Rozdział 2

344 61 23
                                    

Cztery godziny później, kiedy adrenalina już opadła, a mój organizm przezwyciężył następujące po niej zmęczenie, siedziałam przy biurku zagraconym teczkami i przyglądałam się, jak potężny ciemnoskóry mężczyzna ochrzania mojego wybawcę. Mogłam już normalnie oddychać, ręce przestały mi się trząść i nie płakałam na każde wspomnienie ciała Jacka pakowanego do czarnego worka. Nie płakałam zapewne z tej przyczyny, że starałam się o tym nie myśleć. Głównie dlatego skupiałam wzrok na akcji w oszklonym pokoju, na drzwiach którego wymalowano Kapitan L. Travis. Tak nazywał się ciemnoskóry mężczyzna. Zdaje się, że był przełożonym przystojniaka. Tak to wyglądało, bo odkąd pojawił się na lotnisku, chyba z całym swoim komisariatem, wciąż rozstawiał wszystkich po kątach. A gdy dotarliśmy na komisariat, zamknął się z blondynem i rozpoczął przedstawienie dla reszty komendy.

Słyszeliśmy pojedyncze słowa, bo najwyraźniej szklane ściany pochłaniały dźwięki znacznie lepiej, niż można się było spodziewać. Z całą pewnością bowiem nie było w tym zasługi kapitana. Ten wrzeszczał w najlepsze, wymachując przy tym łapami. Teraz, gdy stali obok siebie, dostrzegłam, że wbrew pierwszemu wrażeniu, olbrzym nie jest wyższy od wybawcy, a jedynie się taki wydaje przez różnicę w posturze.

- Chce się pani czegoś napić? – zapytał grzecznie równie wysoki Latynos, siadając obok mnie.

Poznałam jego głos. To do niego kazał mi zadzwonić blondyn. Nie wyglądał na policjanta. Przeciwnie: w tych czarnych bojówkach, koszulce opinającej imponujące mięśnie i złotym łańcuchu wiszącym na potężnym karku, wyglądał raczej na kogoś, kto starannie unika stróżów prawa.

- Nie, dzięki – odpowiedziałam, wpatrując się przez chwilę w kilkucentymetrowy złoty krzyżyk zdobiący łańcuch mężczyzny. – Dlaczego oni się kłócą?

Latynos uśmiechnął się krzywo.

- Travis nie przepada za Stantonem. Właściwie za nikim nie przepada. – Uśmiech się pogłębił.

- Nazywa się Stanton? – Przeniosłam wzrok na blondyna.

- Nie przedstawił się pani?

- Nie. A ja jestem Maggie. Pani brzmi, jakbym była starą babą. Taką po czterdziestce.

Parsknął śmiechem.

- Fakt. Po czterdziestce to już wiek emerytalny – chichotał dalej.

Wzruszyłam ramionami. Spodobał mi się jego śmiech. Szczery i głośny. Też się uśmiechnęłam, a on dodał:

- Nazywam się Abel Diaz – podał mi rękę – i jestem partnerem Stantona.

- Abel? Ładnie. – Uścisnęłam jego dłoń. – Chyba że on ma na imię Kain.

- Nie. – Oczy mężczyzny błyszczały rozbawieniem. – Kenneth.

- Ken? – Przesunęłam powoli wzrokiem po szczupłej, umięśnionej sylwetce stojącego do mnie tyłem Stantona, który właśnie najwyraźniej uznał, że wystarczy już pokornego znoszenia opieprzu, bo również zaczął wymachiwać rękami. Obejrzałam jego jasne włosy, szerokie ramiona i wąskie biodra. Przypomniałam sobie jego twarz. Ładny był. Całkiem ładny. – Nawet pasuje.

Abel ponownie zachichotał.

- Jezu! – Sapnął po chwili. – Tylko mu tego nie mów. Drażliwy jest.

- Na punkcie tego, że wygląda jak żywa wersja ukochanego plastikowej lali, czy z powodu nadmiernej ilości nastoletnich fanek o imieniu Barbara?

Tym razem śmiech Diaza ściągnął uwagę kilku par oczu wpatrzonych dotychczas w dramat za szklanymi ścianami. Latynos śmiał się przez kilka sekund, ocierając co chwilę oczy, bo najwyraźniej rozbawiłam go do łez.

LuckyWhere stories live. Discover now