki, więc mną niezainteresowanych. Żaden jednak nigdy nie zareagował tak obcesowo, wręcz agresywnie na drobną pieszczotę.

- Co to miało być?! – Kenneth kontynuował podniesionym głosem.

Miał tak wściekły i zacięty wyraz twarzy, że nagle się wystraszyłam. Przyszło mi bowiem do głowy, że siedzę w domu na końcu świata z wariatem. Nawet nie wiem, gdzie jestem. Pewnie też nikt inny nie wie. Stanton może mi zrobić krzywdę i nikt się nie dowie. A teraz, kiedy tak patrzył, nie miałam wątpliwości, że coś z nim jest nie tak.

I właśnie dlatego w napadzie paniki skoczyłam do drzwi, które wyglądały na wyjściowe. Szarpnęłam je raz, a gdy nie puściły, ponownie. Serce biło mi jak szalone, a kiedy w końcu ustąpiły, rzuciłam się w mrok...

Ken dogonił mnie po kilkunastu metrach.

- Stój, wariatko! - Złapał w pasie i szarpnął do tyłu.

- Puszczaj! – Wierzgałam, szamotałam się i wbijałam paznokcie w jego ręce.

Przeklął, ale nie puścił. Pociągnął jeszcze kilka kroków w stronę domu, po czym w jakiś dziwny sposób sprawił, że nie mogłam nawet drgnąć.

- Uspokój się, do jasnej cholery! – Wciąż używał podniesionego tonu. Trzymał mnie w żelaznym uścisku, aż zaczęło mi brakować tchu. Byłam tak przerażona, że zęby zaczęły mi szczękać. Tak kompletnie bez mojej wiedzy. Trzaskały jak kastaniety. Chyba to usłyszał, bo poluzował uścisk, po czym dodał już spokojniejszym tonem: - Wokół domu są wykopane rowy. Skręcisz kark po ciemku.

To rzeczywiście ostudziło moją chęć ucieczki. Zwisłam bezradnie w jego ramionach. Do oczu napłynęły łzy i powolutku stoczyły się po policzkach.

- OK, teraz cię puszczę – kontynuował Stanton – a ty nie zrobisz nic głupiego. Dalej za tobą nie pobiegnę. Nie chcę spędzić nocy w dziurze.

Zrobił, co zapowiedział, a ja, pozbawiona jego ramion, osunęłam się na ziemię. Miałam już dość. Najpierw tamten snajper, śmierć Jacka, a teraz... Może to ta słynna opóźniona reakcja, ale nagle cała energia mnie opuściła. Siedziałam w trawie, ze zwieszoną głową i cicho płakałam. To nawet nie tak, że się bałam, czy było mi źle. Ja po prostu nic nie czułam. Kompletną pustkę, a przy tym jakąś taką drętwiejącą żałość.

Ken stał przy mnie w milczeniu. W poblasku dobiegającym z otwartych kuchennych drzwi widziałam jego stopy w jasnoszarych sportowych butach i nogawki spranych dżinsów. Nie drgnęły, trwając jak wmurowane na wydeptanym trawniku. Nie podniosłam głowy, więc nie widziałam twarzy Stantona, ale w obecnej sytuacji było mi kompletnie obojętne, co myśli. Przestałam analizować jego czy swoje zachowanie. Nie zastanawiałam się już, czy mężczyzna jest niebezpieczny. Brakowało mi do tego energii, a i po trosze było mi to całkiem obojętne.

LuckyWhere stories live. Discover now