Rozdział 9

250 47 11
                                    

- Abel! – krzyknęłam, żeby ściągnąć uwagę mężczyzny.

Kiedy spojrzał w moim kierunku, podniosłam się szybko, a potem nacisnęłam spust. Szarpnęło ramieniem, ale naciskałam dalej. Dwa, trzy, cztery. Diaz nie zdążył zareagować. Nie miał szans. Pierwsze trafienie odepchnęło go od wyspy, trzecie rzuciło na podłogę. Czwarta i piąta kula trafiły już w ścianę, odłupując kawał fuksjowego tynku. A ja dalej opróżniałam magazynek. Pył latał w powietrzu, huk ogłuszał...

- Wystarczy, Mag! – krzyknął Stanton.

Nie zareagowałam. Wduszałam ten piekielny spust, nawet wtedy, kiedy strzały ucichły, zastąpione głuchymi kliknięciami. Klik, klik, klik... I to nie tak, że ponownie odleciałam. Przeciwnie, ze zdumiewającą ostrością widziałam potężne ciało na różowych kuchennych kafelkach i czarny metal kolby pistoletu podrygujący w nieporadnych próbach oddania strzału. Widziałam to wszystko, tak jak widziałam twarz Kena wykrzykującego moje imię i drobiny pyłu opadające niesłychanie wolno na podłogę. Tak, miałam pełną świadomość tego, że magazynek jest pusty, ale i tak nie potrafiłam przestać.

- Wystarczy. – Tym razem Ken nie krzyknął. Złapał mój nadgarstek, łagodnie chociaż zdecydowanie, po czym w ten sam sposób wyjął broń. Następnie stanął przede mną. – Popatrz na mnie – polecił, a gdy nie posłuchałam, powtórzył ostrzej: - Mag! Popatrz na mnie!

Posłuchałam.

- Zbieramy się – oświadczył. – Pewnie nikomu się nie przyznał, że wie, gdzie jestem, ale wolę nie ryzykować. Zabierz dokumenty i jakąś kasę, jeśli masz... Jesteś tu? – Chwycił mnie za brodę i zajrzał mi w oczy. – Zamierzasz się rozsypać?

Zastanawiał się przez sekundę może dwie.

- Yy – zaprzeczyłam.

- I dobrze – odetchnął i zaraz puścił moją rękę. – Bierz rzeczy i wynosimy się stąd.

Nie od razu zareagowałam. Najpierw długo patrzyłam na Diaza. W końcu wróciłam spojrzeniem do Stantona.

- A co z nim?

Ken też zerknął na leżącego.

- Sprawdzę – odrzekł po chwili.

Przygryzłam wargę. Stałam dalej w tym samym miejscu, nie odrywając już oczu od Diaza. Leżał na boku, tyłem do mnie, więc nie widziałam jego twarzy. Pewnie dlatego wyobrażałam sobie... Jezu! Wyobrażałam sobie... Przekleństwo bogatej wyobraźni. Nie mogłam się ruszyć, póki nie upewnię się, że... No, że...

Nie potrafiłam tego wyartykułować nawet w myślach.

- Sprawdź od razu – poprosiłam cicho.

Ken się zawahał. Zaraz jednak podszedł do partnera i ukląkł przy nim. Zrobił to tak, że zasłonił mi widok na rannego. Widziałam tylko szerokie plecy Kena i poruszające się ramiona.

- I jak? – zapytałam niecierpliwie.

Stanton wyprostował się i niespiesznie odwrócił. Milczał.

- Zabiłam go – stwierdziłam, nie zapytałam.

- Nie – zaprzeczył, nie patrząc mi w oczy. – Tylko stracił przytomność. Idź po rzeczy. Musimy się zbierać.

Zawahałam się, ale tylko na moment. Nie chciałam się bowiem zastanawiać nad uciekającym spojrzeniem Kena. Nie miałam na to siły. Z całej duszy pragnęłam, żeby mówił prawdę. Dlatego zamiast dopytywać, po prostu posłuchałam.

*

Stary chevi, należący zapewne do długonogiej babci Stantona, pokonywał dostojnie kolejne mile. Radio w nim nie działało, a my milczeliśmy, więc w środku słychać było tylko głęboki pomruk silnika i wiatr świszczący w otwartych oknach. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, a klimatyzacja też odmówiła posłuszeństwa, więc Ken uchylił szyby ledwie ruszyliśmy. Dzięki temu mogliśmy udawać, że nie rozmawiamy, bo zagłuszałby nas hałas, a nie z powodu tego, co się wydarzyło.

LuckyWhere stories live. Discover now