Rozdział 4

266 58 20
                                    

Obudziłam się kompletnie zdezorientowana. Otwarcie oczu niczego nie zmieniło. Otaczała mnie ciemność i cisza. Zamrugałam gwałtownie, ale i to nie pomogło. Wzrok bardzo powoli przyzwyczajał się do ciemności. Pojawiły się jakieś kształty, cień okna, rama łóżka, na którym leżałam, meble. Usiadłam lekko wystraszona, próbując skojarzyć, co robię w tym pokoju. Na pewno nie byłam w domu. Tam nigdy nie panowała taka ciemność, a i o ciszę byłoby trudno. Nawet kiedy budziłam się w środku nocy, za oknem zawsze świeciła lampa i nieustannie słychać było jakieś dźwięki, albo z odległej ulicy, albo z posiadłości. Pachniało tez inaczej. Tutaj czułam... Nie potrafiłam zdefiniować tego zapachu, ale skądś go kojarzyłam. Tylko kompletnie nie wiedziałam skąd.

Próby skojarzenia zapachu przyniosły niespodziewany efekt: wróciło ostatnie wspomnienie sprzed snu. Stary buick w kolorze zgniłych liści z umęczoną tapicerką i rozbitym bocznym lusterkiem, w którym widziałam oddalające się wysokie budynki Nowego Jorku. I milczący przystojniak za kierownicą. Milczący, wściekły przystojniak.

Odetchnęłam, bo chociaż nadal nie wiedziałam gdzie jestem, to jednak czułam, że piękny Ken nie pozwoliłby zrobić mi krzywdy. No i przecież nie zostałam związana i mogłam wyjść z pokoju. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Łóżko skrzypnęło mącąc ciszę, kiedy wstałam, żeby się upewnić, co do tej możliwości opuszczenia ciemnego pomieszczenia. Z trudem wypatrzyłam klamkę. Na szczęście, gdy ją nacisnęłam, drzwi ustąpiły, a za nimi pojawił się półmrok. Zobaczyłam niewielki korytarz, barierkę i schody prowadzące na parter domu. Z dołu zaś dobiegał cichy dźwięk, najprawdopodobniej z telewizora, bo to jego poświata rozświetlała ciemność.

Duży zegar na ścianie wskazywał trzecią dwadzieścia. Stałam przez chwilę, wpatrując się w jego jasną tarczę. Trzecia dwadzieścia? Czyli w Krakowie... dziewiąta. Taaa, to by wiele tłumaczyło. Żyłam polskim czasem przez ostatni miesiąc. Nic więc dziwnego, że zasnęłam w samochodzie, ani tym bardziej, że obudziłam się teraz.

W końcu odwróciłam wzrok od zegara i ruszyłam w kierunku grającego telewizora. Rozglądałam się przy tym, lustrując wnętrze. Dom był niewielki, z niskimi sufitami, wąskim korytarzem i ciasnymi schodami. O ile mogłam ocenić w tym świetle, ściany zostały tylko pobielone. Mój umysł rozgrzewał się powoli, więc z opóźnieniem pomyślałam, że skoro to ten słynny bezpieczny policyjny dom, o którym piszą w książkach i który pojawia się w filmach, to nie można oczekiwać, że będzie przytulny, pełen kwiecia, obrazów i grubych dywanów.

Jakby dla podkreślenia tej myśli, schody pod moimi stopami zaskrzypiały głośno. Wzdrygnęłam się i zacisnęłam dłoń na balustradzie. Domyślałam się, że o tej porze mieszkańcy śpią, więc nie chciałam nikogo budzić. To, że ja funkcjonowałam według krakowskiego czasu, a mój żołądek przypominał, że ostatni posiłek spożyłam w samolocie, nie oznaczało, że inni musieli cierpieć.

Inni nie cierpieli. Przynajmniej ten jeden inny, który spał na kanapie przed telewizorem. Łuna z ekranu kładła cienie na jego twarzy, podkreślając to, czym obdarowała go natura. Naprawdę był pięknym mężczyzną. Szczególnie teraz, kiedy sen złagodził jego rysy i nadał im niewinnej słodyczy... Albo czegoś, co chciałam sobie nią tłumaczyć. To coś podkreślały rozchylone we śnie usta. I nawet sącząca się z nich stróżka śliny nie ujmowała mężczyźnie urody.

Patrzyłam na niego zafascynowana, bo chociaż żyłam wśród przystojniaków, Kenneth Stanton spokojnie mógł stawać do miana najseksowniejszego gościa, jakiego poznałam. A że kiedy spał, nie rzucał złośliwości, w tej chwili wydawał się absolutnie doskonały.

Przesunęłam spojrzeniem z twarzy śpiącego na jego ramiona, brzuch, potem biodra... Tak, absolutnie doskonały. Szkoda, że za tą perfekcją szedł taki fatalny charakter. Westchnęłam z żalem, następnie wróciłam wzrokiem do twarzy Kena. I napotkałam jego spojrzenie.

LuckyUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum